7. "upokorzony i skołowany"

Jestem typem, który zdecydowanie woli wiosnę i lato od jesieni i zimy, chociaż dostrzegam zalety również i tych pór roku. Nic jednak nie przebije wiosny, kiedy trawa zaczyna się zielenić, ptaki śpiewają głośniej, wszystko powraca do życia, w tym również i ja. Wiosną czuję się dużo lepiej, zupełnie jakby wstępowało we mnie nowe życie. Później przychodzi lato i ciepłe promienie słoneczne smagają moją rozgrzaną skórę, a ja cieszę się każdą chwilą na świeżym powietrzu. Cóż, przynajmniej tak było kiedyś. Teraz przyszedł czerwiec, minął miesiąc i ponad tydzień od początku mojej odsiadki, a ja nie czerpię już takiej przyjemności z ciepłych dni. Miesiąc to już coś, ale czym jest trzydzieści nędznych dni w obliczu trzydziestu pięciu lat egzystowania w miejscu, gdzie gubię samego siebie? Niczym. To zaledwie mikroskopijna część tego, co jeszcze mnie czeka. Chociaż co może czekać mnie w więzieniu? Najwyżej wpierdol, ewentualnie napastowanie seksualne.

Pomimo mojego skrajnego pesymizmu, który szczególnie dał o sobie znać w ostatnim czasie z wiadomych przyczyn, potrafię też dostrzegać jakieś plusy. Pewnego dnia przechadzałem się wokół budynku i w tylnej części dostrzegłem niewielką szklarnię. Gdy zajrzałem do środka, okazało się, że była dość zaniedbana, toteż postanowiłem porozmawiać o tym ze strażnikiem. Wybrałem Payne'a, przeczuwając, że najprędzej on przystałby na moją propozycję. I nie myliłem się, bo już następnego dnia robiłem porządki w szklarni, a w głowie tworzył mi się dokładny obraz tego, gdzie i jakie kwiaty będą. Głównie skupiłem się na czerwonych i białych różach, storczykach, liliach i fiołkach. O dziwo udało mi się załatwić wszystko, co potrzebne, kiedy tylko matka wspaniałomyślnie przesłała mi trochę pieniędzy. Teraz wszystko powoli zaczyna zakwitać, a ja mogę jakoś odpłynąć myślami i nie przesiadywać w pralni, czego nienawidzę jeszcze bardziej od samego pobytu tutaj.

Stoję, spryskując kwiaty wodą i przyglądając się uważnie każdemu z osobna, gdy nagle czuję czyjeś dłonie na swoich biodrach. Zamieram na moment, aż w końcu łapię ową osobę za nadgarstek i wykręcam go, obracając się w akompaniamencie cichego skowytu.

— Kurwa mać, Louis.

— Kurwa mać, Harry — syczy szatyn, pocierając nadgarstek, kiedy ja wpatruję się w niego wielkimi oczami. — Módl się, żeby nie był skręcony, skurwielu.

—Przepraszam, ale to ty zaszedłeś mnie od tyłu. — Wzruszam ramionami, krzyżując ręce na klatce piersiowej.

— Coś ty taki wrażliwy?— Prostuje się, marszcząc brwi.

— Wiesz, jestem przeczulony, od kiedy pewien zboczeniec skopał mnie w cholernym składziku na miotły, bo jakoś niespecjalnie chciałem mu obciągnąć — prycham z sarkazmem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Oczy Louisa ciemnieją i przyglądają mi się podejrzliwie.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

Zagryzam wargę, przypominając sobie, że postanowiłem nie wspominać Louisowi o tym, jak Zack zaatakował mnie po raz drugi, a potem prawie złamał żebra. W ciągu ostatniego miesiąca zdarzyły się jeszcze trzy takie spotkania, bo koleś nie chciał się, kurwa, odczepić. Napastuje mnie, bo mówię mu nie? A co, jakbym powiedział tak? Nie, nie będę nawet o tym myśleć. Ale z drugiej strony, gdyby osiągnął swoje, to może...

— Harry, wciąż tu jestem, wiesz?

— Tak, j-ja... To nie jest twoja sprawa, okej? — odpowiadam prosto, przechodząc obok niego, by zająć się różami.

— Czyli nie chcesz mojej pomocy?

Chłopak idzie krok w krok za mną z dłońmi w kieszeniach, wciąż trzymając na mnie swoje przeszywające spojrzenie.

— Nie chcę.

— Ani trochę?

— O co ci chodzi, Tomlinson? Masz mnie za dziecko? — Odwracam się w jego stronę i łączę ze sobą brwi, opierając jedną dłoń na biodrze. W ostatnim czasie nasze relacje nieco się poprawiły i rozmawiamy znacznie częściej, co jednak nie zmienia faktu, że Louis wciąż jest tym samym, irytującym Louisem. Jawnie ze mnie kpi, w przybliżeniu kilka razy dziennie, przez co mam ochotę rozbić mu doniczkę na głowie. Teraz resztkami sił hamuję to w sobie, gdy wpatruję się w jego jak zwykle spokojne oczy i nabieram głęboki wdech.

— Za dziecko nie, chociaż... może trochę? - Uśmiecha się krzywo i podchodzi jeszcze bliżej, zakładając mi za ucho niesforny kosmyk, który wydostał się z koka. — Chcę mieć na ciebie oko, czy to źle? Jesteś taki słaby.

— Kurwa, możesz już przestać? No wiesz, robić ze mnie ofiarę? — rzucam ostro, strzepując jego dłoń, którą oparł na moim karku. Poważnieje i robi dwa kroki w tył, mierząc mnie chłodnym spojrzeniem.

— Ale ty mnie wkurwiasz tą swoją upartością — warczy, zaciskając palce na przedramionach, gdy krzyżuje ręce na wysokości klatki piersiowej. — Wcale nie muszę robić z ciebie ofiary, bo już nią jesteś. Chcesz, żebym miał cię w dupie? Proszę. Co tylko zechcesz, księżniczko.

Z tym lustruje mnie jeszcze pogardliwie, po czym wychodzi. Mrugam kilkakrotnie i otwieram usta, jednak nie wołam za nim, tylko z lekceważeniem wzruszam ramionami i wracam do swoich zajęć. Dlaczego miałbym przejmować się jego humorkami? Cokolwiek. 

~*~
Pielęgnuję kwiaty jeszcze przez jakiś czas, dopóki zaczynam odczuwać ból brzucha i przypominam sobie o porze obiadowej, na którą jestem już trochę spóźniony. Przed wyjściem przejeżdżam wzrokiem po wszystkich roślinach i zamykam za sobą drzwi. Wciskam dłonie do kieszeni spodni, mijając niewielkie krzewy, i skręcam w odpowiednią ścieżkę, powłócząc nogami. Chwilę później wchodzę do budynku i zmierzam w stronę stołówki, a gdy już się na niej znajduję, zaczynam rozglądać się za jakąkolwiek znajomą twarzą. Nikogo takiego jednak nie widzę, poza Louisem, ale nawet nie przechodzi mi przez myśl, by do niego podejść. Niall, Sheldon i reszta musieli już pewnie wyjść, myślę. No cóż. Podchodzę z tacą do stoiska, a później oddalam się w stronę w miarę pustego stolika. Mimo, że jem w samotności, to odczuwam błogi spokój i ciszę i nie wiem, czy nie będę częściej przychodził trochę później, by nie męczyć się w tłoku. Teraz jest przyjemnie. Spoglądam po niektórych, jak nie spieszą się z kończeniem swoich posiłków, by poużywać nieco dłużej tej dość miłej codzienności. Pogrążają się w energicznych rozmowach i uśmiechają się lekko. Gdy tak na nich patrzę, zapominam na moment, w jakim miejscu się znajdujemy i odczuwam wrażenie, jakbyśmy byli w jednej z ulubionych knajp i dobrze się bawili. Lubię te chwile, kiedy odrywam się od rzeczywistości i czuję, jakby żadne mury i zniewolenie nie istniały.

Z małym uśmiechem kończę obiad i podnoszę się, ściągając gumkę z włosów. Przejeżdżam po nich kilka razy ręką i podchodzę do miejsca, gdzie składane są tace, a gdy już to robię i odwracam się, by wyjść, uderzam twarzą w czyjąś klatkę piersiową. Nawet nie muszę podnosić głowy, by wiedzieć, kto to. Wystarczy, że do moich nozdrzy dolecą te dołujące, śmierdzące perfumy. Oczywiście, że to Zack. A sądziłem, że już dał sobie na luz.

— Cześć, kuleczko, stęskniłeś się? Bo ja bardzo — skrzeczy nad moim uchem, a ja krzywię się, odpychając go od siebie. Patrzy na mnie z rozbawieniem. — Masz rację. Nie będziemy robić tego przy wszystkich. Chodź.

Łapie mnie za łokieć, a ja choć na początku zapieram się nogami, przestaję, gdy zaciska uścisk i posyła mi groźne spojrzenie. Nie mam już siły. Przyciąga mnie bliżej, obejmując ramieniem, co w innych okolicznościach mógłbym uznać za nawet czułe. Teraz tylko modlę się cicho, by znowu udało mi się z tego wyjść bez zszarganego poczucia wartości i połamanych kości. Czuję ścisk w dole brzucha, gdy naprzeciw nam wychodzi Louis i niemal błagam go spojrzeniem, by zrobił cokolwiek, ale on tylko zerka uderzająco obojętnym wzrokiem najpierw na mnie, później na Zacka, a na końcu z powrotem na mnie. Przechodzi obok, ramieniem ocierając się o moje ramię, a ja przymykam oczy, wiedząc, że właśnie to miał na myśli przez będę miał cię w dupie. I czuję złość, bo sam sobie ja to zasłużyłem, będąc gorszym dupkiem niż on, do tego jeszcze niewdzięcznym.

— Widzę, że pozbyłeś się tego gnypka, Tomlinsona. Dobrze, stał nam tylko na drodze, prawda, skarbie?

Kolejne skwaszenie wchodzi na moją twarz, gdy słyszę, jakich zdrobnień używa Zack, ale nie odzywam się ani słowem. Ciągnie mnie przez korytarze, aż docieramy do pralni, na co marszczę brwi.

— Po cholerę mnie tu przyprowadziłeś? — pytam, podnosząc na niego wzrok i odsuwając się na tyle, ile jest to możliwe.

— Mam dziś co do ciebie wielkie plany, kruszynko. Patrz. — Popycha drzwi, odsłaniając pomieszczenie, w którym pierwszy raz mnie zaatakował. — Powspominasz sobie.

Drwina, płynąca z jego głosu, przeszywa całe moje ciało, wywołując nieprzyjemne dreszcze. Wpycha mnie do środka i zatrzaskuje drzwi, przekręcając klucz. Wycofuję się do ściany, co jest raczej idiotyczne, i standardowo szukam czegoś, czym mógłbym mu przypieprzyć. On tylko rozkłada ręce i chichocze cicho. Bynajmniej nie jest to uroczy dźwięk, brzmi raczej jak rechot psychopaty. 

— Jesteś tak wrogo nastawiony, kiedy ja chcę tylko trochę czułości, Harry.

— Pierdol się, Zack.

Podchodzi do mnie kładąc mi dłoń na ramieniu, a drugą chwyta mój podbródek.

— To akurat może innym razem, huh? — Uśmiecha się szeroko, a ja odwracam twarz w drugą stronę, nie chcąc na niego patrzeć. Zastanawiam się, po jaką cholerę w ogóle dałem się tu zaciągnąć. Składa mokry pocałunek na mojej szyi, a ja staram się cofnąć, chociaż nie mam już gdzie. Jestem kretynem. Jestem ofiarą. — Dobrze, kruszynko. Klęknij dla tatusia.

— Pokurwiło cię? — krzyczę, mocno odpychając go od siebie, czego on widocznie się nie spodziewał, bo lekko się zatacza. Patrzy na mnie z przekąsem.

— Koniec tych żartów —syczy, zaciskając pięści i robi trzy energiczne kroki w moją stronę. Ściska swoją wielką łapą moje gardło. — Wolisz uklęknąć i mi obciągnąć, czy mam cię tak przepieprzyć, że już nigdy nie usiądziesz? Daję ci wybór. Miło z mojej strony, zgodzisz się?

Patrzę na niego w ciszy przez kilka chwili i zaciskam mocno wargę, aż zaczyna sączyć się z niej krew, którą Zack ściera kciukiem i zlizuje. Ten paskudny obiad podchodzi mi do gardła na jego widok. 

— D-Dlaczego to robisz? — jąkam się, wciąż desperacko szukając drogi ucieczki. Jestem taki głupi, taki głupi.

— Nie chrzań. — Z tym chwyta moje ramiona i ciągnie mnie w dół, przez co finalnie ląduje na kolanach. — Na co czekasz?

Przełykam ślinę i drżącymi dłońmi odpinam guzik jego spodni, po czym opuszczam je do kolan. Przez bokserki widzę już jego sporą erekcję. Spoglądam na niego niepewnie. Jestem przerażony.

— Błagam, Zack. Nie.

—Skarbie, twoje błaganie to muzyka dla moich uszu — śmieje się i sam ściąga bieliznę. — No dalej. Ach, i jakbyś pomyślał o jakimś gryzieniu, to wiedz, że bardzo źle na tym skończysz.

Wypuszczam powietrze i chwytam jego członka, biorąc go do połowy. Poruszam głową, cały czas walcząc z odruchem wymiotnym i zaciskam oczy, jednak Zack każe mi je otworzyć. Po chwili wplata palce w moje włosy i zwyczajnie zaczyna pieprzyć moje usta, nie zważając na nic. W ostateczności ponownie zaciskam powieki, a dźwięki mojego krztuszenia, gdy obija się o moje podniebienie, mieszają się z jego okropnymi jękami. W kącikach moich oczu zbierają się łzy, a z ust cieknie ślina. Mogę przyrzec, że nigdy nie czułem się tak potwornie, a wyglądam pewnie jeszcze tragiczniej. Niedługo później jego penis zaczyna pulsować w mojej buzi, co zwiastuje, że zbliża się do końca, a ja czuję ulgę, ale i jeszcze większe obrzydzenie, gdy zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie spuści się w moich ustach. Tak się jednak nie dzieje. Zack cofa się i kończy na mojej twarzy z głośnym jękiem. Wciąż mam otwarte usta i klęczę z wzrokiem wbitym w podłogę.

— No, kruszynko — odzywa się Zack, wciągając na siebie bokserki i spodnie. Nachyla się nade mną i klepie lekko w policzek, uśmiechając się szeroko. — Nieźle, jak na pierwszy raz.

Później wychodzi, a ja siadam na kostkach i w końcu wydobywam z siebie cichy szloch. Nie wiem, ile czasu zajmuje mi doprowadzenie się do porządku, ale myślę, że dość długo, bo gdy wychodzę, okazuje się, że nadchodzi już pora ostatniego posiłku, na który nawet się nie udaję. Zmierzam prosto do celi, czując się brudny, słaby, upokorzony i zeszmacony. Dlaczego właśnie ja?

~*~
Siedzę w rogu łóżka od dobrej godziny, podkulając pod siebie kolana, aż do celi wchodzi Louis i nie obrzuca mnie ani jednym spojrzeniem. Łapie za jakąś książkę i rzuca się na łóżko, a ja nie wiem, czy powinienem coś powiedzieć. Chyba nie ma sensu, prawda? Wydaję mi się, że wystarczająco mu dziś powiedziałem, a poza tym boję się, że gdy tylko otworzę usta, ponownie się rozpłaczę. Czy można być jeszcze bardziej przegranym ode mnie? Czy jestem w stanie znieść jeszcze więcej porażek, niesprawiedliwości i upokorzeń? Ile jeszcze mogę wytrzymać? Czy mogę w spokoju przetrwać te pieprzone trzydzieści pięć lat, nie wpadając w jeszcze większy dół? Jak bardzo życie mnie nie cierpi? Jak wiele nienawiści i okrucieństwa krąży w ludziach wokół mnie?

W końcu jednak odzywam się do niego.

— L-Louis.

Cisza. Słyszę tylko szelest przewracanej kartki.

— Louis, do cholery. Przestań mnie ignorować.

Wciąż nic. Czuję zdenerwowanie, które kumuluje się we mnie już od jakiegoś czasu. Długo tak nie wytrzymam.

— Proszę...

Gdy obraca się do mnie plecami, ściągam nerwowo brwi i chwytam but, którym rzucam w jego stronę. Trafia w ścianę i upada na jego biodro. Podskakuje, odwracając do mnie głowę.

— Co znowu odpierdalasz, Styles?

Może mi się wydaję, ale jego oczy jakby rozszerzają się, gdy na mnie spogląda. Widzę niepokój. Czy wyglądam aż tak źle? To niemożliwe, bym teraz wyglądał gorzej niż się czuł, ale może jednak?

— Och. Harry.

Podchodzi do mnie i siada obok, przyglądając mi się. Odgarnia moje poplątane włosy i zjeżdża wzrokiem przez rozciętą wargę, aż do lekkich siniaków na mojej szyi. Wie.

— Przepraszam, Harry. On... Mogłem wtedy...

— Nie — przerywam mu, przecierając twarz dłońmi. — To ja przepraszam. Byłem kutasem.

— Nie powiem, że nie. Ale trochę mi głupio— mówi cicho z małym uśmiechem, a ja ściągam brwi, nie rozumiejąc.— W końcu to ja kazałem ci być kutasem, no nie?

Również się uśmiecham, zdobywając się nawet na ciche parsknięcie. Zaraz poważnieję i odchrząkuję, patrząc w podłogę.

— Tak czy siak, przepraszam. A to... — urywam na moment, zaciskając pięść — nikt nie kazał mi z nim iść.

—Poza nim — mówi, unosząc jedną brew, a ja kiwam tępo głową. — Bo chyba tego nie chciałeś, co?

— Nie — zaprzeczam od razu, w końcu na niego spoglądając. — Ja... Czuję, że... Czuję się tak...

Potem gubię się w słowach i zaczynam bezradnie łkać, a Louis wzdycha cicho i przyciąga mnie do siebie, a ja chowam twarz w zagłębieniu jego szyi. Jego zarost drażni moją skórę, a dłoń przylega do moich pleców, gdy palcami kreśli na nich kółka. Czuję się odurzony jego zapachem i ciepłem, jakie bije od jego drobnego, ale silnego ciała. Zaciskam w pięści jego koszulkę, mocząc ją jeszcze bardziej łzami. 

— Shh, księżniczko. 

Pociągam nosem i wypuszczam kilka płytkich wydechów, trochę się uspokajając pod jego łagodnym głosem. Odsuwam się, a on przenosi dłoń na moje ramię i patrzy na mnie, przekrzywiając głowę. Mrugam powoli i chociaż wypłakałem chyba wszystkie łzy, jakie miałem, to wciąż czuję się niestabilnie i jakoś tak... inaczej. Całkiem inaczej. To nie jest wcale nic dobrego i tylko się w tym utwierdzam, gdy moją trzęsącą się dłoń lokuję na policzku Louisa i przysuwam się stanowczo za blisko, ostatecznie delikatnie muskając jego wargi swoimi. Pogłębiam pocałunek, nie czekając na jego reakcję, która przychodzi chwilę później. Odpycha mnie. 

— Naćpałeś się, Styles? 

— Nie. Ja tylko... sam nie wiem. — Wzruszam ramionami i patrzę na niego apatycznie, płonąc ze wstydu i upokorzenia. Jego oczy ciemnieją, gdy ściąga lekko brwi i po kilku chwilach ciszy tak po prostu rzuca się na mnie i łączy nasze usta w agresywnym pocałunku. Na początku w ogóle nie kontaktuję, co się dzieje, bo przecież przed chwilą mu to nie odpowiadało, ale zaraz już w pełni angażuję się w pocałunek, umiejscawiając dłoń na jego udzie. Louis jeszcze bardziej napiera na moje usta i przygniata mnie swoim ciałem, w wyniku czego moje plecy stykają się z materacem, a on zawisa nade mną, wciąż całując. Wślizguje dłonie pod moją koszulkę, przejeżdżając palcami po żebrach, co wywołuje u mnie drobne dreszcze. Odrywa się od moich ust i zjeżdża swoimi na moją żuchwę, wyciskając na niej mokre pocałunki, aż po obojczyki. Nie wiem, co właśnie odpieprzam, właściwie sam inicjując to wszystko, bo jeszcze rano irytowała mnie jego obecność, a teraz? Zaczynam drżeć od samych pocałunków i jego delikatnego dotyku. Czuję, że właśnie tego potrzebuję, choć nawet nigdy nie myślałem o nim w ten sposób. Jestem jakiś dwubiegunowy? 

Pozbywa się mojej koszulki i całuje klatkę piersiową, a ja wplatam palce w jego włosy, które są dokładnie tak miękkie, jak wcześniej sobie wyobrażałem. Zatrzymuje na moment wzrok na tatuażu motyla, uśmiechając się krzywo.

— Co?— pytam, ściągając brwi. Wzrusza ramionami i siada na moich biodrach, nie patrząc na mnie.

— Nadal nie wierzę, że wytatuowałeś sobie motyla— odpowiada tylko, pocierając rysunek kciukiem z rozbawionym wyrazem twarzy. 

— Coś z nim nie tak? 

— Nie, księżniczko — zaprzecza i zerka na mnie przelotnie, pochylając się, by ponownie złączyć nasze usta. Robi to żarliwie, na co odpowiadam tym samym, co jakiś czas zasysając jego wargę. Pomiędzy pocałunkami ściągam jego koszulkę i lustruję jego wyrzeźbiony tors, który również zdobią tatuaże. Chwilę później reszta naszych ubrań ląduję gdzieś za łóżkiem, a ja leżę pod nim całkiem nagi. W normalnych okolicznościach byłbym zażenowany, ale teraz jestem zbyt otumaniony pragnieniem trzymania go blisko, najbliżej jak się da i całowaniem jak najdłużej się da. Oszalałem. Zdecydowanie. Jestem przytłoczony.

Z moich ust wyrywa się ciche jęknięcie, gdy Louis dotyka mojej erekcji i zaczyna poruszać rytmicznie ręką. Zagłusza mnie, napierając na moje usta, a ja przesuwam dłońmi po jego plecach i zjeżdżam na pośladki, ściskając je. Gdy przyspiesza ruchy ręką,  staję się coraz bardziej roztrzęsiony i chcę więcej i więcej, a Louis to wyczuwa, bo uśmiecha się cwaniacko i w pewnym momencie przestaje, na co wydymam wargę niczym skrzywdzone dziecko. Wstaje i idzie w stronę swojego łóżka, a ja nieświadomie zawieszam spojrzenie na jego tyłku. 

— Co robisz?— pytam, gdy wpycha rękę w dziurę w materacu, szukając czegoś. Po chwili wyjmuje małą buteleczkę, a moje brwi wystrzeliwują do góry. — Skąd, do cholery, wytrzasnąłeś lubrykant? 

— Mam swoje sposoby, a to jak widzisz czasami się przydaje — parska, puszczając mi oczko, po czym siada między moimi nogami. — Nie mam prezerwatyw. Mam nadzieję, że nie zarazisz mnie żadnym syfem. 

— Spierdalaj.

— Ach, urocze. — Śmieje się, wylewając na dłoń trochę substancji, którą mnie nawilża, na co syczę cicho. — Jesteś prawiczkiem? 

— A wyglądam, jakbym był? 

— Czasami tak — stwierdza, nie przestając na mnie patrzeć, gdy przejeżdża dłonią po swoim członku i nachyla się nade mną. Opiera łokcie po obu stronach mojej głowy i trąca nosem o mój nos. — I oczywiście jesteś na dole. 

— Żebyś się nie zdziwił.

Rozbawiam go, bo parska śmiechem prosto w moją twarz, a wokół jego oczu tworzą się zmarszczki, co zapamiętuję jako jeden z najpiękniejszych widoków. 

— No przecież, księżniczko. W końcu jesteś taki dominujący. — Z tym łączy ze sobą nasze ciała, a na mojej twarzy pojawia się grymas bólu, który Louis dokładnie obserwuje, a jego usta uformowane są w delikatny, spokojny uśmiech. Czeka, aż się przyzwyczaję, a kiedy daję mu znać skinięciem głowy, zaczyna powoli się poruszać. Nie zrywa ze mną kontaktu wzrokowego, nadal głupkowato się uśmiechając, przez co mam ochotę go zamordować, a jednocześnie nie mogę oderwać wzroku od tego widoku. Chcę zapamiętać każdy detal, by potem uwiecznić go na papierze i wpatrywać się bez końca, ponieważ, tak, Louis jest piękny. Nigdy nie powiedziałem, że nie. Teraz widzę go jeszcze piękniejszego, gdy na jego czoło i barki wstępują kropelki potu, a oczy błyszczą w ten charakterystyczny dla niego sposób. Drażnię paznokciami jego plecy, zwijając się pod nim z bólu pomieszanego z największą przyjemnością. Przyspiesza, a ja jestem już całkowitym bałaganem. Odsuwa z czoła moje spocone loki i przejeżdża kciukiem po moim zaróżowionym policzku, a ja nie mogę uwierzyć, po prostu nie mogę, bo w tym co robi jest tyle subtelności, a ja jestem w tym całkowicie bierny, podczas gdy on poświęca mi całą swoją uwagę. Chyba się roztapiam. 

 — Shh, kochanie — mówi, zakrywając mi usta dłonią, gdy wyrywają mi się z nich niekontrolowane jęki.— Nie chcemy, by nas usłyszeli. 

— L-Louis, nie mogę, j-ja zaraz...— Chwilę później osiągam spełnienie, wyginając ciało w łuk, a Louis kończy niedługo po mnie, jęcząc cicho moje imię. Opada bezwładnie na moje ciało, sapiąc nad moim uchem, za którym składa delikatny pocałunek. Wciąż cały się trzęsę, a Louis po prostu zgarnia mnie w swoje objęcia i głaszcze po głowie. Czuję się zagubiony z tym uczuciem spokoju, bezpieczeństwa, ciepła i rozkoszy, bo przecież... to tylko seks. Czy może raczej seks?

— Harry?

— Mhm?

— Już niedługo cię stąd wydostanę. Mówię poważnie.

— Co? W jaki sposób?  

— Nie zadawaj pytań. Dowiesz się w swoim czasie, dobrze? Śpij. 

Nie mówię już nic więcej, nie chcąc wchodzić w nim w sprzeczkę. Nie chcę, a może nawet nie mogę? Coś mnie przed tym powstrzymuje. Jestem zadowolony, czuję się chciany i po raz pierwszy nie przeszkadza mi miejsce, w jakim się znajduję. Nie przeszkadza mi, że uprawiałem seks w więziennej celi z pieprzonym Louisem Tomlinsonem, największym dupkiem na tej planecie, który jednocześnie potrafi być najbardziej czułą i delikatną osobą, z jaką miałem do czynienia. Jak on to robi? Co właściwie robi ze mną? Czy to w ogóle jest dobre?


------------------------------

Przepraszam za takie opóźnienie! Standardowo — wybaczcie mi ewentualne błędy. 

Rozdział dedykuję Klaudii, która zainspirowała mnie do takiego przebiegu wydarzeń, którego być może się nie spodziewaliście :D Mam nadzieję, że podołałam, bo jeśli ktoś czytał już moje poprzednie prace, wie, że nie jestem dobra w opisywaniu scen erotycznych, a głównie raczej je pomijam. Nie jest idealnie, ale jestem w miarę zadowolona! Jest, jak jest. 

Przypominam o hasztagu na twitterze #WAFPL, lubię czytać wasze tweety! Dziękuję za miłe komentarze i w ogóle za wszystko. 

All the love. x


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top