- 2 -


Po powrocie Pottera, przez cały miesiąc niemal wszyscy w ich departamencie chodzili tak jak gdyby nie chcieli pod żadnym pozorem obudzić trzygłowego psa. Każdy, kto wchodził do gabinetu Aurora wydawał się być jeszcze bardziej speszony i zażenowany niż Pansy swojego pierwszego dnia pracy jako asystentka. Natomiast Potter był z reguły małomówny, niechętny do nadmiernego spędzania czasu wśród ludzi i rozdrażniony, co całkowicie kłóciło się z jego wizerunkiem pomocnego konsultanta - bo taką rolę w tym czasie rzekomo pełnił. Drażliwość występowała u niego zwłaszcza wtedy, gdy któryś z pracowników próbował się z nim wdać w dyskusję nie dotyczącą wcale pracy. Młodzi Aurorzy, którzy przejęli od Harry'ego część spraw, początkowo odwiedzali go dość często, próbując chyba uzyskać od Pottera jakąś użyteczną radę - choć zazwyczaj każda rozmowa ostatecznie kończyła się na krótkim nawiązaniu z ich strony do dokonań Pottera z przeszłości. Aurorzy, którzy mieli okazję spotkać się z takim wydaniem czarodzieja, niemal na każdej przerwie lunchowej skarżyli się swoim współpracownikom, że nie takiego Harry'ego Pottera się spodziewali. Co dla Pansy było jednak trochę niedorzeczne, bo nawet ona potrafiła zrozumieć, że tamten Potter zwyczajnie nie wróci. Jakby mógł? I jakim cudem ci wszyscy młodzi i nadgorliwi czarodzieje nie rozumieli, że osławiony Harry Potter stracił kogoś zbyt ważnego w swoim życiu, by tym samym kłopotać się choćby krótkim uśmiechem i anegdotą na temat tego jak pokonał Czarnego Pana?

Jej samej pracowało się nie najgorzej, co było sporym i pozytywnym zaskoczeniem. Potter w ciągu normalnego dnia pracy niewiele się do niej odzywał, a jeśli już to pytał ją tylko o konkretne rzeczy, związane z formalnościami czy biurokracją. Pansy natomiast starała się jak najbardziej go odciążyć we wszystkich obowiązkach; przepisywała raporty, które należało przepisać, podsuwała mu pod nos tylko te w pełni udokumentowane teczki, które Potter w późniejszym etapie przeglądał, analizował, a wyciągnięte wnioski przekazywał tym Aurorom, którzy przejęli częściowo jego sprawy i pracowali w terenie. Robiła też dla niego kawę, którą on zazwyczaj pił już zimną, skrzywiając się przy tym niemiłosiernie, więc któregoś dnia Pansy przerzuciła się na miodową herbatę, ale te pozostawały przez czarodzieja przez cały dzień nietknięte. Poza tym wpisywała mu w kalendarz istotne dla ministerstwa wydarzenia oraz spotkania, rzeczy do zrobienia, dni wolne, a z czasem też obowiązki, które niekoniecznie związane były z pracą, ale wpisywały się w jego tygodniową rutynę. Jak na przykład; odebranie dzieci od pani Weasley czy zakupy w każdy czwartek. Oczywiście o tych ponadprogramowych zadaniach, Harry uprzednio zawsze ją informował. Generalnie, Pansy starała się ułatwić mu nieco pracę i życie.

Z każdym kolejnym dniem zaczynała coraz bardziej rozumieć, dlaczego Eriksen chciał, by to właśnie ona była asystentką Pottera. Marty Sheeran z tym swoim nadgorliwym, pogodnym usposobieniem zwyczajnie nie poradziłby się z obecną milczącą i nostalgiczną wersją Wybrańca. Ktoś inny mógłby czuć się nieswojo w towarzystwie cichego Pottera, natomiast Pansy cisza i spokój ani trochę nie przeszkadzały, a wręcz pozwalały jej się w pełni skupić na wykonywanej pracy. Dość szybko przystosowała się nawet do tego, że znajduje się przez niemal cały dzień swojej pracy sam na sam z Potterem w jednym, zamkniętym pomieszczeniu. Czasem nawet zapominała o jego obecności.

Jednakże po zaledwie miesiącu pracy Pansy wciąż nie mogła się przekonać do jedzenia swojego lunchu w gabinecie Pottera, więc wraz z innymi pracownikami przechodziła z przygotowanym przez siebie jedzeniem do przestronnego pomieszczenia konferencyjnego, które służyło im w porze obiadowej za jadalnię. Dziubała w swojej warzywnej sałatce z łososiem, gdy za jej plecami Nicolas Somerby rzucił z westchnieniem, że liczył na coś ambitniejszego w ministerstwie niż proszenie się o podpisanie papierków wiecznie rozkojarzonego Harry'ego Pottera, z którym nawet nie da się porozmawiać o jego osiągnięciach. Początkowo Pansy się nie odzywała, ale im bardziej Nicolas wkręcał się w swobodne wyrażanie opinii, tym bardziej Pansy irytowało każde wypowiedziane przez niego słowo.

- Poza tym... - zaczął nagle nieco przyciszonym głosem, co sprawiło, że Pansy tym chętniej nadstawiła ucha, by usłyszeć, co tym razem przyszło mu idiotycznego do głowy. Somerby odchrząknął znacząco, prawdopodobnie chełpiąc się tymczasową atencją przy jego stoliku. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że to akurat Parkinson dostała stołeczek asystentki Pottera. Zdecydowanie musiała komuś obciągnąć z zarządu.

Pansy poczuła jak żołądek skręca jej się boleśnie, gdy za jej plecami rozległ się głośny rechot. Zacisnęła mocno zęby i policzyła do dziesięciu w celu uspokojenia się, choć w pierwszej chwili miała ochotę sprawić zaklęciem, by Somerby i dwójka jego współpracowników udławili się ślimakami. Zacisnęła mocno palce na widelcu trzymanym w dłoni a drugą rękę zamknęła w pięści, czując jak mocno długie paznokcie wbijają jej się w wierzch dłoni. Gdy doszła do siedmiu, rozprostowała palce i wówczas spostrzegła, że w miejscu, gdzie wbijała paznokcie pojawiły się niezbyt głębokie ranki.

- Wiesz, odnoszę wrażenie, że trafienie do Departamentu Aurorów parę lat po skończeniu Hogwartu z tak podstawową wiedzą o świecie, jaką ty posiadasz, jest dość zadziwiające. Może to ty komuś zrobiłeś dobrze? - Pansy odwróciła się w końcu do młodszego od siebie pracownika, potrząsając pretensjonalnie głową i posyłając mu pełne wyższości spojrzenie. Nicolas zaczerwienił się po koniuszki uszu i tylko wymamrotał coś niewyraźnie pod nosem, podczas gdy dwójka jego znajomych parsknęła śmiechem. Pansy nie mogła uwierzyć w to jakże szczeniackie zachowanie, co zdecydowanie przekazała im swoim spojrzeniem. Dopiła kawę, pozbierała pudełko po niedojedzonej do końca sałatce i wstała od stołu, gratulując sobie, że nie uciekła się do agresji.

Kiedy nadal lekko wzburzona wyjechała na odpowiednie piętro, a drzwi windy się otworzyły, Pansy po raz pierwszy podczas swojej kariery w ministerstwie, miała ochotę ponownie wcisnąć guzik windy i jak najszybciej ulotnić się z tego miejsca. To, co zastała na swoim piętrze po zaledwie pół godzinnej nieobecności, było nie tyle nieprawdopodobne, co niedorzeczne. Z otwartymi ustami obserwowała, jak po całym biurze lata chyba ponad setka chochlików kornwalijskich. Jeden z nich wleciał prosto na nią i zaczął ciągnąć ją za włosy, popiskując coś niewybrednego pod nosem.

- Auć! - warknęła, gdy jasnoniebieski chochlik pociągnął ją zbyt mocno za długi kosmyk włosów. W momencie skrzywiła się i gwałtownie trzepnęła go dłonią, próbując go odpędzić niczym namolnego komara.

Pracownicy ministerstwa wyprawiali rzeczy całkowicie niegodne dorosłych czarodziejów i czarownicy - chowali się pod swoimi biurkami, biegali tam i z powrotem po całym pomieszczeniu, szamotali się z przebiegłymi i złośliwymi chochlikami. Trójka z chochlików, ciągnąc Hemingwaya za uszy, jakby ten rosły mężczyzna był lekki niczym piórko, uniosła go już pod sam sufit i Pansy z wyczekiwaniem wpatrywała się w tą scenę, czekając aż mężczyzna spadnie z krzykiem na własne biurko.

- Niech ktoś coś zrobi! - krzyknęła rudowłosa Aurorka, której Pansy nie znała z imienia i nazwiska. Chochliki ukradły jej różdżkę i rzucały nią do siebie nawzajem, wydając przy tym wysokie, przenikliwe do szpiku kości dźwięki. Natomiast z różdżki co chwilę strzelały iskry.

Pansy nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać. Widząc jednak jak dwójka chochlików ugrzęzła w gęstych lokach Romildy Vane, uśmiechnęła się złośliwie, unosząc brodę z wyższością. Niby mogłabym coś z tym zrobić, ale czy na pewno jestem do tego najbardziej kwalifikowana, pomyślała przekornie. Zresztą, nadal pozostawało jej ponad dwadzieścia minut lunchu. Za plecami usłyszała dźwięk rozsuwanych drzwi windy i postanowiła wykorzystać ten moment, by jak najszybciej uciec z tego małego Armagedonu. Kątem oka spostrzegła w windzie Harry'ego Pottera, który głowę miał spuszczoną, kosmyki kruczoczarnych włosów wchodziły mu do oczu, a on najwyraźniej nad czymś się gorączkowo zastanawiał. Niewiele myśląc, Pansy cofnęła się w kierunku windy i kilkakrotnie nacisnęła na guzik, odpowiadający za zamykanie się drzwi i w ostatniej chwili odgoniła zmierzającego w ich stronę chochlika, zanim ten zdążył wbić się pomiędzy szparę w drzwiach.

- Pansy! - zawołał zdumiony Potter i drgnął nerwowo, marszcząc przy tym brwi i spoglądając na nią z kompletnym niezrozumieniem. - Co ty wyprawiasz? Czy powinienem o czymś wiedzieć?

- Nie chcesz tam teraz wchodzić, Potter - mruknęła z ironicznym rozbawieniem i wywróciła oczyma. Nagle dotarło do niej w jaki sposób się do niego zwróciła i tylko odchrząknęła, prostując się niczym struna, choć do tej pory opierała się bezwiednie o ścianę windy. - To znaczy... - Odchrząknęła ponownie i chwyciła się lewą dłonią za prawy nadgarstek, kryjąc natychmiast tymczasowe zażenowanie. - Departament Aurorów został przejęty przez chochliki kornwalijskie. - Bardzo starała się wypowiedzieć te słowa z należytą powagą, ale nie potrafiła ukryć lekkiego rozbawienia, gdy znów przed oczyma stanął jej widok przerażonej i wrzeszczącej Romildy Vane.

Mężczyzna spoglądał na nią przez moment z niedowierzaniem, ale wreszcie chyba uznał, że Pansy mówi prawdę. Spojrzał na zegarek na swoim nadgarstku i skinął głową, robiąc taką minę jak gdyby się nad czymś zastanawiał.

- Mamy jeszcze dwadzieścia minut ustawowego lunchu - oznajmił ze wzruszeniem ramion i wreszcie podniósł na nią wzrok. A ona, wpatrując się wprost w jego nieco nieobecne spojrzenie zielonych oczu, nie mogła przez chwilę uwierzyć, że Potter naprawdę to powiedział. - Masz ochotę na hot-doga?

- Czy mam ochotę na hot-doga? - powtórzyła za nim z jeszcze większym niedowierzaniem, wytrzeszczając na niego oczy i naprawdę sądząc, że chyba się przesłyszała w tym momencie. Ta niespodziewana propozycja była jeszcze dziwniejsza niż jego spostrzeżenie o możliwości wykorzystania pozostałego czasu do końca lunchu i brak inicjatywy w związku z wkroczeniem na ich piętro i rozgonienie chochlików - czego by się po nim całkowicie spodziewała.

- Och, a to jakiś problem? Nie zniżasz się do jedzenia w mugolskich budkach? - spytał mężczyzna, błędnie interpretując jej ton i zdziwienie.

- Chodzi o to, że nie jadam niezdrowego jedzenia - odparła wyniośle przez zaciśnięte zęby, marszcząc przy tym czoło, bo jego uwaga bynajmniej się jej nie spodobała, nawet jeśli jego ton nie był opryskliwy, a raczej obojętny, jakby Potter stwierdzał po prostu fakt. Nawet jeśli było w jego wypowiedzi trochę prawdy, to jednak Pansy nie chciała tego w tym momencie tak dobitnie zaznaczać. Skrzyżowała ręce na piersi. - Poza tym mięso w hot-dogach to nawet nie mięso - mruknęła wraz z wywróceniem oczu.

Tym razem to on parsknął a przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Pansy mogła przysiąc, że Potter szepcze pod nosem coś w stylu: jakbym słyszał Hermionę.

- To sprawdzona budka - oznajmił po dłuższej chwili milczenia. Jego ton był tak pewny siebie a spojrzenie przekonywujące, że Pansy, nie wiedząc nawet do końca dlaczego, zgodziła się łaskawym tonem i wraz z obojętnym wzruszeniem ramion.

Chwilę później oboje stali na skrzyżowaniu jednej z londyńskich uliczek tuż obok budki z hot-dogami i kręconymi frytkami, które jak przeczytała Pansy na tabliczce informacyjnej, nazywały się frytkami belgijskimi.

- Ketchup czy musztarda?

- Musztarda - odparła po chwili zastanowienia Pansy i wyciągnęła rękę, gdy Harry podał jej jednego hot-doga. Przez chwilę ze zmarszczeniem czoła przyglądała się niepewnie i nieco podejrzliwie parówce w bułce, ale widząc, że Potter autentycznie zajada się tym pierwszym kęsem hot-doga, ostrożnie odgryzła trochę swojego. Z lekką niechęcią przełknęła kawałek mięsa posmarowanego niedbale musztardą. Stwierdziła, że w smaku wcale nie było takie najgorsze, jak mogłoby się wydawać.

- I co? Nadal takie okropne?

- Nadal okropnie niezdrowe - odparowała zgryźliwie Pansy, ale bez wykrzywiania się ugryzła kolejny kawałek. Potter już nie patrząc na nią, parsknął śmiechem i pokiwał z politowaniem głową. Oboje zatrzymali się przy jednym z trzech drewnianych stolików należących do właściciela budki z hot-dogami. Stolik ten był po prostu kawałkiem deski przyklejonym do długiej drewnianej nogi, ukrytym pod zielonym w białe kropki niewielkim parasolem. Potter wsparł się łokciami o ten prowizoryczny stolik, podczas gdy Pansy stała sztywno z łokciami przy tułowiu naprzeciwko niego i starała się na mężczyznę nie zerkać sceptycznie.

Tylko, że ta sytuacja była dla niej trochę niezręczna. Dziwnie było tak stać z Potterem w mugolskim świecie i zajadać się średniej jakości hot-dogami. Nawet po miesiącu wspólnej pracy - i Pansy nie sądziła, by miało się to zmienić w przeciągu nawet kilku kolejnych lat - dziwnie było w ogóle spędzać z Potterem czas poza jego własnym biurem.

- Po prostu to powiedz - oznajmił nagle Potter z ciężkim westchnieniem, wyłapując jej spojrzenie. Pansy nieco zażenowana tym, że została przyłapana, natychmiast odwróciła wzrok i ponownie ugryzła swojego hot-doga.

- Nie rozumiem - odparła wymijająco ze wzruszeniem ramion, przybierając zupełnie obojętny wyraz twarzy. - Co mam powiedzieć?

- To co ci chodzi po głowie, bo po sposobie, w jaki na mnie patrzysz nie tylko przypominasz mi Parkinson ze szkolnych lat, ale też wyraźnie dajesz do zrozumienia, że coś ci nie odpowiada. I chyba nie chodzi ci nadal o te parówki, prawda?

Pansy nieomal się nie zakrztusiła, gdy usłyszała podobne słowa z jego strony. Jej oczy rozszerzyły się gwałtownie, kiedy zerknęła w jego kierunku. Dlaczego w ogóle obchodzi cię, co mi siedzi w głowie, pomyślała z marszczeniem czoła, ale nie wypowiedziała tego opryskliwego pytania na głos, bo złamałaby wówczas dwie obietnice złożone Eriksenowi.

- To nieistotne - odparła natomiast krótko i sucho. Spuściła wzrok, wpatrując się przez chwilę w bransoletkę z magicznymi charmsami na swoim nadgarstku i udając, że głęboko się nad czymś zastanawia. Potter westchnął, ale nie kontynuował, zamiast tego jak gdyby nigdy nic zagadnął ją ponownie:

- Właściwie o co chodzi z tymi chochlikami?

- Już mówiłam - odparła ze wzruszeniem ramion. - Gdy wróciłam po lunchu, one tam po prostu były, piszcząc przeraźliwie i zaczepiając każdego, i siejąc chaos. - Zawahała się krótko i rzuciła mu krótkie spojrzenie. - Było tak samo paskudnie jak na drugim roku w Hogwarcie, podczas Obrony Przed Czarną Magią z Lockhartem.

Potter parsknął śmiechem i wywrócił oczyma. Na jego czole pojawiła się głęboka bruzda a w oczach dało się dostrzec nagłe ożywienie - dość niespotykane u Pottera w przeciągu ostatnich paru tygodni.

- Nadal nie mogę uwierzyć w to, że nikt go nie przejrzał wcześniej i pozwolił mu uczyć. Facet był niebezpieczny.

Tym razem to Pansy wywróciła oczyma.

- Był po prostu głupi, ale wcale nie niebezpieczny - oznajmiła dobitnie, na co Harry lekko się skrzywił i posłał jej bardzo wymowne spojrzenie.

- Przez niego po meczu ze Ślizgonami, pani Pomfrey musiała wyhodować kość w mojej ręce!

Pansy w porę zagryzła dolną wargę, powstrzymując się przed złośliwym uśmieszkiem. Czego jednak nie mogła powstrzymać to nieco rozbawionego spojrzenia, które mu posłała po uzyskaniu tej informacji. Nie odpowiedziała. Szczerze mówiąc, Pansy nawet nie do końca pamiętała to wydarzenie i moment, w którym doszło do utracenia przez Pottera kości w ręce. Pamiętała natomiast, że Draco wówczas przegrał swój ważny mecz i później chodził przez cały tydzień naburmuszony, bo zawiódł oczekiwania swojego ojca, który był chyba wtedy na trybunach. Był zły niemal na wszystkich i dlatego wytrącił jej książki z dłoni, i jednym zdaniem sprawił, że się rozpłakała. Oczywiście nie przy nim ani nawet nie przy Ślizgonach. Upust łzom dała dopiero w łazience w swoim dormitorium.

- No proszę, ja i ty, rozmawiamy o szkole - zauważył spostrzegawczo Harry, czym wyrwał ją z zamyślenia o dawnych czasach. Pansy w żaden sposób nie skomentowała, ponownie zatapiając zęby w hot-dogu. Miał rację i jakby to nie było samo w sobie wystarczająco dziwne, to jeszcze Potter wypowiedział te słowa w taki sposób, jakby naprawdę nie widział w tym niczego złego czy niezręcznego. A Pansy, choć nie chciała tego przyznać na głos, przez krótką chwilę naprawdę zapomniała z kim rozmawiała. 




- Pięć prób złapania tych cholernych chochlików. Pięć! A ty sobie na spokojnie zjadasz hot-dogi pod budynkiem ministerstwa, zamiast przybyć natychmiast i pomóc tym biednym miotającym się po biurze asystentom!

Pansy po prostu siedziała przy swoim biurku i już nawet nie udawała, że jest skupiona na pracy, tylko perfidnie i z niedowierzaniem wpatrywała się w czarownicę Forwood, skrzeczącą tuż nad biurkiem Pottera i wbijając w niego swoje mordercze spojrzenie spod niewyobrażalnie długich i gęstych rzęs. Gapiła się na nią zszokowana i nie mogła uwierzyć, że kobieta, która podobno była piekielnie mądra, która w szybkim tempie załatwiła sobie stołeczek szefa Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami - ale która zdecydowanie słynęła z bycia panikarą i nieco melodramatyczną personą, naprawdę w tym momencie wrzeszczy na Pottera tylko dlatego, że był poza biurem i nie przyczynił się w żaden sposób do łapania chochlików.

- My tu mamy bajzel i niebezpieczeństwo wyższej rangi, a ty sobie spacerujesz po uliczkach Londynu!

- Naprawdę? - odezwał się wreszcie Potter, odchylając się nieco na swoim krześle i udając głębokie zdziwienie. - Latające po departamencie chochliki kornwalijskie zaliczasz jako niebezpieczeństwo wyższej rangi? Jak wielka jest ta skala?

Z tym akurat Pansy musiała się zgodzić i nic dziwnego, że zagryzła dolną wargę, próbując ukryć uśmieszek spowodowany nagłą ironią w głosie Pottera. Pretensje ze strony Forwood były absurdalne - czy gdyby Śmierciożercy miotali we wszystkich pracowników ministerstwa zaklęciami na lewo i prawo, to przekroczyłoby tą jej śmieszną skalę? Bo Pansy niezbyt w tym momencie rozumiała wskaźniki niebezpieczeństwa ustanowione według Forwood.

Niska jasnowłosa kobieta nagle obejrzała się przez ramię i rzuciła nieprzyjemnym spojrzeniem w kierunku Pansy, po czym zwróciła się znów przodem do Pottera i skrzyżowała ręce na piersi, prostując się gwałtownie.

- Nie wiem, co takiego zabawnego widzisz w tej sytuacji, Potter!

- Wiesz, że nawet dwunastolatek potrafi rzucić zaklęcie Immobulus? Wystarczyła jedna osoba, która by ruszyła głową i spowolniła te wszystkie latające chochliki.

Forwood wyglądała w tym momencie na wściekłą i Pansy naprawdę miała ochotę się roześmiać. Nie cierpiała tego nadętego babska - choć przecież nie miała z nią za dużo kontaktu. Na szczęście. Widząc jednak, że kobieta odwraca się na pięcie, by odejść, Pansy spoważniała i powróciła wzrokiem do wypełnianych raportów. Nie mogła jednak powstrzymać tak do końca ironicznego parsknięcia, co ku jej niepocieszeniu, wychwyciła niemal natychmiast spostrzegawczo Forwood. Kobieta gwałtownie i z morderczym wzrokiem odwróciła się w stronę jej biurka. Zatrzymała się w progu drzwi i spojrzała na Pansy nieprzychylnie i gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, Pansy już wiedziała, że zaraz pożałuje tego parsknięcia.

- Panno Parkinson, proszę za mną! Każda para rąk się przyda do zamykania oszołomionych chochlików w klatkach.

Pansy wypuściła ze świstem powietrze. Byłaby głupia, gdyby się sprzeciwiła, bowiem wiedziała, że Forwood i Eriksen mają ze sobą bardzo dobry kontakt, nie mówiąc już o tym, że czarownica była dość dobrze ustawiona w ministerstwie. Wystarczyło parę złych słów od Forwood, które szepnęłaby komu trzeba i zaraz awans Pansy stanąłby pod znakiem zapytania. A Pansy naprawdę nie mogła sobie pozwolić na zdegradowanie i mniejszą pensją.

- Zaraz, zaraz - odezwał się ku ogólnemu zdziwieniu Potter w momencie, gdy Pansy już się podnosiła. Harry zatrzymał ją gestem nakazującym jej by z powrotem usiadła. - Pansy jest moją asystentką i jest mi w tym momencie potrzebna. Chyba nie chce mi pani wmówić, że łapania chochlików jest ważniejsze niż sprawy porwań czy zbrodni dokonanych na mugolach, prawda?

Trafił w sedno i choć Pansy znów była zaskoczona jego reakcją, była mu też bardzo wdzięczna. Zwłaszcza, gdy widząc wykrzywioną twarz Forwood, mruczącą coś pod nosem, mogła z powrotem usiąść na swoim miejscu i wrócić do pracy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top