39. Now, we're free
Przy kolacji, salon spowijał półmrok. Zapaliliśmy jedynie lampkę nocną, i w tym klimatycznym świetle jedliśmy jakąś sałatkę, zapijając ją winem.
Przypominała mi się noc trzy tygodnie temu. Sobotnia, przedostatnia noc w Nowym Jorku. Gdy z Lizzy pojechaliśmy do chatki, uciec od wszystkiego. Czuliśmy się wtedy wolni. Ale, to ni było to.
Dopiero teraz jesteśmy wolni.
Nawet wino w Atlantic City smakuje inaczej. Lizzy powoli sączyła z kieliszka, a ja spoglądałem na nią. Twarz miała surową, jak nie ona...
- Coś nie tak? - zapytałem, opierając łokcie na brzegu stołu.
- Co? - Gdy to powiedziała, nasze oczy spotkały się pierwszy raz od kilku minut.
- Jesteś jakaś nieswoja.
- A... Bo wiesz... Mogłeś mieć rację. Może trochę przesadziłam... - stwierdziła brunetka.
Torby z jej zakupami leżały w kącie. Nawet nie chciało mi się ich sprawdzać. Jedne większe, z ubraniami, a te mniejsze z biżuterią...
Nie osądzałem Liz. Zakupy to jej świat. Nie mogłem być na nią zły że chciała w końcu zrobić coś dla siebie.
Niedziela minęła tak szybko, że nawet nie zauważyłem że mieliśmy weekend. O tym że jest poniedziałek, dowiedziałem się dopiero słysząc znajomy głos mojej partnerki.
- Justin... Siódma rano - Leżałem na boku, ale podniosłem głowę. Lizzy położyła się na mnie. Jeszcze zaspana i z nieświeżym oddechem... Mimo to, pocałowaliśmy się.
- Kolejny tydzień w raju - mruknąłem z uśmiechem, czując jak nieprzyjemnie kleją mi się oczy.
- Sam tego chciałeś... - szepnęła słodko i sturlała się ze mnie. Zapadła w krótką drzemkę, gdy ja ubierałem się do pracy.
Jak zwykle, byłem tam szybko. Cieszyłem się, że mam tylko kilka minut spacerem do Golden Nugget.
Szczerze, miałem też pewien pomysł. Że elegancka restauracja w tym miejscu, jest wręcz idealna na romantyczną kolację. Ale, jak to tutaj bywa, ceny też mają wygórowane. Chciałbym jednak zaprosić tu Liz. Klasa i styl tego lokalu napewno by ją urzekły.
- Cześć wszystkim - powiedziałem wchodząc do naszego pokoiku. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, zastałem tam tylko Andy'ego. Opierał się o swoje biurko, pił kawę oraz w zadumie spoglądał przez okno wychodzące na wschodnią, centralną i dobrze zabudowaną część miasta - Nie ma dziewczyn?
- Nie ma... I nie będzie - odparł dość ponuro. Podszedłem i podałem mu ręke, rzucając przy okazji pytające spojrzenie.
- Wpadł tu z rana, nawrzeszczał na nie i dał wypowiedzenia... Tak się przestraszyłem...
- Ten dupek? Dlaczego? - spytałem. Byłem zszokowany. Owszem, menedżer zawsze groził wylaniem ale jakoś nigdy do niczego nie doszło.
- Bo miał zły humor - zadrwił kumpel.
- Żeby to były jedyne zwolnienia... pomyślałem. Nie mogę stracić tej pracy, po prostu nie mogę...
Robiliśmy swoje, udając przed innymi członkami personelu że te zwolnienia wogóle nie zrobiły na nas wrażenia. Ja jakoś to jeszcze znosiłem, Andy natomiast trzasł się jak galareta. Bał się reakcji rodziców, w końcu, byli apodyktyczni z tego co słyszałem.
Wyszedłem na papierosa, a chłopak poszedł za mną. Poprosił, abym go poczęstował. Wyciągnąłem paczkę w jego stronę...
- Przecież ty rzuciłeś - stwierdziłem, mierząc go wzrokiem.
- Sytuacja wyjątkowa - wymamrotał, odpalając papierosa.
- Fajny dzień dzisiaj... - pomyślałem, jednak ta myśl była przepełniona ironią.
Spaliliśmy szybko. W pośpiechu wróciliśmy do biura bojąc się, że menedżer-debil może nas wyrzucić nawet za wychodzenie na przerwę.
Zegar na ścianie pokazywał 13:59. Z sekundami, które odliczałem, jakby zabijając najcieńszą wskazówkę wzrokiem. Andy zaglądał do jakichś segregatorów i sporządzał formularze, a ja chciałem jedyni paść już w domu na łóżko i zapomnieć o pracy.
Była 13:59:59 kiedy poderwałem się z krzesła, mówiąc szybkie i gwałtowne "Cześć" do Andy'ego.
Nigdy jeszcze nie dotarłem do mieszkania tak szybko. Kierowała mną frustracja i stawiałem mocno kroki, napinając wszystkie mięśnie i klnąc pod nosem jak szewc.
Problemy dorosłych.
Chciałbym teraz, żeby jedynym moim zmartwieniem było jak przekonać mame by puściła mnie do Lizzy. Albo, jak oszukiwać na sprawdzianach...
A nie czy mnie zwolnią, czy moja rodzina zostanie bez pieniędzy i czy Lizzy zostanie ze mną na zawsze.
Dochodząc do naszego bloku, doznałem olśnienia. Chciałem pójść z Lizzy na kolację, a teraz najbardziej marzę o chwili relaksu...
Szybko wszedłem do bloku, wiedząc już jakie mam plany na wieczór.
Gdy nastała ciemność, a światła samochodów pędzących przez Absecon Blvd zaczynały wyglądać majestatycznie, stałem na balkonie. W luźnych ciuchach, i z umysłem uspokojonym kilkoma łykami Brandy którą mieliśmy w lodówce.
Już czas.
Wyszedłem z domu, pewny siebie i gotowy, by zmienić swoje życie.\
Spotkałem Lizy pod niepozornym budynkiem McDonald's. Nawet te knajpy tutaj wyglądają inaczej. Zaskoczyłem ją, jednak od razu rzuciła mi się na szyję.
- Co ty tu robisz? - zapytała głośnie, chcąc przekrzyczeć grupkę gówniarzy którzy za jej plecami akurat przepychali się do lokalu.
- Chodź - powiedziałem tylko z lekkim, tajemniczym uśmieszkiem. Wziąłem jej ręke i poprowadziłem.
Pokazałem jej pizzerię. Tą, w której byłem kilka tygodni temu, samotnie. Lokal obskurny, ale z dobtą pizzą. Lizzy zasłużyła na coś więcej... ale mnie stać tylko na tyle.
Zawstydzające ale prawdziwe.
W końcu... W Nowym Jorku planowałem zabrać ją na kolację... I musiałem aż wyjechać do innego miasta by to zrobić.
Siedzieliśmy przy dwuosobowym stoliku, tuż obok wielkiej szyby. Za nią widok był taki sam jak ten, na który narzekałem podczas sobotniej wyprawy do sklepu. Slumsy, nieużytki, rozwalające się domy. A co najlepsze, po drugiej stronie budynku stoi wieżowiec.
Paradoks Atlantic City, którego nigdy nie zrozumiem.
Gdy właściciel lokalu, stojący za kasa staruszek wywołał nasz numerek, poszedłem po ogromny talerz z pizzą. Doniosłem go, a Lizzy od razu się uśmiechnęła. Pizza była wielka, i smakowicie pachnąca.
- Smacznego skarbie - rzekłem, ciesząc się że widzę jej uśmiech. Umalowane usta i oczy, elegancie ciuchy... Ona pasuje do Golden Nugget a nie pizzerii na slumsach. Ale, co zrobisz...
Naprawde było mi wstyd że nie mogłem zaoferować jej nic więcej.
Jedząc, obejrzałem się na telewizor na ścianie. Akurat, leciały wiadomości. Nic interesującego, więc podjąłem decyzję.
Pudełeczko w mojej kieszeń i uwiera mnie odkąd wyszedłem z domu.
Ale, to jest ten moment. Kiedy wszystko miało się zmienić.
- Lizzy... - zacząłem, wiedząc że tylko się wygłupię. Kocham ja, ale nie za bardzo umiem jej to powiedzieć.
Dziewczyna nie przestała jeść. Patrzyła na mnie, czekając aż uwolnię tę właściwą myśl.
Ja tylko wstałem, i stanąłem obok dziewczyny. Cały czas niepewnie spoglądałem na jej twarz, a ona na moją.
Ująłem jej dłoń, a drugą sięgnąłem po pudełeczko do kieszeni.
Wyjąłem je, czując w dłoni zamszowy materiał.
- Liz, ja chciałbym... - mówiąc to, zacząłem się zniżać by klęknąć.
- Justin... - Jednak, Liz mi przerwała. Miała minę jakby ducha zobaczyła... Wskazała ręką na telewizor.
Obejrzałem się.
"Mieszkanka Nowego Jorku, Patricia Bieber została znaleziona w łazience we własnym mieszkaniu. Zgon nastąpił po zażyciu zbyt dużej dawki leków nasennych. Jej mąż, Jeremy Bieber, uciekł z mieszkania gdy tylko pojawiły się pierwsze służby".
Na ekranie pojawiło się zdjęcie mojej mamy. Pogodnej i uśmiechniętej. Pode mną, nogi się ugięły a pierścionek wypadł mi z ręki, lądując na podłodze.
Cześć.
Ostatni rozdział... Przed nami tylko epilog :(
Smutny rozdział, ale niestety. W życiu nigdy nie ma happy endów...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top