3.

Balthazar zbliżył się do drzwi domu, łapiąc za klamkę, której nie było. Drzwi również nie było. Może dlatego, że leżały kilka metrów dalej, wyrwane z futryny. Nie było go tylko parę godzin, co takiego mogło się wydarzyć? Przekroczył próg, rozglądając się po korytarzu.
- Ekhm... Melchior? Jesteś tu?
- Wrócił syn marnotrawny. - Usłyszał krzyk dobiegający z łazienki. Natychmiast ruszył w tamtą stronę, czując jak serce podchodzi mu do gardła. Nie powinien był zostawiać go samego. Melchior za bardzo zagrażał otoczeniu, jak również samemu sobie. Ale może nie było z nim tak źle, skoro wciąż miał siłę na ironiczne odzywki.
Balthazar popchnął drzwi, zastając przed oczami obrazek, którego nawet on nie mógłby się spodziewać.
Melchior, rozwalony w wannie, spocony i zdyszany jak po maratonie, trzymał w rękach jakieś zawiniątko.
Shanti, równie zdyszana i spocona, zawisła nad wanną próbując złapać oddech. I jakiś dziwaczny astronauta, który chyba nie bardzo wiedział co się dzieje, podobnie jak Balthazar.
Diabeł rzucił jeszcze jedno spojrzenie na zawiniątko, potem na astronautę, znów na zawiniątko, aż w końcu poczuł jak spływa na niego oświecenie.
- Ty... - Warknął w stronę astronauty. - TO TWOJE DZIECKO!
Nim dziwak w skafandrze zdążył się połapać, Balthazar ruszył w jego stronę niczym rozwścieczony byk, rozpoczynając własną prywatną korridę i goniąc zdezorientowanego anioła po domu. Shanti obserwowała to wszystko, zastanawiając się czy to już odpowiednia pora by zrobić wszystkim herbatkę z relanium.
- Spokojnie, Balthazar już tak ma. Straszny zazdrośnik, ja nie wiem co on sobie myśli. - Melchior chwycił jedną dłonią za brzeg wanny, próbując się podnieść. - Jezus Maria, trzymaj mie to. - Podał Shanti zawinięte w ręcznik dziecko, a sam wyszedł z wanny, udając obolałego i zmęczonego.
- JAK CIĘ ZŁAPIĘ TO NOGI Z DUPY POWYRYWAM - Rozległo się gdzieś w korytarzu.
- Debil - Mruknął Melchior. - Niech sobie nie myśli, że tylko on na tym polu sieje, hehe.

***
- Złość piękności szkodzi. - Obwieścił Melchior, stawiając na stole talerz z kruchymi ciasteczkami. - Uspokój macicę.
- POD MOIM DACHEM - Ryknął Balthazar, zaciskając w dłoni ciastko, z którego po chwili zostały już tylko okruchy. - Z JAKIMŚ ANIELSKIM PEDAŁEM
- HOLA, w tym domu obowiązuje t o l e r a n c j a. - Melchior nalał herbaty do filiżanek. - Poza tym, NIE PRZY NASZYCH DZIECIACH.
- Naszych - Parsknął diabeł, obserwując śpiące w kołysce niemowlę. Czy dziecko ze zdrady z aniołem mogłoby mieć rogi? Oczywiście, że nie. Co nie zmieniało faktu, że wciąż był wściekły.
- Pragnę również zauważyć, że to nie po bożemu. - Melchior rzucił mu znaczące spojrzenie. - My nawet nie jesteśmy małżeństwem.
Balthazar zakrztusił się herbatą.
- Małżeństwem?

***
- Ja nie o taką pozapiekielną wolność walczyłem - Mruknął Balthazar, poprawiając krawat. - W co ja się dałem wpakować?
- Nie może być aż tak źle. - Stwierdziła Shanti, a potem rzuciła spojrzenie leżącemu na łóżku Melchiorowi. - Dobra, jednak może.
O tym co wydarzyło się na wieczorze panieńskim Melchiora krążyły legendy. Zwłaszcza o tym jak wyzwał na pojedynek byłą Balthazara. A dokładniej na pojedynek na taniec na rurze.
Balthazar w pierwszej chwili prawie odwołał ślub. Później przypomniał sobie z kim ma do czynienia.
- Wstawaj. - Diabeł kopnął w materac. - Spóźnisz się na własny ślub.
- Wyglądam grubo w tej sukience. - Melchior załkał w poduszkę. - Nie wyjdę w niej.
Balthazar westchnął ciężko, mamrocząc pod nosem "ja pierdole".
- Liczę do trzech.

***
Shanti siedziała na białym,  drewnianym krześle kołysząc wózkiem. Od zawsze wiedziała, że Melchior i Balthazar są nienormalni, ale to, co działo się teraz, było wyjątkowo pokurwione. Obok niej, na wózku inwalidzkim, siedział połamany astronauta. Balthazar nie miał dla niego ani trochę litości.
Dla Shanti również, bo w końcu gdyby nie on, Melchior nie obdarzyłby jej dwójką niechcianego rodzeństwa pod postacią astronauty, który podobnie jak kiedyś Shanti był teraz przetrzymywany w, jak określał ich dom Melchior, Jaskini Rozkoszy, i piekielnego noworodka.
Spojrzała na poddenerwowanego diabła, który stał na prowizorycznym ołtarzu razem z księdzem. Melchior spóźniał się już szesnaście minut.
Gdy miała już po niego pójść, drzwi sali otworzyły się i Melchior wszedł do środka, w swoim tradycyjnym przebraniu bezdomnego. Nigdzie nie było śladu po sukni ślubnej.
- Elo, już jestem. - Wszedł na ołtarz, pewien siebie i widocznie przygotowany na każdą ewentualność. Jak na przykład widowiskową ucieczkę sprzed ołtarza.
- Świetnie, możemy zaczynać! - Odezwał się ksiądz, zdecydowanie zbyt kobiecym głosem. Para młoda rzuciła mu zdziwione spojrzenia. - A więc, Balthazarze, czy weźmiesz mnie za żonę? - Ksiądz zdarł gumową maskę, okazując się być Fioną.
- Ja pierdole. - Mruknął Balthazar.
- NO NIE, ŻE NIBY Z TĄ SUKĄ? JAK MOŻESZ? - Melchior zaczął gonić Balthazara, przy okazji próbując obkładać go bukietem zwiędłych kwiatów.
Shanti westchnęła i zaczęła pchać dziecięcy wózek do wyjścia. Drugi, inwalidzki, skrzypiał gdzieś za nią. Teraz to ona była mamusią. A mamusia wszystko musiała robić sama.

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #niewiem