Rozdział 12

Smok uchylił paszczę, a w jego gardle świeciła się soczysta pomarańcz ławy. Zamknęłam oczy. Nie mogłam wytrzymać widoku zębów, wrzeszczącej widowni i całego tego miejsca. W jednej chwili pomyślałam o wszystkim, co chciałam kiedyś zrobić. A wiedziałam, że moje marzenia pójdą w błoto. Najgorsze było uczucie złości na siebie. Nie pomogłam matce, chociaż tak się starałam.

Zielony gad wydał przeciągły syk i ogień wytrysnął z jego paszczy. Miał wytrysnąć, ale coś przeszkodziło w tym smokowi. Smok wyprostował się i pomachał łbem kilka razy, jakby próbował się otrząsnąć. Po widowni przeszedł dziwny pomruk zdziwienia. Nagle ciało potwora zaczęło drgać. Najpierw nieznacznie, a potem przerodziło się to w nieopanowane konwulsje. Smok ryknął i cofnął się. Ryk ten trwał, był przepełniony okropnym cierpieniem. Wyprostował skrzydła, a błony między nimi zaczęły się palić i znikać. Gad nachylił się na wysokość moich oczu, tak bym zobaczyła jego ślepia. Raptownie zmieniały wielkość, wyraz i wygląd. Zielony stwór otworzył szczęki tak szeroko, że usłyszałam trzask pęknięcia zawiasów. Z bezwładną żuchwą zatoczył się do tyłu i upadł na piasek. Trząsł się, tarzał, aż w końcu znieruchomiał, z powykrzywianymi kończynami.

Na widowni zrobiło się cicho, by następne salwa męskich okrzyków wzniosła się z podwójną siłą. Zamknęłam oczy, czując mdłości. O wykorzystaniu zamieszania nawet nie było mowy. Nigdzie nie zdołałabym się ruszyć. Poczułam, że coś chwyta mnie za nadgarstek. Przerażona otworzyłam oczy w błyskawicznym tempie, ujrzałam zdezorientowaną twarz Eithana, z przerażeniem w oczach. Stanowczo uniósł moją rękę, a ja musiałam wstać. Wtedy poczułam straszny ból głowy. Zabolał mnie także brzuch. Bez słowa upadłam na piasek, tracąc przytomność.

***

Szeroko otworzyłam oczy, czując się, jakbym zaspała. Pomyślałam o niezadowoleniu ojca za spóźnialstwo. Pomyślałam o dodatkowych pracach przy noszeniu drewna na opał lub pomaganiu w pielęgnacji smoków. Przestraszyłam się i gwałtownie usiadłam. Czułam się bardzo zmęczona i obolała. Zmarszczyłam brwi, nie do końca odzyskując wzrok. Okazało się, że moje łóżko nie jest takie przyjemne, a raczej twarde. Prawie tak twarde, jak kamień. Pomacałam podłogę dookoła. Nierówna podłoga nie była z kamienia, a raczej z jakiejś mało trwałej zaschniętej gliny. Zamrugałam i rozejrzałam się. Szare ściany, brak okna i... kraty? To zdecydowanie nie był mój pokój. Nagle moją głowę ogarnął wielki ból. Złapałam się za czoło i powoli opadłam z powrotem.

Co się ze mną dzieje?, myślałam, próbując połączyć ze sobą jakieś fakty.

W mojej pamięci coś zaczęło świtać. Walczyłam ze smokiem, chyba wygrałam, a potem straciłam przytomność. Ale po co z nim walczyłam? Naraz wszystko spowrotem napłynęło do mojej głowy. Dagur, wieża, walka, więzień, smok, śmierć, mama. Spróbowałam wstać, ale pulsowanie w głowie znowu się pojawiło. Spojrzałam na światło padające z zewnątrz. Już dochodzi zachód. Co ja tu jeszczę robię? Gdzie Brett i Bella? Powinnam być już w połowie drogi powrotnej. Matka odlicza czas.

Usłyszałam szmery za kratami oddzielającymi więźniów. Zza ściany wyłoniła się znana mi skądś twarz staruszki. Jej duże, przebiegłe oczy zajarzyły się psotnie.

- Już wstałaś - oznajmiła, wyraźnie ciesząc się na mój widok.

- Przepraszam? - Zmarszczyłam brwi, zmuszając się do myślenia. - Kim pani jest?

Staruszka roześmiała się chrapliwie.

- Nikim ważnym - odparła. - Niedługo będziesz miała mnie z głowy.

Przypomniał mi się ten głos i sarkazm.

- Och, przepraszam, Siriam - powiedziałam z ulgą. - Nie najlepiej się czuję.

- Bystra jesteś - zażartowała, łapiąc kościstymi palcami za dwie kraty. - Dzielnie walczyłaś, tam w dole.

- Widziałaś wszystko? - spytałam, podciągając się do pozycji siedzącej.

Siriam pokiwała głową.

- Wiem, że to nie ty go zabiłaś - powiedziała, jakby zdradzała jakiś sekret.

- Wiesz, co go zabiło?

- Gdybym tam była, to może bym wiedziała. - Westchnęła.

Uważnie zlustrowałam ją od stóp do głów. Interesowało mnie wiele w tej kobiecie, zastanowiło mnie jednak po co Dagur ją tu trzyma? Siriam była zbyt stara, by walczyć, była szamanką, ale mu się nie spodobała. Ile czasu musiała tu spędzić.

- Znowu się zawiesiłaś? - oderwała mnie od rozmyślań.

- Jak myślisz, co ze mną zrobią? - Postanowiłam zmienić temat.

Staruszka zamyśliła się.

- A bo ja wiem. - Wzruszyła ramionami. - Różnie to bywa. W najlepszym przypadku pójdziesz na inną walkę, a w najgorszym...

Czekałam niecierpliwie na odpowiedź.

- W najgorszym... - Zmarszczyła nagle brwi i zmrużyła oczy, intensywnie się we mnie wpatrując.

- W najgorszym...? Co? - spróbowałam nakłonić Siriam do dokończenia zdania.

Siriam pokręciła nieznacznie głową, nadal na mnie patrząc. Zaczęłam czuć się niezręcznie. Nie wiedziałam gdzie podziać wzrok i miałam wrażenie, jakby staruszka próbowała przejrzeć moje myśli na wylot. Odchrząknęłam, ale do Siriam nic nie docierało. Poczekałam chwilę, zerknęłam na okno, przez które wpadały promienie słońca, a w oddali rozpościerały się burzowe chmury. Snułam rozmyślania o Brettcie, który nie dawał znaku życia od co najmniej dwóch dni. Ogarnął mnie żal, gdy pomyślałam o Belli i wyrazie twarzy Bretta, gdy spróbowałam go pocieszyć. Brett nigdy tak na mnie nie spojrzał... A przecież nie była to do końca moja wina. Skąd mogłam wiedzieć o tej wyspie, skoro nigdy nie opuszczałam własnej?

Potem przed oczami pojawiły mi się źrenice smoka, który jeszcze dzisiaj rano żył. Jego wytrzeszczone oczy, szamotanie, konwulsje, szaleństwo i śmierć. Wydawało się, że tego smoka coś zżera od środka, jakby miał w sobie za dużo...czegoś.

- Scarlett! - wykrzyknęła Siriam.

- O Thorze, nie strasz mnie tak - odpowiedziałam, troszkę zaniepokojona zachowaniami Siriam.

Staruszka nie przejęła się moimi słowami i zerknęła w dół. Potem wyjąkała:

- Zdaje się... Zdaje się, że miałam wizję.

Wybałuszyłam oczy.

- Jaką "wizję"? - zapytałam z lekkim niedowierzaniem. Czy ktoś taki jak Siriam może mieć jeszcze trafne wizje?

Siriam zmróżyła oczy i zerknęła na mnie jeszcze raz. Miała wyblakłe, pozbawione życia oczy, a teraz zasnuła je mgła. Pomyślałam, że może ona już dawno przestała racjonalnie myśleć i wszystko co mówi, nie należy brać na poważnie. Kolejne ciężkie westchnienie wyrwało się z ust szamanki.

- Obawiam się, że matka nie powiedziała ci wszystkiego - powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

- Jak to "wszystkiego"? - Powoli traciłam cierpliwość do wszystkich tych tajemnic.

- Scarlett, może i nie uwierzysz mi na początku, ale prawda jest taka, że...

- Że...? - pospieszyłam staruszkę.

- Że nie urodziłaś się tam, gdzie myślisz.

Zamrugałam. Przysunęłam się bliżej szamanki, by uchwycić każde jej słowo. Co miała na myśli?

- Możesz... Możesz jaśniej? - zapomniałam o dobrym wychowaniu.

- Pochodzisz z Berk, jesteś jaskółczym jajkiem - wyznała Siriam, znosząc moje stalowe spojrzenie.

Moja twarz gwałtownie zbladła, a oddech przyśpieszył. Jestem... Jestem kim? Dłonie zaczęły pocić się gorącem, jakby od środka rozsadzał mnie ogień. Żyłam w kłamstwie. Każdy mnie okłamywał od początku mojego istnienia! Nawet moja matka, której tak bardzo ufałam. Nie powinnam jej tak teraz nazywać. Poczułam, jak moje serce pęka w pół.

- Jestem... Co ty powiedziałaś? - Ledwo wydusiłam, powstrzymując się od wściekłego walnięcia w ścianę.

Szamanka wyciągnęła dłoń.

- Złap mnie za rękę - rozkazała.

- Odpowiedz - odparłam zimno, choć w środku wrzałam.

- Zrozumiesz, jak zobaczysz.

Oddechy ani na chwilę nie zwolniły. Czułam taką złość na całe moje życie. Zacisnęłam dłonie w pięści. Nie mogłam ufać nikomu. Nawet jej.

- Odpowiedz! - wykrzyknęłam, uwalniając trochę mojej złości.

Siriam siłą mnie chwyciła i zanim zdążyłam się wyrwać, przed oczami zaczęło mi wirować. Przez chwilę nie mogłam oddychać, a potem nowe powietrze i zapachy dotarły do mnie z niespodziewaną siłą. Rozszerzyłam oczy, bo znalazłam się w zupełnie innym miejscu. Stałam na zasłanym popiołem wzgórzu, z którego rozciągał się widok na płonące chaty i drogi. Przez ciemność, jaka tu panowała ledwie dostrzegłam oskubane z gałęzi i igieł drzewa, a płomienie podchodziły pod samo niebo. Na tle pomarańczowych iskier, przemykały czarne kształty, to większe, to mniejsze. Czasem niektóre wyróżniały się inną barwą i tak ledwo widoczną. Dookoła latało mnóstwo czerwonych ogników. W dole, na placu widoczne były różne sceny walk. Jakiś mężczyzna zmagał się z ogromnym czerwonym stworem, plującym ogniem, inny z mniejszym, choć równie zajadłym. Oprócz tego co chwila ogromne stwory niszczyły nowe chaty, ziały rozmaitym ogniem. Panował straszny rozgardiasz, przepełniony krzykami strachu.

Więc jestem w przeszłości, pomyślałam, patrząc z żalem na walczących. Wielka Wojna...

Na niebie pojawiły się nowe kształty. Zwarte w ciasną grupę zanurkowały w głąb trawionej ogniem wioski. Wylądowały zgrabnie, lecz zostały natychmiast otoczone. Zarzucono sieć, pochłaniając większość różnokolorowych stworów. Jeden z walczących doskoczył do sieci i bez wahania zabijał kolejno każdego z uwięzionych. Wstrzymałam oddech uświadamiając sobie okrucieństwo Wielkiej Wojny. Czy ludzie nie znali wtedy litości? Siatka została w porę rozerwana i stwory uleciały w powietrze. Wikingowie z nadzwyczajną siłą przytrzymali za ogony niektóre z uciekinierów i ściągały z powrotem na ziemię. Wioska wypełniła się też soczystą czerwienią. Pożar przeszedł na zbocze, zapalając ludzi, którzy uciekli z chat. Wrzaski palonych żywcem wstrząsnęły drewnianymi budynkami. Walczący rzucili się na pomoc, lecz niewiele mogli zrobić. Ludzie próbowali gasić płomienie, tarzając się po zeschłej ziemi, lecz wkrótce opuszczały ich wszelkie siły. Pojedyncze osoby krzyczały z wściekłością i biegli z powrotem w wir walki. Inni zanosili się szlochem i lamentem. Odwróciłam wzrok od tej krwawej sceny. Doszło do mnie, że nikt z nas nie jest bez winy. Moją uwagę przykuł zbliżający się kształt przypominający człowieka. Biegł po zboczu, kompletnie z innej strony, niż pozostali. Zauważyłam, że postać przyciska coś do piersi.

- Hej! - zawołałam, jednak biegnący nie zwrócił uwagi.

Zaczęłam biec za nim, wytężając siły, by go dogonić, lecz on nawet nie raczył się obejrzeć. W końcu zrównałam się z postacią i mogłam zobaczyć, że była to kobieta. Miała czerwone oczy i osmaloną twarz. Była chuda, nienaturalnie chuda, a czarne włosy mieszały się ze spalenizną. Jej twarz okalał grymas zmęczenia i rozpaczy. Na postrzępionym ubraniu dostrzegłam znany mi sztandar. Sztander w postaci zwiniętego smoka.

To dawny sztandar Wandali! Czyli jestem na Berk!

Osobnik przyśpieszył, podczas gdy mnie zaczynało brakować tchu.

- Zaczekaj! - krzyknęłam za nią, ale nie odwróciła się.

Dobiegając na szczyt, postać raptownie stanęła, gorączkowo rozglądając się na boki. Stanęłam obok, patrząc na nią uważnie. Czyiś płacz zmusił mnie, by spojrzeć w dół. Kobieta trzymała w rękach dziecko. W dodatku bardzo małe. Ono także miało brudną twarz, ze śladami po dziecięcych łzach. Po trosce w oczach kobiety, poznałam, że to matka. Uciszyła maleństwo i westchnęła na wpół ze szlochem. Podniosła rękę do ust, zwijając ją w trąbkę i zawołała coś niezrozumiale. Wiatr powiał nam w twarze, chłodząc spalone policzki. Nagle przed nami pojawił się czarny, jak ta noc, potwór ze skrzydłami. Żółte oczy można by było wziąć za kolejne ogniki. Wylądował przed matką, patrząc na nią wyczekująco. Zbliżył się, a kobieta wyszeptała mu coś do ucha. Stwór pokiwał łbem, jakby zrozumiał ludzkie słowa. Matka położyła niemowlaka na ziemi i oddaliła się o kilka kroków. Czarne zwierzę uniosło się odrobinę nad ziemię i chwyciło zawiniątko z dzieckiem w łapy. Potem jego oczy zabłysły krótko wśród czerni i znikł. Tylko płacz dziecka rozniósł się po wyspie. Kobieta odprowadziła go wzrokiem i schowała ręce w dłoniach. Zaszlochała cicho, a potem coraz głośniej i głośniej. Łzy spływały jedna po drugiej. Chciałam ją pocieszyć, ale co mogłam zrobić? Nigdy nie byłam w to dobra. Nagle wszystko wokół zaczęło drgać, niczym tafla wody, a obraz rozmył się jak zdmuchnięty popiół.

Z krzykiem znalazłam się spowrotem w celi. Na dworze było ciemno, lecz Siriam trwała w bezruchu. Na policzkach wciąż czułam gorąco dymu i płomieni. To były wizje? Co oznaczała? Co to oznaczało dla mnie?

- Rozumiesz już? - spytała Siriam, widząc, że zbudziłam się z wizji.

Oddychałam ciężko, chociaż cały czas siedziałam. Wszystko mieszało mi się w głowie. Pokręciłam głową, patrząc zdezorientowana dookoła. Nic nie rozumiałam.

Siriam spojrzała na mnie z ukosa. Wiedziałam, co to oznaczało.

- Myślę, że rozumiesz wszystko, tylko nie chcesz w to uwierzyć - wymruczała.

Zaprzeczyłam ponownie, wytrzeszczając oczy. Co to oznaczało?

- Muszę cię zmartwić, Scarlett, ale to, co widziałaś zdarzyło się naprawdę.

Na nowo poczułam wzbierającą się złość.

- Skąd ty to możesz wiedzieć? - warknęłam. Ona kłamie.

- To prawda, Scarlett. Musisz to zrozumieć.

Pokręciłam głową, śmiejąc się z lekka. Ona kłamała. Myśli, że jestem tak naiwna, żeby w to uwierzyć? Nie będę więcej nikomu ufała. Siriam westchnęła w odpowiedzi na moje myśli. Spojrzałam na nią z furią. Jak ona śmiała czytać w moich myślach? Poczułam chęć zmiażdżenia komuś czaszki. Zacisnęłam ręce na kratach, do zbielenia kostek, i zaczęłam szarpać. Zaskoczyłam sama siebie, jaką siłą dysponowałam. Szarpałam i szarpałam.

Muszę stąd uciec. Jak najdalej od Siriam, najdalej od tego miejsca. Kraty zazgrzytały o sufit, jednak stały uparcie. Z wściekłością wzięłam grudkę gliny i tłukłam nią w metal. Do oczu napłynęły mi łzy.

Dlaczego matka mnie okłamywała?, ta myśl biegała mi po głowie. Dlaczego ojciec mnie okłamywał? Brett o tym wiedział? Jak mógł...?

Glina roztrzaskała się o kraty, na których nie było śladu po uderzeniach. Odrzuciłam resztki, nie dbając już o nic. Wtuliłam się w kąt, a łzy same pociekły. Noc, tak samo czarna, jak moje myśli, otuliła wieżę, zarządzając odpoczynek. Tej nocy nie będę mogła odpocząć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top