XIV



Szybkim krokiem udało jej się wejść po schodach, które skrzypiały niemiłosiernie. Jednym pchnięciem otworzyła drzwi, za którymi znajdowała się najprawdopodobniej Teresa.

Pomieszczenie wyglądało tak samo jak pokój, w którym znajdował się Ben, tylko w odbiciu lustrzanym. Koło łóżka było krzesło, na którym siedział dość niski chłopak. Miał on czarne włosy i zielone oczy. Na jego twarzy był jakiś dziwny, niezidentyfikowany uśmiech. Dość smutny uśmiech...

Na łóżku leżała ona... Teresa. Jej czarne włosy były rozczesane do tego stopnia, że żaden kołtun nie miał prawa się na nie „wkraść". Dopiero teraz, w dziennym świetle mogła zauważyć, że jej usta były soczyście różowe, a ich kształt był wręcz idealny. Miała doskonałe proporcje twarzy; wystające kości policzkowe, drobny nos, małe, choć pełne usta... Kobieta idealna!

— Cześć — szepnął niski chłopak. Ona dopiero teraz zdała sobie sprawę, że musiała tutaj stać parę minut, wpatrując się w Teresę jakby była opętana albo chora psychicznie. — Pomóc w czymś, Świeżyno?

— Taa... Nie dzięki — odpowiedziała z lekkim zająknięciem. Po chwili szepnęła — A właściwie, to mam prośbę... Czy mógłbyś stąd wyjść?

Chłopak się zdziwił. Jego mina wyrażała dezaprobatę. Już miał się odezwać, jednak Ona mu przerwała w ostatniej chwili.

— Spokojnie, nie zabiję jej. Chciałam po prostu pobyć z nią sam na sam... Wiesz, przysłali nas we dwie w Pudle, więc między nami coś musi być. — Kiedy zobaczyła jego minę, zrozumiała, że błędem było właśnie takich słów. — Nie w tym sensie, zboczeńcu. Puknij się w czoło.

Chłopak był za bardzo zdezorientowany, aby cokolwiek odpowiedzieć. Jedynie tępo patrzył się w nieokreślony punkt, jednocześnie nic nie mówiąc. Jego oczy były puste tak, jakby nie docierało do niego to, co Ona do niego mówiła... Tak, jakby go tutaj nie było.

— Halo? Żyjesz? — Pomachała mu ręką przed oczami. Jednak on nie zareagował w pierwszej chwili. Dopiero po paru sekundach się ocknął.

— Przepraszam, mówiłaś coś? — Uśmiechnął się tak, jakby nic się nie stało.

— Taaa... Więc możesz stąd wyjść?

— Emm... A mówiłaś wcześniej coś? — Powtórzył pytanie i podniósł lewą brew do góry.

Zaraz, zaraz..., pomyślała Ona. Jak to możliwe, że ten typek nie słyszał tego co ja mówiłam? Co do jasnej cholery się tutaj wyprawia?! Czy ja przyciągam jakieś ciemne moce, które sprawiają to, że zaczęły się tutaj dziać takie rzeczy? Czy ja jestem jakimś wybrykiem natury, który, purwa, musi powodować jakiś kataklizm?! Wtedy w jej mózgu pojawiła się pewna myśl. Pewna rzecz, o której zapomniała. A no tak..., szepnęła w myślach. Zapomniałam, że nic nie będzie już takie jak kiedyś...

Otrząsnęła się. Chłopak patrzył na nią z jakąś dziwną troską.

— Nic się nie stało? Dziwnie wyglądałaś — szepnął. — Więc... Wyjść?

— Jakbyś mógł — uśmiechnęła się.

Brunet spokojnie wstał z krzesła, po czym powoli ją wyminął i wyszedł przez drzwi. Był nawet na tyle miły, że zamknął je za sobą. Kiedy Ona usłyszała kroki, które oznaczały, że chłopak odchodził, była wniebowzięta...

Usiadła na krześle koło łóżka i zaczęła intensywnie wpatrywać się w dziewczynę. Gdyby ktoś to widział, pomyślałby, że Ona jest chora psychicznie. Jednak wiedziała, że to musiało mieć jakiś cel... że to ma jakiś cel...

Że nie przybyła do Labiryntu przypadkowo tak, jak mówiła to tamta kobieta.

I wtedy stało się coś dziwnego. Przeszył ją zimny dreszcz, chociaż w pomieszczeniu było ciepło. Promienie słońca oświetlały jej twarz, uwydatniając przy tym wszystkie defekty jej skóry.

W jej głowie pojawiła się jedna myśl, która nie współgrała z innymi. Jedno Wspomnienie, które zepsuło jej wszystkie dotychczasowe teorie.

DRESZCZ jest dobry...


----------------------------------------------------------


Nawet nie wiecie jak komentarze mnie motywują :)

Jeśli mielibyście chwilkę czasu, to napiszcie chociaż jedno zdanie ;) Abym wiedziała, że jesteście obecni. :)


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top