6. "gorycz"
W czwartek Louis chce, żebym go narysował. Przyglądam mu się zaskoczony i staram się ocenić, czy przypadkiem znowu nie postanowił uraczyć się tanim winem, ale nie. Wygląda raczej na trzeźwego i jakoś dziwnie wypoczętego. Zadowolenie przemawia przez jego twarz, nie zważając nawet na małe worki pod oczami, które zawsze gdzieś tam są. I myślę, że jest to jeden z jego atutów, choć dla wielu ludzi może się to wydawać nieatrakcyjne. Cały zbudowany jest z takich małych rzeczy, które w gruncie rzeczy mają większą wartość, niż mogłoby się wydawać. Trzeba się przyjrzeć, by dostrzec więcej.
— Narysować? Ja mam narysować ciebie? — upewniam się, przekrzywiając głowę i patrząc na niego badawczo. Kiwa głową, potwierdzając. — Skąd taki pomysł?
— Masz ciekawsze zajęcia? Jestem ciekawy, jak mnie widzisz. — Wzrusza ramionami i wykrzywia usta w małym uśmiechu. Patrzę na niego jeszcze przez chwilę z uniesioną brwią, aż w końcu wzdycham i łapię za szkicownik. Szukam czystej strony, a gdy już znajduję, spoglądam na niego. Opiera łokieć o przyciśnięte do klatki piersiowej kolana i podpiera głowę na dłoni, nie odrywając ode mnie wzroku. Zaczynam od konturów jego twarzy, najbardziej skupiając się na jego kościach policzkowych. Co chwilę przeskakuję spojrzeniem z kartki na niego, a on dokładnie obserwuje każdy mój ruch, zupełnie jakbym to ja był rysowany. Wypala dziury w moim ciele, a ja macham ołówkiem coraz szybciej, byle tylko mieć z głowy główny szkic. By wreszcie przestał się tak patrzeć.
— Tylko nie odwal amatorszczyzny — dogryza z cwaniackim uśmieszkiem.— Zdaję mi się, czy jakoś tak się spieszysz, huh?
Chryste, jak on mnie wnerwia.
— Narysuję ci wielkiego pryszcza na czole za te twoje tekściki — burczę pod nosem, przenosząc wzrok na jego barki. Przygryzam wargę, gdy przyglądam się jego wystającym obojczykom i jabłku Adama, które porusza się powoli, gdy przełyka ślinę. Sięgam wzrokiem na jego lekki zarost poniżej linii żuchwy i momentalnie nachodzi mnie ochota, by podejść i sprawdzić, jaki jest w dotyku. Potrząsam głową, jakby chcąc wyrzucić z niej ten durny pomysł.
— Pryszcze to nie problem, kiedy ma się taką twarz jak ja — chełpi się Louis z uśmiechem, a ja parskam na to cicho.
— Nieźle. Widzę, że nie masz problemów z niską samooceną — mówię tylko, kreśląc w notesie i przelotnie zerkając na niego. Uspokajam się nieco (to byłem zestresowany?), gdy odwraca wzrok i wzrusza ramionami. Na jego zamyślonej twarzy nieustannie gości tajemniczy uśmieszek, gdy wpatruje się w malutkie okienko. Przymruża oczy, jakby starając się dojrzeć cokolwiek. Na moment podążam za jego wzrokiem i po drugiej stronie okna zauważam czarnego kruka, zaglądającego przez kraty. Sam nie wiem, dlaczego, ale zupełnie nagle dopada mnie uczucie bezradności, kiedy obserwuję to skrzydlate stworzonko. Wpatruje się w nas ciemnymi, błyszczącymi oczkami i mam wrażenie, że gdyby tylko umiał mówić, miałby naprawdę wiele do przekazania.
— Chciałbym nim być — słyszę, więc powracam do szatyna, którego wzrok cały czas wlepiony jest w to samo miejsce. Moje dłonie opadają na kolana i rozprostowuję nogi, ściągając nieznacznie brwi.
— Krukiem? Dlaczego?— pytam głupio i wtedy trochę znudzone spojrzenie Louisa spotyka się z tym moim, zaciekawionym i roztargnionym. Topię się w głębokich, niebieskich tęczówkach.
— To nie oczywiste? Jest wolny. — Zwięzła odpowiedź szatyna sprawia, że moje myśli ponownie zaczynają obracać się wokół oczekiwanego telefonu od Elizabeth. Wokół wizji wolności. W więzieniu zastanawiam się nad wszystkim dwa razy głębiej, w końcu mam na to mnóstwo czasu i tym samym moja niecierpliwość również rośnie. Czuję się spragniony wolności, bo sama wiedza, kto zabił Judy, niewiele zmieni, a może nawet wszystko pogorszy. Mam wrażenie, że z chwilą, w której poznam to parszywe nazwisko, nienawiść i chęć zemsty rozsadzi mnie od środka. Już od jakiegoś czasu jestem chodzącą destrukcją, choć raczej staram się nie przekładać tego na świat zewnętrzny, bo znam konsekwencje takich poczynań.
Później myślę o Louisie, gdy ponownie na niego spoglądam, wykonując ostatnie ruchy ołówkiem. Robię to jakby mechanicznie, patrząc na niego nieobecnym wzrokiem, co chyba zauważa, ale nic nie mówi. Rzadko porusza temat swojej odsiadki, a właściwie... nie robi tego praktycznie wcale. Nie znam powodu jego pobytu tutaj, nie wiem wiele rzeczy, ale jednego jestem pewny — Louis postawił przed sobą znacznie wyższy mur, niż ten ogradzający więzienie. I ja nie jestem osobą, której on pozwoli przez tę przeszkodę przebrnąć.
~*~
— Ty marny oszuście! Stracę przez ciebie wszystkie fajki, do kurwy nędzy!— marudzi Niall, gdy Eric najwyraźniej miażdży go (oraz Michaela, George'a i Roberta) w pokera. Ja tylko siedzę z boku z książką spoczywającą na moich kolanach i w ciszy przyglądam się jak blondyn czerwieni się ze złości. Zdenerwowany i zdesperowany Niall jest jednym z najzabawniejszych widoków, przysięgam na Boga.
— Po prostu przyznaj, że nie potrafisz grać, ty irlandzki krasnalu— kpi Eric z szerokim uśmiechem, zgarniając wszystkie papierosy, jakie udało mu się wygrać. Niall robi nadąsaną minę, rzuca karty na stolik i odwraca się, krzyżując ręce. Wszyscy śmieją się z jego oburzenia, w tym również ja, a z ust blondyna ucieka tylko kolejna wiązanka przekleństw. Ten chłopak zdecydowanie nie potrafi przegrywać.
Niedługo po porze obiadowej postanawiam pójść sprawdzić, czy nie dostałem żadnego telefonu. Przeklinam siebie w myślach, że nie wpadłem na to, by wziąć od Elizabeth jej numeru. Teraz przyspieszam nieco kroku, wiedząc, że za niedługo powinienem pojawić się w pralni. Powiedziałem sobie, że nie będę dłużej chował głowy w piasek i omijał tego miejsca tylko ze względu na sadystycznego dupka, którego mogę tam spotkać. Jestem w więzieniu i moje życie tak jakby stanęło w miejscu, ale to nie znaczy, że tak po prostu odpuszczę i dam się zastraszać. Nadal jestem człowiekiem, do cholery.
Jeżeli chcesz tu funkcjonować, nie masz innego wyboru jak tylko być skurwysynem.
Gdy docieram na miejsce, okazuje się, że faktycznie czeka na mnie połączenie od El. Przełykam ciężko ślinę i drążącą dłonią podnoszę słuchawkę. Sam nie wiedziałem, że moje zdenerwowanie jest aż tak silne, ale nic nie mogę na to poradzić. Ta rozmowa jest... decydująca.
— Halo?
— Harry — słyszę westchnięcie kobiety i pocieram palcami skronie, bo taki ton jej głosu raczej nie wróży nic dobrego. — Tak mi przykro.
Te trzy słowa uderzają z całej siły w mój blady policzek. Przymykam oczy, a słowa grzęzną mi w gardle, chociaż to dopiero początek rozmowy i tak naprawdę jeszcze niczego się nie dowiedziałem. Ale same słowa. Samo współczucie, jakie z nich płynie. To mnie po prostu przeraża. Nienawidzę tego. Nienawidzę litości, smutnych spojrzeń, czucia się jak wyrzutek. Nienawidzę być zależny od kogoś i nie móc polegać na samym sobie, bo sytuacja zwyczajnie mi na to nie pozwala. Rzygam tą bezsilnością.
— Co jest, Elizabeth? Czego się dowiedziałaś?
— Przez ostatnie kilka dni biegałam od sądu do sądu, rozmawiałam z wieloma prawnikami, robiłam naprawdę co mogłam, a-ale...
— Ale co, do cholery?— warczę do słuchawki, opierając zaciśniętą pięść na ścianie. Cisza.— Elizabeth. Nie czekałem, odchodząc od zmysłów, by teraz słuchać twojego pieprzonego milczenia.
— Przepraszam. — Po raz kolejny wzdycha i urywa na moment. — Oddalili twoją sprawę. Nie mają wystarczających dowodów. Faktyczny sprawca, którego ja podejrzewam — ba, jestem pewna, że to on— ma mocne alibi. Wszyscy odprawili mnie z kwitkiem, Harry.
Otwieram usta, jednak nie wydostaje się z nich żaden dźwięk. Wpatruję się tępo w ścianę i nie mogę uwierzyć. Słowa Elizabeth odbijają się echem w mojej głowie, sprawiając niesamowity ból.
Oddalili twoją sprawę
Sprawca ma mocne alibi
Tak mi przykro, Harry
Tak mi przykro
Czuję złość na samego siebie, że postanowiłem uwierzyć w jej słowa. Że cokolwiek da się zrobić. Nie mam do niej żalu, oczywiście chciała dobrze, chciała mi pomóc i zrobiła wszystko, co tylko mogła. Ale ja... sam dałem się omotać tej złudnej nadziei. Czuję, jakbym był nad przepaścią, ostatkiem sił trzymając się przed spadnięciem, a cała grupa ludzi stała nade mną i widziała, że potrzebuję pomocy, ale nikt nie kiwnął nawet palcem. Jestem dla nich nic nieznaczącym insektem, którego tak po prostu pozbawią praw do życia i pójdą dalej. Bo tak jest łatwiej. Jeden problem z głowy, prawda?
— Harry? Jesteś tam?
— Dziękuję, kochanie — udaję mi się wydusić, gdy opieram czoło o ścianę i zaciskam powieki, hamując natarczywe łzy. Zawsze dopadają mnie w nieodpowiednim momencie. — Zrobiłaś, co mogłaś. Powiedz mi tylko... Kto to był? Kto ją zabił?
Następuje głucha cisza, a ja słyszę tylko spokojny oddech Elizabeth. Po szmerach domyślam się, że przemieszcza się gdzieś, aż w końcu wzdycha przeciągle. Nienawidzę, gdy trzyma mnie w takiej niepewności, jakbym jeszcze mało stresu miał za sobą.
— Nick Grimshaw.
Nick Grimshaw.
Co kurwa?
— A-Ale jak... Przecież ja...— jąkam się, nie potrafiąc złożyć logicznego zdania, bo po prostu jestem w szoku. Jak to Nick? On? To nie może być on, przecież...
Och. Jestem taki naiwny. Taki naiwny. Jak mogłem wcześniej na to nie wpaść? Oczywiście, że to on. Oczywiście.
Zimny wiatr rozwiewa moje włosy, które przysłaniają mi twarz, więc odruchowo je odgarniam, zakładając za ucho. Szum obijających się o siebie gałęzi drzew miesza się z jego przyspieszonym oddechem i dźwiękiem wody, uderzającej o brzeg. Spoglądam niepewnie na niego i widzę, jak zaciska pięści i wpatruje się tępo w ziemię. Nie poruszam się ani na milimetr, nie chcąc wyprowadzić go z równowagi.
— Jak to nie? Jak to nie, Harry?! — wrzeszczy, wreszcie na mnie patrząc. Z jego spojrzenia można wyczytać wściekłość, zranienie, szaleństwo i coś na pozór niezdrowego zafascynowania.
— Nick, zobacz...
— Jestem najlepszym, co cię spotkało, do jasnej cholery! Jak w ogóle może przejść ci przez usta to słowo? "Nie"?!
Robi dwa pewne kroki w moją stronę, a ja cofam się gwałtownie, wyciągając przed siebie ręce. Niefortunnie zahaczam butem o korzeń, przez co moje plecy spotykają się z zimną glebą. Nick stoi nade mną, wciąż zaciskając pięści z całej siły i dysząc, jakby co najmniej był po maratonie. Czuję przerażenie. Nigdy nie znałem go od tej strony. Był dobrym kumplem. Mogłem na niego liczyć. Skąd mogłem wiedzieć, że jest we mnie ślepo zakochany?! Skąd mogłem wiedzieć, że oszaleje...
— Masz tupet, Styles. Pierdolony tupet — syczy, kucając nade mną. Opiera dłonie na moich kolanach, wbijając paznokcie w moją skórę, na co krzywię się. — Kochany Nick zawsze pod ręką, zawsze pierwszy do pomocy, tak? Ale do czasu, prawda? Teraz tak po prostu chcesz mnie kopnąć w dupę i kazać spierdalać? Tak mi się odwdzięczasz?
— To nie tak, Nick, ja po prostu...
— Co "ty po prostu"?! — Naskakuje na mnie, chwytając moje ramiona i pociąga mnie do góry, potrząsając moim ciałem jak szmacianą lalką.— Nadal ślinisz się na tego twojego cholernego Luke'a, czy jak mu tam? Nigdy go nie przelecisz, pogódź się z tym. On cię nie chce, wiesz?
I wtedy robię coś totalnie głupiego i nieprzemyślanego. Uderzam bruneta z otwartej dłoni w policzek, na którym chwilę później pojawia się czerwony ślad. Nick dotyka swoją twarz i patrzy się na mnie bez wyrazu, jakby ani trochę go to nie ruszyło. Jednak w jego oczach toczy się prawdziwa walka. Nie wie, co ma zrobić. Nie wie, czy utopić mnie w jeziorze, czy może odpuścić i odejść ze spuszczoną głową. W końcu decyduje się na to drugie. Ale na odchodnym mówi jeszcze:
—Jeszcze z tobą nie skończyłem, Harry Styles.
Nie wierzę, że właśnie tak to się skończyło. Że właśnie tak postanowił pokazać mi, że z nim się nie zadziera. Oszołomienie wypełnia całe moje ciało i nie jestem w stanie się ruszyć, bo po prostu... Nie pomyślałem, naprawdę nie pomyślałem, że jest popieprzony do tego stopnia. Dlaczego nie skojarzyłem tego wcześniej? Dlaczego dopiero teraz Elizabeth otworzyła mi oczy? Gdybym powiedział o tym cokolwiek podczas rozprawy...
(Ma mocne alibi)
Cholerny dupek.
Kończę połączenie, nawet nie mówiąc żadnego słowa pożegnania. Zresztą mój czas się kończy, bo sterczy nade mną jakiś osiłek, czekający na swoją kolej. Odchodzę więc, nieobecnie wpatrując się w świeżo wypastowaną podłogę. Zostałem potraktowany w ten sposób — zamknięty w budynku otoczonym murami i drutem kolczastym, została odebrana mi wolność, młodość, prawo głosu, nawet moje prawa człowieka zostały pogwałcone, a to wszystko przez... Przez to, że nie odwzajemniłem jego uczuć? Czy właśnie tym jest dla niego miłość? Cierpieniem? Zemstą? Sam postanowił wymierzyć sprawiedliwość? Wykorzystał to, że jako dzieciak podkochiwałem się w siostrze Luke'a, a później wielokrotnie się z nią sprzeczałem i ogólnie nie utrzymywałem zbyt dobrych kontaktów. Kto w ogóle w to uwierzył? Jak? Przez sprzeczki miałem ją zabić? Wierzą szaleńcowi a nie mnie?
Kurwa, kurwa, kurwa.
Nick Pieprzony Kutas Grimshaw.
Wchodzę do celi ociężałym krokiem i opadam bezwładnie na łóżko, chowając twarz w poduszce. Przyciskam do siebie materiał z całej siły, mając nadzieję, że zabraknie mi tego przesiąkniętego desperacją i zniewoleniem powietrza i skończę właśnie tak — dusząc się na łóżku w więziennej celi, do której trafiłem nie ze swojej winy. To byłoby jedno z najbardziej żałosnych samobójstw w historii. I tak, wiem, że powinienem się z tym pogodzić — ze swoim beznadziejnym położeniem. Przyjąć to i starać się jakoś żyć, ale to chyba najtrudniejsze, czego mógłbym się podjąć. Morderca jest na wolności i niemal słyszę jego szyderczy, zwycięski śmiech. Dzwoni mi w uszach i nie chce mnie opuścić. Dopiął swego, huh?
— Co z tobą, stary? Wyglądasz okropnie. Ćpałeś gdzieś i mnie nie zaprosiłeś? — słyszę głos Louisa wypełniony nutką rozbawienia, kiedy kładzie dłoń pomiędzy moimi łopatkami.
— Odejdź, Louis.
— Kiepski moment?
— Najgorszy.
Łóżko ugina się pod jego ciężarem, gdy siada na jego brzegu i najprawdopodobniej właśnie przeszywa mnie wzrokiem. Ja jednak wciąż leżę w tej samej pozycji i jeszcze bardziej zaciskam poduszkę w pięściach.
— Możemy o tym porozmawiać, jeśli chcesz — oferuje ochrypłym głosem, na co potrząsam energicznie głową. — Wiesz, Harry, jeżeli będziesz cały czas narzekać to prędzej ze sobą skończysz, niż odsiedzisz swój wyrok w spokoju.
— Dzięki, to ciekawa perspektywa.
Praktycznie słyszę, jak przewraca oczami. Obracam się na plecy i spotykam się z jego spojrzeniem, które jest przenikliwe i zaciekawione. Wpatrujemy się w siebie przez może dwie minuty, które ciągną się jak godziny, aż Louis przenosi wzrok na swoje złączone dłonie. Ogląda z uwagą swoje tatuaże, jakby nagle stały się ciekawszym towarzyszem ode mnie. W sumie, co się dziwić. Wzdycham cicho i splatam dłonie na klatce piersiowej, wpatrując się w sufit zamglonym wzrokiem. Czuję się wyczerpany od nadmiaru negatywnych emocji i marzę tylko o odpłynięciu w głęboki sen, ale jednocześnie nie chce tego. Wiem, że potrzebuję rozmowy, ale z drugiej strony nie mam siły mówić.
— Dowiedziałem się przed chwilą, kto wrobił mnie w morderstwo — przerywam ostatecznie ciszę, a Louis podnosi głowę i spogląda na mnie. — Jest też pewne, że nie da się mnie stąd w żaden sposób wyciągnąć.
— Jasne, że nie. — Unoszę brwi, nie spodziewając się takiej odpowiedzi.— Jak już tu trafiasz, to trafiasz na dobre, chyba, że...
— Że co?
— Chyba, że potrafisz kombinować — kończy miękko, a jego twarz przyozdabia niemal niedostrzegalny uśmiech. — Potrafisz, Harold?
Krzywię się, patrząc na niego bez przekonania, aż wzruszam ramionami i przekręcam głowę, odrywając od niego wzrok. Klepie mnie lekko w nogę i podnosi się.
— Masz pieprzone szczęście, że trafiłeś na mnie, wiesz? — pyta, nie oczekując jednak na żadną odpowiedź, a ja jestem jeszcze bardziej zdezorientowany niż wcześniej. Tak się właśnie kończą rozmowy z Louisem — chcę się zrelaksować, odciąć od niepożądanych myśli, a zamiast tego otrzymuję kolejną dawkę tajemniczych tekstów, których nie zamierza wyjaśniać. Typowe.
— O czym znowu bredzisz, Louis?
— Przekonasz się — zbywa mnie z szerokim, bałamutnym uśmieszkiem. Gdybym dostawał pieniądze za każde przewrócenie oczami czy ściągnięcie brwi podczas rozmowy z nim, byłbym już nieprzyzwoicie bogaty. — A więc? Jednak jesteś niewinny. Tak sądziłem. Jakoś nie wyobrażałem sobie ciebie zmuszającego do seksu jakąś sukę, a później podrzynającego jej gardło.
Unoszę się na łokciach i spoglądam na niego spod przymrużonych powiek. Siedzi na łóżku, odbijając piłkę baseballową i okazjonalnie zerkając w stronę okna, zupełnie jakby czegoś wypatrywał. Na jego twarzy wciąż gości ten sam uśmiech, który poszerza się nieznacznie, gdy myśli o cholerawieoczym. Wygląda na tak spokojnego i w jakimś stopniu zadowolonego, podczas gdy ja wciąż jestem kłębkiem nerwów.
— Mam to wziąć za komplement, bo nie wiem?
— Jak chcesz, księżniczko. — Wzrusza ramionami, rzucając mi piłkę, którą łapię w ostatniej chwili.— To kto cię wrobił i dlaczego?
Z powrotem opadam na materac, rozkładając ręce. Przymykam powieki, a w mojej głowie tli się pytanie, dlaczego wszystko tak bardzo go interesuje. I dlaczego czuję, że moim obowiązkiem jest o wszystkim mu powiedzieć? To przez brak towarzysza rozmowy? Wyczuwam desperację.
— To długa i zawiła historia— mówię, licząc, że w ten sposób oszczędzę sobie kolejnych nacisków. Ale nie. Ponieważ on chyba nigdy nie odpuszcza. Uparty do granic możliwości.
— Mamy sporo czasu— odparowuje natychmiast i wbija we mnie uporczywie wzrok, uśmiechając się lekko z uniesionymi brwiami. — We dwoje.
I jest to moment, w którym wiem, że tak czy siak wszystko mu wyśpiewam, pozostawiając w tyle głowy wiele dręczących mnie pytań na jego temat. Wylewam z siebie potok słów, a on jak zwykle nie przerywa mi an na moment i słucha uważnie, w niektórych momentach kiwając głową ze zrozumieniem. Znowu zdradzam mu część mojego życia i najdziwniejsze jest to, że wcale nie zostałem do tego zmuszony. Właściwie, tak jakby... chcę tego? I jest mi z tym dobrze? A on po prostu słucha, ale nie mówi nic o sobie. Mimo to czuję ulgę, po której następuje zakłopotanie i niepewność. Cóż, historia lubi się powtarzać.
-------------------------------------
Męczyłam ten rozdział kilka dni i szczerze nie jestem z niego w najmniejszym stopniu zadowolona, także wybaczcie, jeśli was zanudziłam czy cokolwiek. Ale dziękuję za miłe słowa i, że dalej czytacie moje wypociny :)
All the love. x
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top