8. "carpe diem"

Przez ponad trzydzieści dni można przyzwyczaić się do wielu rzeczy — do wstrętnego żarcia, nadpobudliwego Irlandczyka, niewyżytego seksualnie wyrośniętego typa, przygnębiających murów i w końcu bycia budzonym głośnymi gwizdkami i wrzaskami. Tak, to wszystko stało się dla mnie codziennością. Jednak dzisiejszego poranka codzienna rutyna nieco się gmatwa, gdy budzę się zupełnie nagi (i zmarznięty), a pierwszym, co widzę, jest Louis siedzący na brzegu mojego łóżka i wciągający koszulkę na swoje ciało. Moje brwi łączą się w konsternacji, gdy powracam myślami do poprzedniego wieczoru i czuję się niemal, jakbym był na haju. A może byłem na nim wczoraj? Przecież... Co?

Szczerze powiedziawszy, do tego momentu mógłbym przysiąc, że to wszystko mi się po prostu śniło. Może poza robieniem dobrze Zackowi, bo ten kutas tak czy inaczej kiedyś musiał dopiąć swego, ale... seks z Louisem. Był prawdziwy. I to było takie nagłe, nieoczekiwane i, jakby... kupy się nie trzymało? Ale czy musiał być w tym jakiś sens? Seks to seks, Louis to Louis. A ja to totalny bałagan, który gubi się w swoim życiu i własnych, nieprzemyślanych decyzjach. Jak widać, bardzo odpowiada mi nieporządek. 

Kiedy na mnie zerka, okrywam się szczelniej kocem,  a on tylko prycha krótko pod nosem i podchodzi do swojej pryczy. Wiem doskonale, co miało znaczyć to wymowne spojrzenie. Rozumiem, że to żałosne, że czuję się zawstydzony, ale, cholera jasna, nie mogę nic na to poradzić. W końcu jednak sięgam po bokserki i wciągam je na siebie, po chwili odnajdując jeszcze resztę ciuchów. Louis nie mówi ani słowa, czym wprawia mnie w zdziwienie, bo spodziewałem się raczej jakichś zgryźliwych docinek na temat tego, do czego doszło ostatniej nocy, ale... on milczy jak grób. I to milczenie w jakiś sposób różni się od tych pozostałych — jest bardziej tajemnicze, głębokie i tak uciążliwe, że mam ochotę szarpnąć nim, by powiedział naprawdę cokolwiek. Opanowuję się w końcu, ponieważ może on po prostu postanawia to wszystko przemilczeć? Nie ma w tym nic złego, zwłaszcza, że i tak nie chcę roztrząsać tematu. Co się stało, to się nie odstanie, prawda? Wcale nie chodzi tu o to, że tego żałuję, bo nie — ale jeśli pozwolisz komuś, żeby cię pieprzył, to później już zwyczajnie nie potrafisz zachowywać i patrzeć na tę osobę w ten sam sposób, co wcześniej. Ta inność jest nie do zniesienia. Czy myśli Louisa są podobne? 

~*~

Na śniadaniu nic nie jem, bo z niewiadomych przyczyn żołądek ściska mi się na samą myśl, więc tylko siedzę i przysłuchuję się rozmowie chłopców, co jakiś czas dorzucając coś od siebie. Niall przypomina mi, że dziś dzień odwiedzin, o czym kompletnie zapomniałem. W każdym razie, nie jestem nawet pewny, czy jest sens się tam stawiać. Mam się w ogóle spodziewać jakichś wizyt? Luke powiedział swoje i pewnie teraz wygrzewa się na jakiejś plaży, pogłębiając wewnętrznie swoją nienawiść do mojej osoby, Elizabeth zrobiła, co zrobić zamierzała i wyszło, jak wyszło, więc prawdopodobnie nie przyjdzie już więcej. Oczywiście to nic złego— nie chciałbym być dla niej żadnym kłopotem, a zresztą nie łączy nas aż tak wiele. Ci bliżsi przyjaciele zapomnieli o moim istnieniu i rozpoczęli wytykanie mnie palcami już w chwili, gdy policja po raz pierwszy zaparkowała na moim podjeździe. Cóż, słowo przyjaciel w ich przypadku nabiera nowych znaczeń. Szlag by ich wszystkich. 

To zaskakujące, że rozpoczynając od złamanego serca, przez  bezinteresowną pomoc, po zdradę i wyparcie, dopiero na końcu myślę o rodzinie. A to rodzina jest najbliższa sercu, huh? Stek tandetnych bzdur. Nie potrafię wyobrazić sobie mojej matki, myjącej własnymi łzami zabrudzony stolik w sali odwiedzin. Po prostu nie i już. Sam nie wiem, czy chciałbym ją tu zobaczyć. To mogłoby być za wiele dla nas obojga. W gruncie rzeczy chcę dla niej jak najlepiej, chociaż nasze relacje powinny być lepsze. I pomimo, że zdrowy rozsądek tłumaczy mi, że doznam rozczarowania, to ciekawość wygrywa i po obiedzie zmierzam do sali odwiedzin. U boku mam Nialla, który jest jeszcze bardziej podekscytowany niż zwykle. 

— Spokojnie, blondyno, co z tobą?— odzywam się w końcu, zerkając na niego z ukosa, gdy ten szczerzy się jak idiota. 

— Odwiedzi mnie dziś Suzie! Mówiłem ci już o tym jakieś dziesięć razy, kretynie. 

— Och, wybacz.— Faktycznie coś chyba wspominał. — Kim jest Suzie?

— Moją narzeczoną, oczywiście. Za cztery miesiące się pobieramy! 

Na moment przystaję i niemal krztuszę się powietrzem, czemu nie pomaga fakt, że zostaję popchnięty przez osobę za mną, na którą wcześniej wpadam. Narze...co? Cztery miesiące... Co?

— Wszystko okej, stary?— pyta troskliwie Niall, kładąc dłoń na moim ramieniu. Kiwam głową i ponownie ruszamy przed siebie.

— Czekaj, bo czegoś nie rozumiem — mówię, unosząc dłoń. Niall patrzy na mnie wielkimi, niebieskimi oczami. — Powiedziałeś właśnie, że masz narzeczoną i za cztery miesiące bierzecie ślub?

— Dokładnie tak.

— Za cztery miesiące? — powtarzam głupio, na co blondyn marszczy brwi i posyła mi kolejne zmartwione spojrzenie, jakby rzeczywiście obawiał się, że ostatnio uderzyłem o coś głową.

— Tak, stary, za dwa miesiące, czyli dokładnie wtedy, gdy stąd wyjdę. 

Wtedy znowu przystaję, ale tym razem nikogo już za mną nie ma. Horan odwraca się do mnie i przewraca oczami, rozkładając ręce na boki. Wygląda, jakby był na skraju cierpliwości, co nawet w tej sytuacji jest całkiem zabawne. 

— Co znowu? 

Mrużę oczy i robię w głowie skromne kalkulację, nie wierząc, że ten chłopak naprawdę jest takim szczęściarzem.

— Niall, twój wyrok trwa w sumie pięć miesięcy? 

Potwierdza skinieniem. 

— Pięć pieprzonych miesięcy— powtarzam, kręcąc do siebie głową w niedowierzaniu.— To coś ty zrobił, że tylko tyle?

— Trochę nawywijałem, nic specjalnego. — Wzrusza ramionami, gdy stoimy już pod drzwiami. — A wyrok? Miał być dłuższy, ale wiesz — nachyla się nad moim  uchem— dzisiaj pieniądze stanowią większą wartość, niż myślisz. 

Gdy odsuwa się, na twarzy pojawia mu się szeroki, beztroski uśmiech, a ja walczę z ochotą powieszenia tego dzieciaka na klamce. Nie chcę wiedzieć, ile pieniądze skróciły mu wyrok. W zasadzie wcale mnie nie obchodzi, że Niall ma pieprzone, irlandzkie szczęście i jest w czepku urodzony, a moje życie to pasmo niepowodzeń i niesprawiedliwości, typowych dla Harry'ego Stylesa. Nie, wcale nie gotuje to krwi w moich żyłach. Panuję nad wszystkim totalnie. 

Spokój ulatuje, gdy mój wzrok oplata całe pomieszczenie i ostatecznie zawiesza się na wysokiej blondynce o dużych, ciemnych oczach. Gemma. Szczerze? Jest ostatnią osobą, jakiej bym się tu spodziewał. Jest dobrym i pozytywnym człowiekiem, to fakt — może dlatego jest oczkiem w głowie... cóż, właściwie każdego, kto bliżej ją pozna. Przy tym jest jednak niesamowicie uparta i potrafi świetnie zmanipulować, co zawsze w jakimś stopniu mi imponowało. Ale wciąż — nasze relacje są tak chwiejne, że czasami sam nie wiem, na czym stoimy. 

— Harry, cześć. — Podnosi się z miejsca i spotyka ze mną w połowie drogi. Wygląda na jakąś... zatroskaną? Raczej nie jest to do niej podobne, przynajmniej w stosunku do mnie.

— Co tu robisz?— pytam bez ogródek, a ona patrzy na mnie przez chwilę, po czym po prostu wtula się w moje ciało. Na moment sztywnieję, zaskoczony tym gestem, jednak zaraz również ją obejmuję, przymykając oczy. Czuję słodkie perfumy, które zawsze we mnie uderzały, ilekroć przechodziłem obok jej pokoju. To z kolei przypomina mi o domu. I znowu staję się emocjonalną ciotą.

— Brakuję mi ciebie — mówi, odrywając się ode mnie. Siadamy przy stoliku. — Nam wszystkim brakuje.

— Wszystkim? To całkiem zabawne — prycham, splatając dłonie na udach. Dziewczyna przewraca lekko oczami i robi skwaszoną minę. — No co?

— Nic, Harry. Przyszłam się z tobą zobaczyć, bo za tobą tęsknię, więc wstrzymaj na moment swoją niechęć do naszej rodziny. Potrafisz? 

— Nie wiem, co tam sobie myślisz, ale zapewne wiesz, że ta niechęć nie wzięła się bez powodu. 

— Uch, tak, tylko... Wiesz, że to nie jest łatwa sytuacja. Nadal cię kochamy, nie zapominaj o tym.

— Musi być wam ciężko kochać gwałciciela i mordercę. Naprawdę, tak strasznie wam współczuję — kwituję ironicznie, patrząc na Gemmę wzrokiem wypranym z emocji. Ta wpatruje się w okno i przygryza wargę, kodując każde moje słowo. Milknie na dłuższą chwilę, a ja zastanawiam się, czy nie powinienem już wyjść, bo w jej przypadku takie milczenie może oznaczać koniec rozmowy. Gdy poruszam się na krześle, ona z powrotem przenosi na mnie wzrok, będący teraz połączeniem wkurzonego, zmartwionego i obojętnego. Po raz pierwszy nie potrafię odczytać dokładniej emocji, jakie w niej goszczą. W końcu przemawia:

— Mama jest w samochodzie.

— Co proszę?

Wzdycha, opierając łokcie na stole i pochylając się nad nim. Zastanawiam się, czy w ten pokraczny sposób spróbowała sprawdzić, czy jej słucham, bo brzmi to tak niedorzecznie, że...

— Nie potrafiła przyjść. Przechodzi załamanie nerwowe. Jest jej ciężko, zwłaszcza, że ojciec wniósł papiery rozwodowe i...

— Wow, wow, wow. Czekaj — przerywam jej, unosząc ręce i przyglądając się w szoku. — Trochę za dużo na raz. Rozwodzą się? Czyli rozumiem, że dowiedział się o jej, jakże płomiennym, romansie z Robertem? 

Zdziwienie maluje się na jej twarzy, a ja wzdycham przeciągle, no bo poważnie? Nic nie wie? Tylko ja miałem to szczęście przyłapania ich na tym, na czym nie powinienem? 

— O czym ty mówisz? To ojciec ma romans — zarzeka się, na co unoszę wysoko brwi i mam ochotę parsknąć niepohamowanym śmiechem. Ta rodzina nigdy nie była normalna. Na jakim etapie tej opery mydlanej jesteśmy? Daleko jeszcze do końca? Błagam, mam już zszargane nerwy. 

Pomimo dość burzliwego początku rozmowy z Gemmą, dalej przebiega spokojnie i, ku mojemu zaskoczeniu, nawet przyjemnie. Do tego stopnia, że dziewczyna zaczyna opowiadać mi o swoim ostatnim miesiącu i planach na wakacje. Słucham tego z małym uśmiechem na ustach i zaciekawionym, ale i przygnębionym spojrzeniem, ponieważ— wiadomo— moja siostra planuje sobie wakacje, dopracowując każdy, najdrobniejszy detal (ponieważ jest największą perfekcjonistką, jaka stąpa po tym świecie), a ja? Ja jestem, gdzie jestem i mogę tylko wyobrażać sobie, jak wspaniale będzie się bawić. Życie jest suką, nie mam żadnych wątpliwości.

~*~

Pod wieczór nie mam, co zrobić ze sobą i swoimi myślami, krążącymi przy ostatnich wydarzeniach. Muszę przyznać, że choć jestem zamknięty w więzieniu, to ciągle doznaje jakiegoś szoku i nawet nie mam kiedy się nudzić. Czy to dobrze? Nie wydaję mi się. Moi rodzice się rozwodzą, co jest dla mnie totalnym zaskoczeniem, chociaż nie powinno. Całe życie tworzyli pozornie szczęśliwą i poukładaną rodzinę, a ja łykałem to wszystko, do momentu, aż nie zobaczyłem prawdy. Dosłownie. Nigdy nie byli szczęśliwi, moja rodzina to banda łgarzy, a ojciec z matką stoją na samym szczycie tego fałszu. Można powiedzieć, że całe życie buntowałem się przeciwko czemuś, co tak naprawdę nie istniało? Czuję się zagubiony. 

Mówi się, że biblioteka jest ogniwem społeczeństwa. Tak też na nią patrzę, gdy odnajduję w niej spokój i ciszę, czując się wysłuchanym, chociaż nie muszę przy tym mówić absolutnie nic. Słowa nie zawsze są konieczne— czasami nawet milczeniem można wyrazić więcej. Może to brzmieć kuriozalnie, ale nigdy nie byłem dobrym mówcą i stąd też bierze się to spojrzenie na świat. 

— Szach-mat— mówi spokojnie Brooks, zbijając mojego króla. Uśmiecham się delikatnie, krążąc wzrokiem po planszy i kiwając głową z uznaniem. 

— Niebezpieczny z ciebie staruszek — przyznaję wesoło, przenosząc spojrzenie na mężczyznę. 

— Uważaj sobie z tymi podmiotami, mam dopiero siedemdziesiąt dwa lata. Jeszcze zatańczę na twoim grobie — odparowuje natychmiast Brooks, a kącik jego ust unosi się lekko do góry. Odnotowuję to, bo choć Brooks jest osobą z poczuciem humoru, to nie uśmiecha się zbyt często.

— Och, nie wątpię w to. — Mój uśmiech poszerza się, gdy ustawiam figury z powrotem na planszy. — Rewanżyk? 

— Skoro sam prosisz się o ponowne skopanie tyłka, to nie śmiem odmówić.— Brooks popija gorącą herbatę z kubka, po czym zaciera ręce. Choć spędzam miło czas, to w momencie uchodzi ze mnie dobry humor i z mojego krótkiego śmiechu wychodzi bardziej zduszony pisk. A Brooks nie byłby sobą, gdyby tego nie dostrzegł.— Coś nie tak, Harry? Wyglądasz ostatnio, jakby coś po tobie przejechało. 

— Tak też się czuję — parskam bez cienia rozbawienia, uderzając palcami w stolik. — Potrzebuję jeszcze trochę czasu, by oswoić się z tym... wszystkim. Rozumiesz?

Brooks kiwa powoli głową, splatając ze sobą dłonie. Milczy przez chwilę i nabiera powietrza, patrząc sennie za okno. Potem skupia całą swoją uwagę na mnie i opiera przedramiona na stole, a ja czekam na jego odpowiedź.

— Rozumiem, Harry, że jeszcze się nie do końca się zaaklimatyzowałeś. Minął dopiero miesiąc, daj sobie czas — mówi zachrypniętym głosem, a spojrzeniem niemal wkrada się do mojej duszy.— Ale ważne jest też nastawienie. Miesiąc, czy trzydzieści pięć lat— to bez znaczenia. Jeżeli gdzieś jesteś, to po prostu tam bądź i nie staraj się przybijać, bo gdy stąd wyjdziesz, będziesz bardziej nieszczęśliwy niż jesteś teraz. Carpe diem, Harry. Więzienie jest dla ludzi. 

Później, nim zdążę cokolwiek powiedzieć albo chociaż wyjść z osłupienia, Brooks spuszcza wzrok na zegarek na swoim nadgarstku i wstaje, bez słowa pozostawiając mnie samemu sobie. Cholera, on zawsze tak robi.

~*~

W spędzaniu czasu z Brooksem najbardziej lubię to, że po jego zakończeniu, jakby dorastają mi dwa dodatkowe skrzydła i czuję, że mogę. Mogę wszystko, a dręczące mnie demony odchodzą w niepamięć. Och, tak, ten człowiek zdecydowanie jest niesamowity. Mógłbym powiedzieć, że Brooks marnuje się w takim miejscu, jak to, ale z drugiej strony mam wrażenie, że jest mu wręcz przeznaczone, by uspokajać takie zagubione szczeniaki jak ja. 

Wychodzę spod prysznica z ręcznikiem owiniętym wokół bioder, kiedy drugim wycieram mokre włosy. Staję przed lustrem, a gdy spoglądam w prawo, zauważam Louisa, który już ubrany walczy ze swoimi włosami, starając się doprowadzić je do perfekcji. Jawnie się w niego wpatruję, gdy na moich ustach tworzy się rozbawiony uśmiech, aż w końcu parskam cichym śmiechem. Odwraca głowę w moją stronę i opiera się o umywalkę, mrużąc oczy.

— Coś cię bawi, Styles? 

— Tylko ty.  

— Uważaj, żebym cię zaraz... — ucina, gdy obok nas przechodzi Zack i bezceremonialnie klepie mnie w pośladek, na co podskakuję zdumiony. Sposób, w jaki Louis pobił Zacka zawsze mnie ciekawił i chciałem móc poprzyglądać się temu widowisku, ale teraz, gdy Tomlinson wystrzela w kierunku mojego prześladowcy i dociska go do ściany, trzymając za fraki, nie wiem, czy jestem bardziej zaniepokojony czy rozbawiony. Ostatecznie odciągam Louisa, po tym jak sprzedaje Zackowi prawego sierpowego, a sam dostaje kolanem w brzuch.

— Jesteś żałosny, Tomlinson — spluwa Zack, wycierając z twarzy strużkę krwi. — Twój chłopiec powinien brać kasę za ssanie, bo robi to jak rasowa dziwka, wiesz? Och, a może nie udało ci się o tym przekonać?

Czuję się, jakbym to ja został przed chwilą skopany, jednak udaję mi się zatrzymać Louisa, który teraz zapragnął wyrwać się i ponownie rzucić na Zacka. Policzki zaczynają mnie piec, kiedy oczy wszystkich skupiają się na nas i jedyne, o czym marzę, to po prostu zniknąć. Dlatego puszczam Louisa i odchodzę, by się ubrać, a gdy wracam, jego już nie ma. Wracam do celi we własnym towarzystwie i znajduję tam szatyna, przechadzającego się bez celu z kąta w kąt. Staję w progu, przyglądając się mu ze zmarszczonymi brwiami, kiedy on najwidoczniej nawet mnie nie zauważył. 

— Louis?— przemawiam w końcu, a on gwałtownie się zatrzymuje i patrzy na mnie rozbieganym spojrzeniem. Robi kilka szybkich kroków do przodu, by złapać mnie za koszulkę, a potem rzucić o ścianę. Otwieram usta, by wyrazić jakikolwiek sprzeciw, ale on wtedy zamyka mi je swoimi własnymi. Nie jest to delikatny pocałunek, raczej dziki i pożądliwy. Ledwo nadążam za ruchami jego warg, kiedy przy okazji błądzi dłońmi po moim ciele.

— Dlaczego... ty... dajesz się tak poniżać... — wypowiada pomiędzy pocałunkami, a ja aż otwieram oczy ze zdziwienia. Louis teraz również patrzy na mnie i może to tylko głupie przeczucie, ale widzę w tym spojrzeniu dużo pogardy. Chwyta mnie za ramiona i mocno je ściska, potrząsając mną tak mocno, że moja głowa prawie zderza się ze ścianą, — Co jest z tobą, kurwa, nie tak, Harry? 

 — P-puść mnie — mówię tylko, bo jestem zbyt zdezorientowany, by zdobyć się na coś więcej. Jest na mnie wkurzony i teraz to widzę, kiedy jeszcze bardziej zaciska palce. — Ja pierdolę, Louis, to boli!

W końcu odpuszcza, cofając się i przecierając twarz dłonią. Wzdycha, znowu zaczynając bezsilnie krążyć po celi i chwyta się za nasadę nosa. Nie ruszam się z miejsca, wciąż przetwarzając w głowie co najmniej dziwną sytuację sprzed chwili. To nielogicznie. Kurwa, kompletnie nielogicznie. Dosłownie moment wcześniej ratował mnie przed agresywnym dupkiem, a teraz zachowuje się tak samo jak on? Co?

— Dobra, mam dość — odzywa się po jakimś czasie i patrzy na mnie uważnie. — Jestem już gotowy. 

Moje brwi wędrują wysoko do góry. O czym znowu bredzi? 

— Okej? Na co jesteś gotowy? 

 Podchodzi do mnie spokojnie z wyciągniętym palcem, którym celuje w moją klatkę piersiową. Podnoszę wzrok na jego twarz. Usta ma zaciśnięte w wąską linię, a oczy przymrużone i wciąż tak pięknie niebieskie. Kiedy widzę, że ogolił się na gładko, mam ochotę przebiec palcami po jego szczęce, ale wiem, że w tym momencie byłoby to niepoprawne. 

— Pojutrze, w nocy, zbieramy dupę w troki i spieprzamy stąd. Jasne? 

Pojutrze? Jak chcesz to zrobić?— pytam zbity z tropu, a Louis ponownie wzdycha i oddala się, siadając na swoim łóżku. Przejeżdża wzrokiem po całym pomieszczeniu, a ja idę w jego ślady, nawet nie wiedząc, jaki jest w tym cel.

— Zobaczysz, księżniczko. Mogę tylko powiedzieć, że raczej nie będzie to nic przyjemnego i komfortowego. 

Drapię się w po głowie i ze ściągniętymi brwiami, chwiejnym krokiem idę w stronę własnej pryczy i zajmuję na niej miejsce. Do głowy uderza mi pewna myśl, ale nie mogę znaleźć odpowiednich słów. Przygryzam wargę, patrząc niepewnie na Louisa. Po jego ataku wścieklizny trochę obawiam się reakcji na to, o co chcę zapytać. Prawdopodobnie nie lubi, kiedy ktoś wchodzi z butami w jego plany i krzyżuje mu szyki, ale cóż...

— Louis, a...  cobędziezNiallem?— wypowiadam tak szybko, że sam właściwie nie rozumiem, co właśnie powiedziałem. Louis tym bardziej.

— Hę? 

Nabieram głęboki wdech i wypuszczam szybko powietrze, a on obserwuje mnie ze zmarszczonymi brwiami. 

— Co z Niallem?— powtarzam już wolniej, wywołując tym u szatyna jeszcze większe zdziwienie niż przed chwilą.

— Kim? Och, masz na myśli tego wkurwiającego Irlandczyka?— pyta, właściwie nie oczekując odpowiedzi, a ja wzruszam tylko lekko ramionami.— A co ma z nim być? Musisz pożegnać swojego przydupasa, przykro mi.

— Louis, proszę cię...— wzdycham przeciągle, przewracając oczami i podnoszę się, by usiąść obok niego. Kładę mu dłoń na kolanie, czym zadziwiam samego siebie. —  Nie zgrywaj większego kutasa, niż jesteś. Nie chcę go tak zostawić.

Patrzy na mnie bez przekonania, ze skwaszoną miną, a ja twardo wytrzymuję to spojrzenie. To oczywiste, że nie wyobrażam sobie ucieczki bez Nialla. Sama wizja ucieczki nadal do mnie nie dociera i cholernie przeraża, ale jeśli już, to nie mogę nie pomyśleć o tym energicznym blondynie. Jakkolwiek irytujący by nie był i jak bardzo nie wkurwiałby mnie swoim krótkim wyrokiem i obrzydliwie wysokim stanem majątkowym, to wciąż go lubię. Wyciągnę Nialla z tego bagna, a Louis wyciągnie mnie.

— Dlaczego czuję, że nie powinienem ci odmówić?— słyszę markotny głos Louisa, gdy opada na materac, wzdychając. Uśmiecham się lekko, patrząc na niego z góry, z pewnego rodzaju czułością. Woah.

  — Bo nie powinieneś— odpowiadam krótko i siadam okrakiem na jego biodrach, a on otwiera oczy. Pochylam się, przejeżdżając dłońmi po jego torsie, i  łączę nasze wargi w leniwym pocałunku. W między czasie zastanawiam się, czy ucieczka przebiegnie zgodnie z myślami Louisa i co on tak właściwie o mnie sądzi. Myślę o Louisie i tym, czy faktycznie spodoba mi się to, co nastąpi później... 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top