- 5 -
- Biorę urlop.
Pansy podniosła głowę, spoglądając z zaintrygowaniem, którego nie zdołała w porę ukryć, na zbierającego swoje rzeczy w pośpiechu i niewielkim roztargnieniu Pottera. W końcu jednak zrezygnowany czarodziej machnął różdżką i dwie kolejne szuflady wysunęły się z głośnym odgłosem, a rzeczy z nich same zaczęły pakować się do skórzanej walizki, otwartej na jego biurku. Pansy parę dni wcześniej spostrzegła, że złote inicjały znajdujące się na ciemnej skórze nieco się zdarły od częstego przenoszenia i użytkowania.
- Hm?
- Emm... - Odwrócił się do niej ze zmarszczonymi brwiami, jak gdyby gorączkowo jeszcze się zastanawiał nad tym, co przyda mu się do pracy w domu. Jego ściągnięta niepokojem twarz sprawiła, że Pansy przebiegło przez myśl, że stało się coś niedobrego i prawdopodobnie dlatego Potter wychodzi w takim pośpiechu. Czyżby to miało jakiś związek z częstymi konsultacjami z Deanem Thomasem? Albo z ostatnim tajemniczym zniknięciem Millicenty Bulstrode? Szczerze mówiąc, po tym domniemaniu porwaniu byłej Ślizgonki z ich rocznika, Pansy kilkakrotnie zastanawiała się czy nie byłoby dobrym pomysłem poruszenie sprawy kwiatów przed Potterem, ale ostatecznie zawsze się powstrzymywała - zwłaszcza, że od tamtej pory nie dostała już żadnego tajemniczego i niechcianego prezentu.
Przyglądała się mężczyźnie bardzo uważnie, czekając na nieco więcej niż ciche i niejednoznaczne mamrotanie, które do tej pory wydobyło się z jego ust. Wreszcie Potter postanowił uzupełnić swoją wypowiedź.
- Tylko na parę dni. Grypa. Sama rozumiesz.
- Nie bardzo - odparła przekornie, ale i z odczuwalną ulgą, iż jej przeczucia się tym razem nie sprawdziły. Pansy założyła za ucho kosmyki włosów, które już po sześciu godzinach siedzenia w gabinecie Pottera, zdołały się wymknąć z jej schludnego kucyka. - Prawie nigdy nie choruję.
- Och... Ja też nie. Tym razem to Albus - odpowiedział Harry ze ściągniętymi brwiami, spoglądając znad wieka walizki na obserwującą go uważnie Pansy i słabo się do niej uśmiechnął. - Grypa żołądkowa.
Kobieta w zasadzie mogła w tym momencie zapytać go o wiele kwestii, ale słysząc w jaki sposób Harry postanowił upamiętnić Dumbledore'a, nie mogła się powstrzymać i ze złożonymi dłońmi na biurku, spojrzała na niego bardzo wymownie.
- Nazwałeś swojego syna Albus? - spytała powolnym i dobitnym tonem, gryząc dolną wargę, by nie uśmiechnąć się jeszcze szerzej. - Dlaczego go tak skrzywdziłeś?
- Mogłabyś nie... To zupełnie normalne imię... - Harry jednak szybko się poddał ze swoimi wyjaśnieniami, widząc jej drwiący uśmieszek i tylko przewrócił oczami, mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.
- Miłego weekendu, Pansy.
- Nawzajem, Potter - odparła cicho i powróciła do śledzenia tekstu raportu. Z jakiegoś powodu z trudem jej to przeszło przez gardło, ale jej przełożony wydawał się w ogóle nie mieć z tym problemu i po chwyceniu w ręce walizki i swojego płaszcza, opuścił pospiesznie gabinet.
Pansy nadal nie wiedziała, jaki dokładnie ma stosunek do Pottera - ale w obliczu niedawnych wydarzeń, Pansy spoglądała na mężczyznę nieco przychylniej. Z każdym kolejnym dniem znacznie łatwiej jej było przebywać przez cały dzień w jego towarzystwie. Dlatego, gdy w ten pochmurny i niczego nie zwiastujący piątek, Potter oznajmił, że bierze urlop, Pansy odczuła niemal rozczarowanie. Całkowicie niewyjaśnione ukłucia zawodu, które nieproszone wkradło się do jej wnętrza. Skarciła się w myślach, myśląc, że powinna się w zasadzie cieszyć z ciszy i spokoju w miejscu pracy, ale z jakiejś przyczyny naprawdę dobrze się czuła, gdy Potter po prostu tam był - przy swoim biurku, marszcząc brwi w geście głębokiej konsternacji i rozważając kogo wysłać na poszczególny patrol czy misję, o których niespecjalnie wiele mówił na głos. Choć, co Pansy przyjęła z dyskretnym zdziwieniem, można było odnieść wrażenie, że niektóre rzeczy, o których w zasadzie zwykła asystentka nie powinna była wiedzieć, Potter odsłaniał przed nią bez najmniejszego zażenowania - jak na przykład to, że jednego z popleczników Fenrira Greybacka do tej pory nie udało się złapać i Harry uważał, że to właśnie jego sprawką były ostatnie ataki w Londynie, o których nie mówiono za wiele ze względu na brak dowodów, ale Potter wydawał się być bardzo przekonany o swojej racji. W zasadzie Harry wiele mówił o wilkołakach, nigdy nie o byłych Śmierciożercach czy potencjalnym nowym zagrożeniu, ale Pansy doskonale wiedziała, że nikt inny w ministerstwie, słowem by nie szepnął do niej nawet o tych atakach wilkołaków.
Po weekendzie spędzonym w zasadzie na niczym konkretnym, bo wyłącznie na odwiedzinach rodziców, czytaniu i szybkich zakupach spożywczych, jej poniedziałkowy dzień pracy niezmiernie jej się dłużył - nie zalegała z żadnymi raportami czy listami, wszystko było wypełnione w terminie i w pewnym momencie Pansy nawet zaczęła się zastanawiać czy czegoś mimowolnie nie przeoczyła i dlatego spędziła czterdzieści minut na dokładnym weryfikowaniu swoich obowiązków i wydelegowanych zadań. Nawet magiczny kalendarz Pottera miała bezbłędnie uzupełniony i jakoś koło południa zaczęła nanosić nowe dane na dopiero co wyczarowany terminarz ścienny - ciekawa była czy Potter doceni jej nowy wynalazek. Domyślała się, że owszem doceni, ponieważ z jakiegoś powodu - co zauważyła dopiero, gdy robiła obchód po gabinecie Pottera i stanęła nad biurkiem Aurora, Potter stosował samoklejące się karteczki, które lewitowały kilka milimetrów nad jego biurkiem tam i z powrotem, które zapewne miały mu przypominać o rzeczach mniej istotnych, ale które należało wykonać w najbliższym czasie. Postanowiła, że i z tym zrobi porządek i te same informacje z karteczek umieści na tablicy ściennej. Samonotujące pióro śmigało z zawrotną prędkością, kiedy Pansy z rękoma na biodrach stała przed ściennym rozkładem obowiązków i w myślach przenosiła informacje z każdej karteczki zapisanej niedbałym pismem Pottera.
Skończyła ze wszystkim około czternastej i wówczas postanowiła zrobić sobie krótką przerwę na kawę. Jakież było jej zdziwienie, gdy wracając, spostrzegła kogoś pod drzwiami gabinetu. Aż przystanęła, opierając się o blat swojego dawnego biurka, które do tej pory stało wciąż puste - zupełnie jakby z niej szydziło i czekało na jakieś jej potknięcie i zdegradowanie do dawnej pozycji.
Marty Sheeran przez około siedem minut wpatrywał się tępym wzrokiem w drzwi gabinetu Pottera. Kilkukrotnie podejmował próbę zapukania, co przejawiało się poprzez podnoszenie dłoni na odpowiednią wysokość, po czym ze zrezygnowaniem ją opuszczał, a następnie kierował ją na swój kark. Ta sekwencja powtórzyła się kilka razy. Pansy przyglądała się temu z zażenowaniem i pogardą, opierając się o biurko, praktycznie na nim siedząc ze skrzyżowanymi w kostkach nogami i zastanawiając się czy w ogóle powinna powiedzieć Sheeranowi, że Pottera tak naprawdę nawet nie ma w gabinecie, czy raczej powinna nadal bezlitośnie przyglądać się jego dziwacznym poczynaniom. W momencie, gdy jej kawa ostygła a ona ze skrzywieniem pociągnęła ostatni łyk z białej filiżanki, uznała, że już wystarczająco się wynudziła, przyglądając się młodemu mężczyźnie i jego widocznym rozterkom. Odepchnęła się od niechcenia od blatu i podeszła bliżej.
Sheeran był na swój sposób nawet przystojny, choć chyba jednak nie do końca świadomy swojej atrakcyjności. Posiadał gęste blond włosy, które były wiecznie w nieładzie i opadały mu nieznacznie na oczy w kolorze błękitu - najczystszego błękitu, jaki kiedykolwiek Pansy przyszło oglądać. Jego twarz wciąż jednak była chłopięca, a dołeczki w policzkach nie dodawały mu za knut powagi. Gdyby ktoś pytał Pansy o zdanie - wypisz, wymaluj, Puchon pełną gębą. Dlatego podeszła do niego niejako z ciężkim westchnieniem, spodziewając się raczej nerwowego tonu i kłopotliwej konwersacji. Zanim jeszcze zwrócił się w jej stronę, Pansy skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na niego z wyższością.
- Sheeran... Dlaczego drepczesz od kilku minut pod gabinetem Pottera niczym niespokojny szczeniak?
Zgodnie z jej założeniem, Marty Sheeran zarumienił się lekko i spojrzał na nią nieśmiało, kiedy posyłała mu to swoje znudzone spojrzenie spod idealnie wyregulowanych brwi.
- Mam dostarczyć nową sprawę.
- Zatem dlaczego po prostu nie wejdziesz do środka?
Mężczyzna spoglądał na nią tak jakby Pansy właśnie zbluźniła.
- Ale... Ale tak po prostu?
- Ależ nie, oczywiście, że nie. Drzwi są zaczarowane i chronione skomplikowanym hasłem. Właściwie rebusem. Nie! Zagadką. Jeśli jej nie odgadniesz, to drzwi spłatają ci psikusa i spotka cię kara w postaci, przykładowo, oblania śluzem ślimaków.
- Poważnie?!
Oczy Sheerana były okrągłe jak dwa galeony i Pansy nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem.
- Oczywiście, że nie - powiedziała dobitnie i nacisnęła na klamkę. Weszła jako pierwsza do środka i skierowała się w stronę swojego biurka. Marty wsunął się za nią niepewnie do pomieszczenia.
- Zostaw teczkę na biurku Pottera.
- Właściwie to powinienem na niego zaczekać... I przedstawić sprawę osobiście.
- Jak sobie życzysz - powiedziała ze wzruszeniem ramion i podeszła do swojego biurka, by wyjąć z niego portmonetkę. - Powinieneś jednak wiedzieć, że Harry Potter w biurze będzie dopiero w środę lub czwartek.
Wypowiadając te słowa i przechodząc obok mężczyzny, którego oczy błądziły wszędzie po pomieszczeniu, Pansy poklepała go lekko po ramieniu i wyszła z gabinetu, różdżką przywołując za sobą ciemnogranatowy, elegancki płaszcz. Włożyła go, nie przerywając kroku i będąc już na korytarzu.
- Zaczekaj, Pansy!
Obejrzała się przez ramię, widząc biegnącego za nią Sheerana, ale nie zwolniła tempa. Posłała mu jedynie pytające spojrzenie, które chyba nieco go przeraziło, bo mężczyzna wykonał w jej stronę parę niepewnych kroków i nagle przystanął. Przez co, nie patrzący przed siebie Hemingway, wpadł na niego z impetem. Z teczki wypadły akta nowej sprawy i rozsypały się na podłogę. Kawa trzymana przez Hemingwaya wylała się prosto na marynarkę Sheerana i na jego własną.
Pansy przystanęła, nie do końca dowierzając w to, co rozegrało się przed jej oczyma. Czy Marty Sheeran doprawdy był aż tak niezdarną osobą? Jej oczy zwęziły się jednak w momencie, gdy Hemingway - co było zresztą oczywiste - zaczął wytykać młodszemu od siebie pracownikowi jego brak koordynacji ruchowej. W zasadzie Pansy nie miała żadnego powodu, by się wmieszać w to, co się rozgrywało w zasięgu jej wzroku. Ale z drugiej strony... Nie cierpiała Hemingwaya, który wraz z Romildą Vane i Charlottą Lyons mieli swoją osobistą vendettę przeciwko Pansy, więc niemal z kpiącym uśmiechem, podeszła bliżej.
- No już, już... Zobacz tylko, ta twoja tania dzianina wygląda nawet lepiej z plamą po kawie - zauważyła szyderczym tonem i dźgnęła paznokciem ramię Hemingwaya.
- Jeśli naprawdę chcesz porozmawiać o taniości...
- Zważaj na słowa, jeśli nie chcesz, żebym ci zasznurowała skutecznie ust - powiedziała oschle, mierząc go groźnym spojrzeniem. W momencie wyprostowała się niczym struna a jej policzki pokrył rumieniec złości.
Hemingway odpuścił i mamrocząc coś pod nosem, skierował się w stronę swojego boksu. Pansy tylko wywróciła oczyma i machnęła różdżką w kierunku papierów, które ładnie się poskładały do teczki i po chwili wylądowały w jej dłoni. Natomiast kiedy spojrzała na mężczyznę przed nią, zobaczyła na jego twarzy cień uśmiechu, który zniknął nagle, gdy jego wzrok podążył za jej spojrzeniem. Plama na jego ciemnozielonej marynarce nagle wydawała się jeszcze większa.
- Och, nie - mruknął z paniką w głosie Sheeran. - Nie stać mnie na nowy surdut...
- Sheeran - wypowiedziała ostro Pansy, marszcząc czoło. - Jesteś czarodziejem - dodała dobitnie i prawie się roześmiała, choć w jej przypadku przypominało to bardziej ciche, kpiące parsknięcie. - Możesz pozbyć się plamy za pomocą zaklęcia.
- Och, tak, jasne... - wymamrotał i z rumieńcem na twarzy przyłożył różdżkę do miejsca z plamą. - Chłoszczyść.
Pansy przez chwilę przyglądała mu się z bliska, po czym niezbyt delikatnie wcisnęła mu do rąk teczkę z papierami.
- Czego ode mnie chciałeś zanim zaliczyłeś spektakularne zderzenie z Hemingwayem?
- Ja... Pomyślałem, że powinnaś na to zerknąć.
W pierwszej chwili nie zrozumiała, ale kiedy Sheeran wymownym gestem dał jej do zrozumienia, że chodzi mu o to, co trzymał w dłoniach, na twarzy Pansy odmalowało się zaskoczenie.
- Nie drażnij mnie. Dobrze wiesz, że nie wolno mi zerkać na akta!
- Tak, ale... Myślę, że akurat na te powinnaś.
- A chciałbyś powiedzieć mi coś jeszcze, co spowoduje, że mogę stracić pracę?! Tutaj?! Na środku korytarza i przy wszystkich.
Marty chyba zrozumiał swój błąd i zarumienił się lekko.
- Ja tylko... chciałem pomóc.
Pansy zaprzeczyła ruchem głowy i wyrwała mu teczkę z rąk. Spiesznym krokiem zaniosła ją z powrotem do gabinetu Pottera. Zawahała się. Pokusa była wprawdzie ogromna, ale też kompletnie nie rozumiała pobudek Sheerana. Zwłaszcza, że jeszcze niedawno z nią konkurował o to stanowisko - choć mógł w zasadzie o tym wcale nie wiedzieć, podobnie jak ona. I wtedy, przypominając sobie to pozornie uczciwe spojrzenie błękitnych tęczówek i zakłopotany uśmiech, dotarła do niej druga możliwość - Marty Sheeran mógł zgrywać niewiniątko, ale tak naprawdę mógł być równie przebiegły jak ona. Z sykiem odwróciła się na pięcie i już zamierzała wyjść z efektywnym trzaśnięciem drzwiami, kiedy nagle zorientowała się, że za jej plecami stoi zakłopotany Sheeran.
- Posłuchaj...
- Czego ty chcesz?
- Po prostu... próbuję cię ostrzec, Pansy.
- Sheeran - wycedziła powoli jego nazwisko przez zaciśnięte zęby, obdarzając go pogardliwym spojrzeniem - jeśli wydaje ci się, że jestem na tyle głupia, by złamać regulamin i wszelkie możliwe przepisy, bo czuję się lekko zaintrygowana, a ty w tym momencie przejmiesz moją posadę, którą w uczciwej konkurencji przegrałeś, to grubo się mylisz!
- Dlaczego miałbym chcieć twojej posady? - rzucił ze zniecierpliwieniem mężczyzna, marszcząc czoło. - Przecież pracuje z Deanem Thomasem!
- Co? - warknęła w odpowiedzi kobieta i spojrzała na niego bardzo nieprzychylnie. Wypuściła ze świstem powietrze z ust i skrzyżowała ręce na piersi, wpatrując się w niego z ogromnym niedowierzaniem. Na jej policzkach wystąpiły rumieńce zdenerwowania w momencie, gdy uświadomiła sobie bolesną prawdę.
Marty Sheeran wcale z nią nie przegrał. On po prostu dostał inny przydział.
- Myślałem, że... że wiesz - wymamrotał po chwili ciszy Marty Sheeran i miał w sobie na tyle przyzwoitości, by spuścić wzrok. Nerwowym gestem podrapał się po policzku. - Gdy ty przejęłaś funkcję Sally, ja... dostałem awans na asystenta Deana Thomasa. Parę tygodni temu zasugerował, żebym poszedł na kurs aurorski. Góra chce żebym został Aurorem i... i wtedy Dean zostanie moim mentorem.
- Chyba sobie, kurwa, żartujesz - powiedziała przez zaciśnięte zęby Pansy, spoglądając na niego spod zmrużonych powiek.
Podczas gdy ona harowała najciężej ze wszystkich asystentów w całym swoim oddziale, starała się przede wszystkim przez te wszystkie lata zatrzeć wrażenie, że jest nic niewartą Ślizgonką, robiła wszystko, co w jej mocy, by zgarnąć dodatkowe premie, a ten awans - choć początkowo całkiem niechciany - to jednak spadł jej z nieba, podczas tego wszystkiego Marty Sheeran w ramach nagrody pocieszenia dostał stołeczek asystenta dla drugiego, równie dobrego, aurora wszechczasów i w dodatku dano mu możliwość wspięcia się na o wiele, wiele wyższe stanowisko. Jemu - mężczyźnie, który był od niej o parę lat młodszy, którego pamiętała z Hogwartu, jako małego i niezdarnego dzieciaka w szacie Puchonów i nic poza tym.
- Czy ty w ogóle znasz jakieś zaklęcia obronne? - zadrwiła z niego wyniośle, krzywiąc się. Była wściekła i nawet nie dała mu możliwości odpowiedzenia na tą zaczepkę. - Świetnie. Gratulację, Sheeran. Jak widać, jednak wygrałeś. Dziękuj Merlinowi, że jesteś mężczyzną i kimś, kto nie był w Slytherinie.
- Co takiego? Pansy, to nie dlatego dostałem taką propozycję!
- Oczywiście. Cokolwiek jednak by tego nie tłumaczyło i czegokolwiek by mi nie wmówiono, wygląda na to, że nigdy nie było między nami żadnej rywalizacji.
Poczuła się rozgoryczona i zażenowana, co bardzo w tym momencie chciała ukryć. Zwłaszcza przed kimś takim jak Marty Sheeran i dlatego z gniewnym prychnięciem wyminęła go, po raz kolejny tego dnia i wyszła z gabinetu Pottera.
✘✘✘
I proszę bardzo, naszło mnie i napisałam! A w zasadzie nieco odświeżyłam i poprawiłam rozdział, by móc go z czystym sercem wstawić. Czuję lekki spadek formy w pisaniu, co w obliczu pisania pracy licencjackiej wcale mi się nie podoba. ;c
Co tam? I hope somebody is listening. A w tym przypadku... że ktoś tutaj jeszcze zagląda. Mam nadzieję, że wszystko z wami w porządku i czujecie się dobrze, i nie wariujecie. Nie wariujcie, po prostu bądźcie cierpliwi i nie narażajcie się niepotrzebnie; zostańcie w domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top