5. "nadzieja"

Siedzę po turecku na swoim łóżku i patrzę, jak Louis od jakichś dwóch minut ogląda swoje paznokcie i gryzie skórki aż do krwi. Krzywię się, uważając to za obrzydliwe, ale nie komentuję w żaden sposób, bo i tak myśli mam zajęte czym innym. Dziś niedziela, a więc dzień odwiedzin. Pamiętam o telefonie Elizabeth i im bliżej spotkania, tym bardziej to wszystko zaczyna mnie intrygować. Nigdy nie byliśmy aż tak dobrymi znajomymi, by odwiedzała mnie w kiciu, do tego z jakąś ważną informacją.

– Nad czym tak dumasz? – przerywa moje rozmyślania Louis, gdy na niego spoglądam.

– Nad niczym szczególnym. – Potrząsam głową. – Przychodzi dziś do ciebie ten chłopak, co ostatnio?

– Zayn? Nie wiem, tak myślę. Prawdopodobnie. – Wzrusza lekko ramionami i mierzwi swoje włosy. –Nie zawsze mu się chce przyjeżdżać, ale to w porządku.

– Kto to dla ciebie jest? – wypalam, nim zdążam się zastanowić. Cholera, cholera, cholera. Tradycyjnie moja bezmyślność kończy się rumieńcem i spuszczeniem wzroku na kolana.

– A co? – Z tonu głosu Louisa mogę wyczuć, że się uśmiecha i choć powinno mnie to teraz wprowadzić w jeszcze większe zażenowanie, czuję tylko irytację. Nie wiem, czy przez samego siebie czy przez niego. Przypuszczam, że i jedno, i drugie.

– Po prostu pytam.

– Naturalnie. – Słyszę, jak podnosi się z łóżka i zaczyna przechadzać po pomieszczeniu. – Jest moim chłopakiem.

Wreszcie podnoszę na niego swój wzrok, w którym przeważa zaskoczenie, ale jest też dziwne uczucie, którego nie potrafię i nawet nie chcę zdefiniować.

– Och – jest jedynym, co z siebie wydobywam, starając się, by mój głos brzmiał zupełnie normalnie. Louis nie mówi nic więcej, tylko stoi oparty o kraty ze skrzyżowanymi ramionami i przygląda mi się z delikatnym uśmiechem, błąkającym się na jego różowych ustach.

Po upływie kilkunastu minut słychać gwizdek i zostajemy wypuszczeni. Patrzę przez ramię w oczekiwaniu na Nialla, jednak on nie pojawia się, więc ruszam przed siebie. Sam, bo Louis zdążył już wystrzelić gdzieś na przód. Zastanawiam się przez chwilę nad tym, co mi powiedział i wciąż jestem trochę zaskoczony faktem, że ten brunet z ostatniego spotkania (Zayn, tak?) jest jego chłopakiem. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle – Louis nie wygląda na żelaznego heteryka, a raczej wręcz przeciwnie. Tylko, że... myślałem (czy może raczej łudziłeś się), że Zayn to po prostu jego dobry przyjaciel. Cóż, tak czy siak. Co mnie to obchodzi?

Wchodzę do tej samej sali, co poprzednim razem i rozglądam się w poszukiwaniu Elizabeth. Zamiast niej moje spojrzenie wyłapuje bruneta o śniadej cerze, naprzeciwko którego siedzi już Louis, mówiąc mu o czymś jak najęty. Nie wiedziałem, że potrafi tak szybko kłapać. Mówi mu tyle, podczas gdy do mnie wykrztusi kilka zdań w ciągu całego dnia? Trudno.

– Harry, tutaj! – Słyszę trochę podniesiony, damski głos i od razu dostrzegam brunetkę, zajmującą miejsce w drugim końcu sali. Idę nieco szybciej w jej kierunku, wiedząc, że nagli nas czas. Gdy jestem już obok, ta przyciąga mnie do krótkiego uścisku, po czym zajmuje swoje miejsce. Ściąga z nosa czarne pilotki i wsuwa papierosa pomiędzy usta pomalowane czerwoną szminką. Potem chyba zauważa tabliczkę, zakazującą palić, bo chowa papierosa z powrotem do paczki.

– Miło cię widzieć – mówię bez cienia emocji, patrząc na nią trochę podejrzliwie.

– Ciebie również, chociaż może nie w tych okolicznościach – odpowiada, przejeżdżając spojrzeniem po całym pomieszczeniu. – Marnie wyglądasz, Harry. Co masz na twarzy? Czy ciebie tu biją?

Odsuwam ze skwaszeniem jej dłoń, którą zdąża już przytknąć do mojego policzka, i potrząsam nieznacznie głową.

– Daj spokój, El. Podobno masz jakąś sprawę? Lepiej przechodź do rzeczy, bo zaraz skończy nam się czas.

Niemo przyznaje mi rację i opiera się o krzesło, zakładając nogę na nogę. Przejeżdżam wzrokiem po całej jej sylwetce i nie mogę nic poradzić na to, że za każdym razem jej wygląd trochę zapiera mi dech w piersiach. Nie zważając nawet na mój brak zainteresowania kobietami – Elizabeth jest po prostu piękna i delikatna, choć zdecydowanie ma mocny charakter. Do tego zawsze nienaganny makijaż, ciuchy najdroższych marek i skrupulatnie dobrane do nich dodatki, dodają jej klasy.

– Nie powinno cię tu być – stwierdza, a ja mam ochotę prychnąć i przewrócić oczami w odpowiedzi, ale tego nie robię i pozwalam jej kontynuować. – Prowadzę swoje mini śledztwo w twojej sprawie.

– Proszę?

– Mówię, że jestem w trakcie docieknięcia, kto cię tak udupił – tłumaczy bardzo powoli, rozglądając się, jakby obawiała się, że ktoś nas podsłuchuje. – Oboje wiemy, że jesteś niewinny. Odpowiedź, kto zabił Judy, nasuwa się praktycznie sama, jeśli posklejasz ze sobą pewne fakty. Nie sądzisz? Chyba ty powinieneś o tym bardzo dobrze wiedzieć.

– Ja... – Zamyślam się przez chwilę, ściągając brwi. Czuję się jak kretyn. – Nie zastanawiałem się nad tym głębiej, szczerze mówiąc.

– Tak też myślałam – przyznaje, kręcąc głową z lekkim (trochę pogardliwym) uśmiechem. – Jak zawsze nie potrafisz o siebie zadbać.

Teraz już przewracam oczami i zakładam ręce na klatce piersiowej, starając się rozgryźć, co też chodzi jej po głowie i jakim cudem chce dociec, kto wpakował mnie w to gówno. Oczywiście, myślałem o tym wielokrotnie, ale nigdy na tyle poważnie, by do czegokolwiek dojść. Po prostu uważam, że teraz i tak do niczego już mi się to nie przyda. Klamka zapadła, mój adwokat poddał się już chyba przed samym wejściem na salę sądową. Czy otaczam się wyłącznie zdrajcami i ofiarami losu? Cóż, do tej drugiej kategorii sam poniekąd należę. Klapa. Kompletna klapa.

– Mogłabym powiedzieć ci już teraz, kto to jest, ale wstrzymam się, bo nie mam pewności.

– Ale...

Przerywa mi strażnik, oznajmiający koniec czasu. Poważnie? Tak szybko?

– Zadzwonię do ciebie w przeciągu tygodnia i o wszystkim ci powiem. – Oboje wstajemy i przez chwilę patrzymy sobie w oczy, po czym ona ponownie przysuwa mnie do siebie. – Wyciągnę cię stąd, Harry. Masz moje słowo.

Później odchodzi, a stukot jej butów na obcasie niesie się echem po całej sali. Przejeżdżam dłońmi po twarzy i wplatam palce we włosy, pociągając za nie. Nie mogę uwierzyć, że poruszyła taki temat i po prostu wyszła, zostawiając mnie z tysiącem pytań. Dlaczego to dla mnie robi? I ważniejsze – czy będzie miała wystarczająco argumentów, by faktycznie wyciągnąć mnie z tego piekła?

~*~

W ciągu dwóch tygodni mojego pobytu w więzieniu przechodzę kolejne drobne podłamanie nerwowe. Jest następny dzień, poniedziałek, a ja wciąż nie jestem w stanie myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko o możliwości wydostania się stąd. Pojawiło się jakieś malutkie światełko w tunelu, w postaci Elizabeth, i wiem, po prostu jestem tego pewny, że to początek końca. Wierzę w El całym sercem i błagam w duchu, by wszystko poszło bo jej myśli. Po naszej myśli. Równocześnie zżera mnie ciekawość, ponieważ zdaje się, że ona wie lepiej ode mnie, kto mógłby stać za moją odsiadką za kratami. No, może jestem trochę samolubny... Powinienem raczej powiedzieć, kto stoi za morderstwem Judy. Tak czy inaczej, jedno wiąże się z drugim i wciąż nie dociera do mnie, że ktoś postanowił pozbawić życia zdrową, młodą i szczęśliwą dziewczynę, by mi dopierdolić. To mi się po prostu nie mieści w głowie i wydaje się tak absurdalne, że nie potrafię ułożyć tego w logiczną całość. Myślę, myślę i myślę, od czego głowa zaczyna mi pulsować, zupełnie jakby była tykającą bombą, gotową, by wybuchnąć w każdej chwili. Tak właśnie jest z całym mną, od kiedy tylko się tu pojawiłem. Tylko czekam na okazję, by wybuchnąć. Kiedy to nastąpi?

~*~

Słońce grzeje tego dnia wyjątkowo mocno, ale nic dziwnego – w końcu mamy już maj. Rozciągam nogi na ławce i wyleguję się jak kot, słuchając przy okazji rozmowy Sheldona z Niallem. Z tego co wiem, przed chwilą temat obracał się przy pokerze, ale w zadziwiająco szybki sposób przeszedł na ulubione cygara i włoskie potrawy. Gdzieś tam w środku musiał oczywiście przewinąć się golf, bo bez tego rozmowa z Niallem tak jakby nie istnieje. Słuchając ich, łączę brwi w zdezorientowaniu i rozbawieniu jakieś dwadzieścia razy. Nie wydaję mi się, by Sheldon był aż tak rozmowny, ale cóż – Niall ma w sobie coś takiego, że przy nim nawet głuchoniemy stanie się gadułą. Jakkolwiek to brzmi.

– Jakiś milczący dziś jesteś, Harry – zauważa Sheldon i patrzy na mnie w sposób, jakby dopiero teraz spostrzegł się, że przez cały czas siedziałem obok.

– On tak zawsze, nie wiesz? – Niall macha lekceważąco ręką. – Straszny z ciebie nudziarz, Styles. Zanudziłbym się na śmierć z tobą w jednej celi.

– Ja za to oszalałbym od twojego trajkotania – odparowuję, unosząc kącik ust. – Masz w sobie jakiś wyłącznik?

– Mam. Chcesz zobaczyć? – Jego głos ocieka ironią, gdy łapie za pasek swoich spodni, a ja parskam śmiechem i zakrywam twarz dłońmi.

– Cokolwiek chciałeś pokazać, błagam, oszczędź.

Blondyn prycha pod nosem i wyciąga z kieszeni kanapkę, w którą się wgryza. Zerkam na Sheldona, który milczy z delikatnym uśmiechem na ustach i obraca w dłoniach paczkę papierosów.

– Oho – odzywa się w końcu czarnoskóry. Patrzy przed siebie z uniesionymi brwiami. – Chyba mamy towarzystwo.

Podążam za jego wzrokiem i widzę Louisa, zmierzającego najwyraźniej w naszym kierunku. Ma dłonie wciśnięte głęboko w kieszenie, trochę szura stopami o ziemię i co jakiś czas odrzuca głowę, gdy grzywka nachodzi mu na oczy. Patrzę na niego niepokojąco długo i niepokojąco uważnie, jakbym starał się zapamiętać każdy detal jego twarzy, ubioru i sposobu poruszania się. Bije od niego chłodem, a jednocześnie wygląda na kogoś, kto rzuciłby się w ogień, jeśli tylko miałoby to pomóc osobie, na której mu zależy. Nie mam pojęcia, skąd takie wnioski – może przez fakt, że postanowił sprać Zacka w mojej obronie, chociaż tak naprawdę sam powinienem się z tym wszystkim zmierzyć. Hm, a może to wcale nie była empatia, tylko Louisowi zwyczajnie zachciało się walnąć komuś w pysk i akurat nadarzyła się do tego świetna okazja. Być może. Kto wie, co on ma w tej swojej pokręconej głowie.

– Sheldon – mówi na powitanie, ściskając dłoń mężczyzny. Nie zaszczyca mnie najmniejszym spojrzeniem.

– I Niall, i Harry – wtrąca blondyn, bo przecież zawsze musi dorzucić coś od siebie. Nie sądzę, by w tym przypadku było to konieczne, ale cóż.

– Bądź cicho, Neil – ucina, zerkając na niego przelotnie. Niall chce już coś powiedzieć, jednak ostatecznie wycofuje się. Potem Louis zwraca się z powrotem do Sheldona. – Mam do ciebie sprawę. Mógłbyś?

– Zależy o co chodzi. – Sheldon drapie się po głowie i wzrusza lekko ramionami.

– Tak, tak. Ja... – urywa, by spojrzeć najpierw na mnie, a później na Nialla. – Och, wciąż tu jesteście?

Unoszę brew, patrząc na niego w zdumieniu. Najpierw postanawia traktować mnie jak powietrze, a teraz tak grzecznie sugeruje, byśmy poszli. Jasne, rozumiem, że chce porozmawiać z Sheldonem na osobności. Nie rozumiem tylko, co go, kurwa, ugryzło i skąd u niego ta opryskliwość, gdy rano zachowywał się jeszcze normalnie. Tak myślę? Odzywał się mniej, niż zwykle, ale przynajmniej nie był chamski.

– Masz wyczucie – kwituję i wstaję, krzyżując ręce. Patrzy na mnie ze zmrużonymi oczami i wypuszcza głośno powietrze. Jest zirytowany. Ale nie bardziej ode mnie.

– Nie prosiłem, kurwa, o jakieś twoje wstawki. Nic dziwnego, że zbierasz wpierdol, skoro nie umiesz trzymać języka za zębami, kiedy trzeba.

Teraz dosłownie zbieram szczękę z ziemi. Louis patrzy na mnie z wrogością i pełna pogardą i tak samo wypowiada każde słowo skierowane do mnie. Otwieram już usta, by coś powiedzieć, ale Sheldon kładzie mi dłoń na ramieniu, posyłając spojrzenie mówiące daj spokój, nie warto. I odpuszczam, bo co mam zrobić? Odchodzę w towarzystwie Nialla, który zapomina o całej sytuacji w przeciągu minuty. A ja nawet nie staram się podtrzymywać rozmowy. Jak wcześniej moje myśli zajęte były przez Elizabeth, tak teraz po mojej głowie chodzą wyłącznie sposoby, za pomocą których mogę skręcić Louisowi ten obmierzły łeb. Cała nić sympatii, jaką go darzyłem (nie było tego wcale tak dużo), znika jak bańka mydlana. Nie jest co prawda moim cholernym przyjacielem od serca – chwała Bogu – ale tak samo ja nie jestem jego workiem treningowy, na którym może się rozładowywać. Pieprzony, bipolarny dupek.

~*~

Wieczorem to naczelnik postanawia mnie dobić, wprowadzając niezapowiedzianą kontrolę. Bynajmniej nie nadaję się teraz na tego typu rzeczy. Louis mnie zdenerwował (i denerwuje nadal, wciąż ignorując i nawet nie przepraszając za swoje odzywki), Niall mówił zbyt dużo, a mi dalej nie przyszło do głowy absolutnie nic, jeśli chodzi o to, kto wrobił mnie w gwałt i morderstwo. Niby takie małe rzeczy, ale drażnią najbardziej na świecie. Chciałbym myśleć, że robię jakieś drobne kroczki na przód, ale przecież nie będę się oszukiwać, prawda? Stoję w miejscu, a może nawet się cofam, bo psychicznie zaczynam przypominać wrak. Jak mam się skupić, uspokoić, kiedy moje wszystkie myśli są zbyt głośne? Gdybym chociaż rozumiał, o co mi chodzi. O co chodzi wszystkim dookoła mnie.

Podnosimy się z łóżka, gdy krata się rozsuwa i do celi wchodzi niejaki strażnik Howell, a zaraz za nim Payne. Nigdzie nie widzę naczelnika, przez co odczuwam ulgę, bo facet jest przerażający i na sam jego widok trzęsą mi się nogi.

Howell zaczyna demolować stronę Louisa, zaś Payne moją. Rozwalają starannie posłane łóżka, wyrzucają materace. Innymi słowy – robią totalny rozpierdol, a my tylko stoimy i przyglądamy się temu w ciszy. Cóż, Louis raczej wbija wzrok w podłogę i zagryza nerwowo wargę, a ja nawet nie zastanawiam się, o co mu chodzi.

Wtedy Howell odsuwa gwałtownie łóżko i rozgląda się, aż w końcu odwraca się w stronę Louisa z protekcjonalnym uśmieszkiem. Schyla się i wyciąga dwie szklane butelki. Na moment braknie mi powietrza. Patrzę na Louisa niedowierzająco. Nie pozbył się ich? Czy go pojebało?

– Powiedz mi, Tomlinson, co to jest? – pyta Howell, podchodząc bliżej szatyna, który wciąż na niego nie patrzy.

– Butelki – odparowuje prosto, wzruszając ramionami. Mam ochotę przewrócić oczami, widząc jego postawę zbliżoną do tej, jaką przyjmuje zbuntowany nastolatek, przyłapany przez rodziców na posiadaniu używek.

– Och, jasny gwint, jakiś ty bystry. Wytłumacz mi, co robiły pod twoim łóżkiem?

– Od kiedy muszę się komukolwiek tłumaczyć? – Podnosi głowę, patrząc na strażnika z uniesioną brwią.

– Jeszcze jedno słowo, a obiecuję, że roztrzaskam ci te butelki na czole – syczy, nacierając na niego gwałtownie, jednak Payne go powstrzymuje.

– Spokojnie. Później się tym zajmiemy – mówi Liam, zerkając na Louisa z ukosa. Howell nieco się uspokaja i robi dwa kroki w tył, oddychając ciężko

– Tym razem nie odpuszczę temu sukinsynowi.

Myślę, że już nie może być gorzej, ale wtedy pojawia się naczelnik Norton w swoich idealnie wypastowanych, pieprzonych lakierkach, garniturze z krawatem zawiązanym tak ciasno, że tylko czekać, aż zabraknie mu powietrza.

– I jak, chłopcy? – zwraca się do strażników, krzyżując ręce za plecami.

– Poza butelkami po winie, znalezionymi pod łóżkiem Tomlinsona, jest czysto.

No, teraz nie do końca jest czysto, gdy cela wygląda, jakby przeszło po niej tornado.

– Tomlinson, nie jesteś tu przypadkiem wystarczająco długo, by wiedzieć, że takie substancje są zakazane? – Głos naczelnika jest tak spokojny, że aż przechodzą dreszcze. Łapie Louisa za szczękę i patrzy w oczy ostrym spojrzeniem. – Jeszcze raz znajdę u ciebie coś podobnego, a obiecuję, że urwę ci jaja, rozumiesz?

Louis nie odpowiada, tylko patrzy znudzonym wzrokiem na mężczyznę przed nim.

– Payne, zapytaj proszę jeszcze raz pana Tomlinsona, czy zrozumiał, bo chyba mnie nie dosłyszał. – Odsuwa się i patrzy wyczekująco na Liama, a ja bardzo dobrze wiem, o co właśnie go poprosił.

– Naczelniku, ale ja...

– Payne – ucina go ostro Norton. – To rozkaz.

Ułamek sekundy później Louis obrywa od Payne'a, a ja na moment zaciskam oczy, nie chcąc patrzeć, jak kurczy się z bólu.

– I jak, Tomlinson? Rozumiesz?

– R–Rozumiem.

– Świetnie. – Naczelnik uśmiecha się szeroko i obraca w moją stronę, lustrując mnie od góry do dołu. Przejeżdża wzrokiem po mojej stronie celi, a gdy zauważa Biblię, podnosi ją. – Czytasz, młodzieńcze?

Potakuję skinieniem głowy. Czy on przed chwilą kazał strażnikowi uderzyć Louisa, a teraz jak gdyby nigdy nic miękkim tonem nazwał mnie młodzieńcem?

– Jaki jest twój ulubiony cytat? – pyta, kartkując księgę i zerkając na mnie przelotnie.

Strzeżcie się, bo nie wiecie, kiedy nadejdzie Pan nasz – mówię niepewnie, jakbym zaraz miał oberwać za jakiekolwiek wypowiedziane słowo.

– Znam to. Ja jednak wolę... – zamyśla się przez chwilę, odkładając Biblię. – Ja jestem światłością świata; ci, którzy za mną podążają, poznają światło życia.

– Jan, rozdział ósmy, werset dwunasty – mamroczę pod nosem, bawiąc się nerwowo swoimi palcami. Zerkam w bok na Louisa, który patrzy na mnie wilkiem, jednak teraz nic sobie z tego nie robię.

– Widzę, że dobrze się orientujesz – stwierdza, kiwając głową z uznaniem. – To dobrze. Czytaj, czytaj, bo to – wskazuje na Biblię – jest nasza przyszłość.

Po tym wychodzą, a ja wreszcie nabieram głębszego oddechu, nie zdając sobie wcześniej sobie sprawy, że nieświadomie je wstrzymywałem.

Nie rozmawiam z Louisem w ogóle. W ciszy doprowadzamy wszystko w porządku, a gdy podczas tego przypadkiem trącę go łokciem, ten odskakuje, jakbym był co najmniej zakaźnie chory. Nie rozumiem jego zachowania w najmniejszym stopniu. Wszystkie słowa, wypowiedziane przez naczelnika dźwięczą mi w głowie, co zaczyna mnie męczyć. Dlatego, gdy tylko wszystko jest już ogarnięte, padam na łóżko, a Louis idzie w moje ślady. Mija sporo czasu, który spędzam na myśleniu o wszystkim i o niczym, aż słyszę cichy, chrapliwy głos szatyna:

– Hej, śpisz?

– Tak – odpowiadam najbardziej lekceważącym tonem, na jaki mnie stać.

– Przecież ze mną rozmawiasz.

– Ale nie chcę, więc możesz się już zamknąć, Louis.

Słyszę, jak Louis przekręca się na łóżku, ale nie widzę go, będąc odwróconym do niego plecami.

– Czasami jestem chujem i musisz przywyknąć, bo inaczej nie umiem – mówi tak cicho, że ledwo wyłapuję jakiekolwiek słowo. – Jeżeli chcesz tu funkcjonować, nie masz innego wyboru, jak tylko być skurwysynem. Inaczej cię zjedzą.

– W dupie mam twoje więzienne wskazówki.

– Jak chcesz – prycha i dam sobie rękę uciąć, że wzrusza ramionami i przewraca oczami.

Nie odpowiadam, zaciskając oczy. Chcę już zasnąć. Zasnąć i obudzić się w świeżej, pachnącej pościeli. Zobaczyć, jak poranne światło wpada przez okno do dobrze znanego mi pokoju. Móc po prostu obrócić się na drugi bok lub wstać, zejść do kuchni i zjeść śniadanie w cholernej, rodzinnej atmosferze, która wcześniej tak mi ciążyła, a teraz marzę tylko o niej. Dlaczego wszystko, co dobre tak szybko przemija, zanim nawet zdążymy się tym nacieszyć. Dlaczego życie zawsze kopie nas w dupę, nie dając chwili wytchnienia.

– Hej, księżniczko – słyszę ponownie i wzdycham zirytowany, obracając się w jego stronę.

– Co?

– Tylko żartowałem.

– Z czym żartowałeś?

Milczy przez chwilę i dostrzegam w ciemności jego oczy, które świecą bardziej niż najjaśniejsza gwiazda na niebie. Szukałem takiej, od kiedy pamiętam, jednak nigdy nie udało mi się jej dostrzec. Do tej pory.

– Zayn nie jest moim chłopakiem. – Z tym odwraca się do ściany, a ja unoszę wysoko brwi i nie mogę nic poradzić na to, że na moją twarz wkrada się uśmiech. Serce mi mięknie, a myśli wariują, bo jak ktoś tak chamski, bezwzględny i oschły, może jednocześnie być uroczy i niewinny? Dlaczego grasz na moich emocjach, Louis?

---------------------------

Hej, hej! Na moim profilu znajdziecie kolejne ff o Larrym "Ojciec chrzestny". Piszę je z Alicją (skyfallgirl) i myślę, że mogłoby się wam spodobać. 

Jak zwykle dziękuję ogromnie za wszystkie komentarze i wyświetlenia! Za jakiekolwiek błędy przepraszam, zapewne wyłapię je przy kolejnym sprawdzeniu. 

All the love x 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top