37. Living the moment


Sięgnąłem do klamki i otworzyłem drzwi. Wchodząc do mieszkania, wyczułem już aromat sosu pomidorowego. Był piątkowy wieczór, miałem spotkanie w pracy i wróciłem później. Lizzy była już w domu i robiła spaghetti.

- Moje ulubione - pomyślałem. Od razu poprawiło mi to humor i odpędziło zmęczenie. Spotkanie było dość nudne, a że prowadził je znienawidzony przeze mnie menedżer, kierownik działu... domyślacie się, jak bardzo mi się podobało.

Nie rozumiem tego człowieka, jego ideałów i system u wartości. Sam jest tak naprawdę nikim, a uważa, że jedynie fakty iż ma wyższe stanowisko od nas czyni go lepszym. Sam jest zależny od właściwie i też może stracić pracę, a mimo to, potrafi nas opieprzać!

Szybko przywitałem się z dziewczyną, całując ją w usta i poszedłem do łazienki. Rozbierając się, widziałem swój niezbyt miły wyraz twarzy. Miałem jedynie ochotę na prysznic. A jest piątek, powinienem wyjść gdzieś z Lizzy... Nawet na to nie miałem ochoty.

Wszedłem pod prysznic i w ciągu niemal dwudziestu minut, zdążyłem nieco przemyśleć, relaksując się pod wodą. Przetarłem ręką włosy i gdy miałem już wychodzić, znów naszły mnie pewne wątpliwości.

Czy ja aby nie jestem za młody na zabawę w dorosłość? Przecież... ja jestem w liceum.

Powinienem żyć jak normalny dziewiętnastolatek. Imprezować, przeżywać miłości, odrabiać lekcję...A nie zarabiać na mieszkanie, na dziewczynę i do tego stresować się jakimś dupkiem z roboty.

Swoją drogą... Ciekawe, jak tam Jamie. Co robi, gdy mnie nie ma... Jak ojciec, jak matka... Jaką dawkę prochów na uspokojenie bierze?

Nie chciałem jej krzywdzić, ale to było jedyne rozwiązanie. Gdybym nie wyjechał, i tak nie wróciłbym do domu przez kilka najbliższych dni. Chociaż, może oni myślą że właśnie tak robię...

Nie... Mija drugi, czy już trzeci tydzień...

Jestem w Atlantic City i zatopiony w pracę, straciłem rachubę czasu. Uciekliśmy dwa lub trzy tygodnie temu i szczerze, to cud że nadal żyjemy.

Jedliśmy z Lizzy spaghetti. Siedząc na podłodze w pokoju... Trzeba w końcu kupić jakiś cholerny stół.

Nie odzywałem się do niej, ona do mnie też. Krótkie zdania bądź wypowiedzenia, to wszystko. Chyba widziała, że nie jestem w najlepszym nastroju i dlatego trzymała się na dystans. Jednak, jej obiad bardzo mi smakował.

Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem spaghetti. Mama je robiła, nieczęsto ze względu na pieniądze ale robiła wyborne. Teraz, Lizzy będzie moją kucharką i wszystko co przygotuję, zjem ze smakiem.

Stanąłem za nią, gdy zmywała talerze. Na sekundę poniosłem wzrok, by zobaczyć jej zadbane włosy. Kładąc podbródek na jej ramieniu, poczułem zapach jej perfum.

Była dla mnie wszystkim. Wszystkim, co teraz miałem i chciałbym mieć do końca życia.

Chciałem się odezwać, jednak powstrzymałem wszelkie słowa. Zmrużyłem oczy i położyłem ręce na jej biodrach.

- Justin... - syknęła cicho.

Opuściłem dłonie.

- Miałam ciężki dzień - rzekła. Pod kranem lała się woda, a dłoń Lizzy zastygła z talerzem.

- Ja też - odparłem.

Staliśmy ramię przy ramieniu a jej włosy dotykały mojej twarzy. pod brodą czułem materiał jej koszuli, a muzyka klasyczna lecąca z głośnika, docierała do naszych uszu.

Oplotłem swoje palce, wokół palców lewej ręki Lizzy. Staliśmy chwilę dłoń w dłoń, jednak...

- Justin, muszę to skończyć - powiedziała, lekko mnie od siebie odpychając.

Chciałem na nią,spojrzeć, jednak zmusiłem się do odejścia i wylądowałem w miękkiej pościeli na łóżku.

Spoglądałem za okno. Widok, który powinien mnie uspokoić, ale teraz mnie denerwuje. Zachód słońca. Barwy mieszające się tam w górze. Czerwień, pomarańcz, purpura...

Spojrzałem tam ponownie za jakiś czas, przysypiając... Lizzy zniknęła w łazience, nie wiedziałem nawet która godzina. Byłem wykończony.

Nie wiedząc kiedy, zasnąłem.

Przebudziłem się, nie wiedząc co się dzieje. Myślałem, że to tylko chwilowa drzemka, jednak zobaczyłem ciemność wokół i Liz obok...

Zerknąłem na radiobudzik. Czwarta nad ranem...

- Idealna pora, by zrobić coś szalonego - pomyślałem, wróciwszy do życia. Czułem się ak nowo narodzony po... ponad dwunastu godzinach snu?

Chyba tak, wróciłem z pracy około szesnastej.

Kiedy zahaczyłem wzrok na Lizzy, a ona właśnie przekręciła się w moją stronę, pomyślałem "Dość".

Wróćmy chociaż na chwilę do starych, beztroskich czasów.

- Liz... Misiu - szepnąłem wprost do jej ucha.

Ruszyła się delikatnie, jednak nadal spała. Dotknąłem jej ramienia, czując ciepło je ciała. Noc była fajna, wiosenna, niemal letnia.

Spojrzałem na jaśniejące już niebo za oknem. Na nadchodzący nad Atlantic City świt.

- Liz... Wstawaj - powiedziałem, potrząsając nią lekko.

- Justin... Justin,jest sobota... - pośniedziała jeszcze śpiąc.

- Wiem, ale obudź się.

Westchnęła. Już wiedziałem, że się denerwuje.

- Co? - zapytała gniewnym tonem, wpatrując we mnie zezłoszczone oczy.

- Chodź, zabieram cię na spacer - To był moment, w którym chciałem być romantyczny. Jednak... Lizzy odebrała to inaczej.

- Zwariowałeś - Dziewczyna odwróciła się i chciała spać dalej. Zawinęła się kołdra...

Z impetem wstałem. I tak samo szybko, ściągnąłem z niej kołdrę. Usłyszałem jej krzyk.

- Justin, debilu!

- Kochanie, jest sobota, zapraszam cię na spacer - Uśmiechałem się, widząc jak bardzo wkurzona na mnie jest.

Fuknęła coś pod nosem. A jej wyrazu warzy nie byłem w stanie opisać.

Moim zdaniem, było ciepło. Jednak Lizzy, idąc szybkim krokiem obok mnie owijała się skórzaną kurtką. Byłem zadowolony, gdy szliśmy pustymi jeszcze o tej porze ulicami miasta.

Lizzy z niechęcią szła obok. Nie odzywała się, do czasu gdy trafiliśmy pod sklep całodobowy Seven-Eleven przy Atlantic Ave, która newt o tej porze była zapełniona samochodami.

Atlantic City jest miastem kasyn i hoteli, jednak dobrze znane mi sklepy też tam są. Zielono-pomarańczowe logo sklepu widniało na szyldzie, pod którym przeszedłem.

Kupiłem dwa piwa, na mój fałszywy dowód. Widząc jak dumnie wychodzę ze sklepu, Lizzy zaczęła się śmiać. Schowałem butelki i szedłem dalej w kierunku plaży, trzymając ciemnowłosą za ręke. Chyba już nie była zła, tak myślałem.

Nie miała na sobie makijażu ani eleganckich ciuchów. Spoglądając na nią, zauważyłem piękną dziewczynę która nie ma potrzeby się malować czy stroić. W narzuconych na szybko dresach, koszulce i kurtce, z rozwianymi włosami. Albo, tak jak podczas jednego z naszych spotkań w mieszkaniu Ryana. Ubrana na luzie, naturalna... Taka podobała mi się najbardziej.

Gdy nasze stopy stanęły na piachu, ja wgapiałem swój wzrok a ocean a zimna bryza od wody smagała nasze twarze, zrozumiałem, że dla takich momentów warto żyć. Ścisnąłem mocniej dłoń dziewczyny. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tu. A moje życie dalej byłoby nudne i samotne.

Zawdzięczam jej tak naprawdę wszystko. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

Ale żyję chwilą. Żyję chwilą gdy stojąc na plaży o wschodzie słońca otwieram piwo i całuję moją dziewczynę. Najmocniej jak potrafię. Najszczerzej, jak tylko mogę.

Cześć.

Jak życie? Słuchajcie...

Planowałem drugą cześć, ale chyba nic z tego nie będzie...

Myślałem nad fabułą, nad przebiegiem całej akcji i wydaje mi się że to co wymyśliłem, się kupy nie trzyma. Tak więc, zostały trzy rozdziały, epilog... i przepraszam ale nie będzie drugiej części.




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top