4. "ból i strach"
Kolejne dwa dni mijają dość spokojnie i, ku mojemu zdziwieniu, przyjemnie. Nie przeszkadza mi aż tak bardzo więzienna rutyna i staram się nie myśleć o rzeczach, które mnie przygnębiają. Dostaję telefon od Elizabeth, starej znajomej z liceum, z którą od czasu do czasu wychodziłem na drinka. Mówi, że ma mi do przekazania coś ważnego i, że mogę się jej spodziewać na następnym dniu odwiedzin. Jestem odrobinę zaskoczony, ale oczywiście nie mam nic przeciwko. Zastanawiam się tylko, o co może jej chodzić i nawet o to pytam, ale ona twierdzi, że nie jest to rozmowa na telefon. Odpuszczam.
W środę wieczorem Louisa znowu zamykają, a ja obawiam się najgorszego. Widzę, jak wyciągają go z celi, a on trochę się szamocze i pluje Hadley'owi w twarz, za co od razu dostaje pałką w okolice brzucha (jest to chyba ulubione miejsce Hadleya do bicia). Ciężko mi na to patrzeć, tym bardziej, że podejrzewam, z jakiego powodu trafia do izolatki. Prosiłem go i tłumaczyłem, ale on i tak pewnie zrobił po swojemu.
– Nie interesuje mnie, czego ty chcesz. To popierdolony typ i już dawno chciałem mu pokazać, gdzie jego miejsce – mówi do mnie bez wyrazu, gdy sprzeciwiam się, by nic nie robił Zackowi. – Teraz, gdy skopał ci dupę, mam pretekst. Nie pozwalaj sobie wchodzić na głowę, Harry.
– Będziesz miał kłopoty – po raz kolejny staram się do niego dotrzeć, choć gdzieś z tyłu głowy coś mówi mi, że moje próby i tak nic nie wskórają.
– Już mam, przecież widzisz, gdzie jestem. – Uśmiecha się lekko, jednak bez humoru. – Co mogą mi zrobić?
A ja nie mówię nic więcej, porzucam temat i teraz, gdy zabierają go do zamknięcia, zaczynam żałować. Nie rozumiem, dlaczego stanął w mojej obronie, skoro nawet za mną nie przepada. Nie wymagam od niego niczego i nie jestem zbyt miły, a on mimo wszystko oferuje mi pomoc. On nawet nie pyta, co o tym myślę; do tego to wcale nie jest pomoc, bo wiem, że jestem teraz narażony na złość Zacka jeszcze bardziej niż wcześniej. Unikam pralni jak ognia, ponieważ to właśnie tam najczęściej się on znajduje. Nie wiem, jak mi się to udaje, ale wymykam się do biblioteki. Wiem, doskonale wiem, że może mnie to słono kosztować, gdy jakiś strażnik zastanie mnie tu w godzinach pracy, ale ignoruję to. Odnajduję Brooksa, siedzącego przy oknie i wpatrującego się w nie smutnym wzrokiem. Przysiadam się i przedstawiam, a on z miłym wyrazem twarzy, aczkolwiek trochę niepewnie, ściska moją dłoń. Milczymy przez chwilę, przyglądając się dziedzińcowi, na którym dostrzegam Nialla. Przenosi jakieś worki z ciężarówki do niedużego budynku, gdzie Bóg jeden wie, co trzymają. Przenoszę wzrok na staruszka, gdy odchyla swój sweterek i kątem oka dostrzegam w wewnętrznej kieszonce małego ptaszka. Zaczyna poćwierkiwać cicho, a wtedy Brooks daje mu okruszki ciasteczek. Moje brwi wędrują wysoko do góry.
– Widzę, że ma pan towarzysza pracy – mówię z uśmiechem, wskazując na pisklaka, a Brooks zerka na mnie przelotnie i przytakuje, kiwając głową.
– Zgadza się. Któregoś dnia znalazłem go tu, nie mam pojęcia, jakie licho przygnało go do tego miejsca, ale nie pozostało mi nic innego, jak tylko go przygarnąć. – Z powrotem zasłania się swetrem i patrzy na mnie, uśmiechając się. Nachyla się nad stołem. – Tylko nikomu o tym nie mów, bo jak któryś z tych spiętych kolesi w mundurach się dowie, od razu mi go zabierze.
Udaję, że zamykam buzię, po czym wyrzucam niewidzialny klucz przez ramię, śmiejąc się cicho.
– Milczę jak grób. Jak się nazywa?
– Jack.
– Jack – powtarzam, kiwając głową i podpieram brodę na dłoni. Później ponownie milkniemy, a mi to wcale nie przeszkadza. Przyglądam się powoli pojawiającym się na niebie pierwszych gwiazdach, na które z tego miejsca mam idealny widok. Widzę, jak wszyscy wchodzą do budynku i wiem, że za chwilę również będę musiał iść. – Ma pan w sobie dużo spokoju.
Brooks podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się, co za chwilę przenosi się w cichy śmiech.
– Ty również. Robisz wrażenie dobrego chłopaka. Nie pozwól, by to miejsce cię zniszczyło.
A ja biorę sobie tę radę do serca, gdy opuszczam bibliotekę dość żwawym krokiem. Dobrze wiem, co Brooks ma na myśli – w więzieniu wszelkie człowieczeństwo może zaniknąć i nie trzeba w nim być, by choć trochę zdawać sobie z tego sprawę. Oczywiście, gdy przekonasz się o czymś na własnej skórze, czujesz to podwójnie i nabierasz doświadczenia, ale... czy mi potrzebne takie doświadczenie? Nie pisałem się na jakąś pieprzoną szkołę życia.
Zamyślam się do tego stopnia, że trochę gubię się i zapominam, w którą stronę powinienem teraz iść. Skręcam w prawo i gdy widzę przed sobą gabinet naczelnika – cholera jasna – wiem już, że nie tędy droga. Cofam się o kilka kroków i szybko zmierzam w przeciwną stronę, gdy słyszę jakieś szmery. Dostrzegam lekko uchylone drzwi, do których podchodzę bliżej (bo jestem pierdolnięty i szukam przygód) i stojąc przy ścianie, staram się coś zobaczyć. Cóż, widzę praktycznie nic, ale słyszę – oj, słyszę wszystko wyraźnie. Ktoś tłucze kogoś i to konkretnie, bo jedyne co dociera do moich uszu, to jęki i błaganie o litość i pomoc. Serce na moment zatrzymuje mi się, gdy przez myśl przechodzi mi, że może to Louis jest tam maltretowany, ale szybko odrzucam od siebie tą ewentualność.
– Jeszcze – uderzenie – kurwa – uderzenie – jeden – uderzenie – raz – dwa uderzenia – będziesz kląć przy pracy, a tak skopię ci dupę, że cię, kuźwa, matka nie pozna. Rozumiesz?
Rozlega się stłumiony skowyt, połączony ze szlochem, a ja wiem doskonale, że to Hadley znęca się nad jakimś więźniem. Pieprzony kutas.
– Mówiłeś coś? A może znowu masz ochotę powiedzieć „kurwa"? Tak? Masz taką ochotę, ty łajdacka kupo gówna?
Słucham tego wszystkiego z przerażeniem i ledwo trzymam się na nogach. Robi mi się słabo i mam ochotę wparować tam i to przerwać, bo przecież on go zaraz zatłucze na śmierć. Nie robię jednak nic, tylko stoję, jakbym wrósł w podłogę, aż w końcu wszelkie odgłosy ucichają.
– Chyba ma już dość. Zabierzcie go do pielęgniarzy – nakazuje komuś Hadley i – przypuszczalnie – chowa pałkę za pas spodni. Najciszej jak mogę oddalam się z miejsca zbrodni i, dzięki Bogu, odnajduję drogę na stołówkę. Musiałem być strasznie otumaniony, skoro zamiast na jadalnię trafiłem w rejony, w których bynajmniej nie powinno mnie być.
Dostaję na talerz świeżą porcję breji, którą chyba chcą nas otruć, by część mieć z głowy, i rozglądam się niepewnie po wszystkich stolikach. Uderza mnie fala stresu, gdy na moment spotykam się ze spojrzeniem Zacka, ale nie zwracam na to większej uwagi, tylko szybko idę w stronę Nialla. Czasami dziękuję mu w duchu za jego uwielbienie do jedzenia, bo nigdy nie przepuszcza żadnego posiłku, dzięki czemu nie jestem zmuszony jeść samotnie i w obawie, że ktoś zaraz wywlecze mnie z sali za włosy i stłucze dupsko.
– Czołem – witam się entuzjastycznie, co mnie dziwi i nie tylko mnie, a również Nialla, Sheldona, Michaela i jakiegoś chłopaka, którego imienia nawet nie pamiętam. Cokolwiek. – Na co się tak patrzycie?
– Patrzcie, jaki wesoły – śmieje się Michael, wskazując na mnie kiwnięciem głowy.
– Ciekawe, dlaczego... – Sheldon udaje zamyślenie, po czym unosi do góry wskazujący palec i celuje nim we mnie. – Może dlatego, że przez ostatnie dwie godziny opieprzał się, zamiast pomagać w pralni.
Przewracam oczami i krzywię się trochę, gdy głośny śmiech Nialla – głośniejszy niż to konieczne – rozlega się po mojej prawicy.
– To urocze, chłopcy, że tak wam mnie tam brakowało. – Uśmiecham się ironicznie i zaczynam grzebać w swoim jedzeniu, doszukując się czegoś nieproszonego, bo tak, często takie rzeczy się trafiają. Jezu Chryste, jak oni to robią? Wyglądem przypomina kocie wymiociny. Chyba nigdy nie przestanę narzekać na to, co tu podają.
Wszyscy prychają na mnie, a Niall mierzwi mi włosy, przez co czuję się tak, sam nie wiem, normalnie? Tak, myślę, że to dobre słowo. Czuję się normalnie. Jak człowiek. Jak zwyczajny człowiek, rozmawiający przy (obleśnej) kolacji ze swoimi kumplami, a nie jak łajdacka kupa gówna. To uczucie jest przyjemne i mógłbym się do niego przyzwyczaić, pomimo, że niestety znika bardzo szybko, ale uśmiech na mojej twarzy utrzymuje się dość długo. Do momentu, aż idziemy pod prysznic, a ja znowu zerkam na Zacka i cholera, jego twarz nie jest w zbyt dobrym stanie. Odwracam głowę i nie wiedzieć, czemu, uśmiecham się złowieszczo, bo miło jest wiedzieć, że nie tylko ja zostałem poszkodowany. Zastanawia mnie tylko, jak Louis sprał wyższego od niego o jakieś dwadzieścia centymetrów kolesia. Albo nie pobił go sam, albo Zack czuje do Louisa swego rodzaju respekt i nie odważył się go tknąć, bo na twarzy szatyna nie dojrzałem choćby małego zadrapania. Dziwne.
Wchodzimy po prysznice, a ja, choć odczuwam lekki dyskomfort i cały czas zerkam w obawie na zasłonę, to relaksuję się pod ciśnieniem wody – dzisiaj trochę cieplejszej. Szok. Rozpieszczają tu nas.
W pełni ubrany wychodzę z kabiny i od razu czuję na plecach piekące spojrzenie. Zerkam dyskretnie przez ramię i, jakżeby inaczej, Zack opiera się o parapet i bezczelnie lustruje wzrokiem całą moją sylwetkę. Wypuszczam powietrze i przyspieszam nieznacznie kroku, a gdy idę już spokojniej korytarzem, zostaję złapany za szyję i wciągnięty do jakiegoś cholernego składziku na miotły. Drzwi się zatrzaskują, a światło zapala i widzę przed sobą Zacka w towarzystwie dwóch innych mężczyzn – szatyna i blondyna (trochę przystojniejszych od samego Zacka, ale... kurwa, nieistotne). Cofam się kilka kroków, napotykając zimną ścianę, a obok siebie widzę miotłę, którą chwytam.
– Nie podchodź – mówię twardo, przeskakując wzrokiem po każdym z nich.
– Kręci mnie twoja niedostępność, ale skończmy już te gierki, kochanie. Co za dużo to niezdrowo, czyż nie? – Zack uśmiecha się chytrze i podchodzi do mnie, na co ja od razu reaguję i uderzam go mocno w brzuch. Pozostała dwójka rusza wściekle w moim kierunku i udaję mi się walnąć jednego w szczękę, ale drugi ma już lepszy refleks, więc zwyczajnie łapie za kij i wyrywa mi go z dłoni, trochę ją przy tym wykręcając. Zack doprowadza się do porządku i obraca mnie tyłem, dociskając moją twarz do ściany. – Powiedziałem ci już wcześniej, żebyś mnie nie wkurwiał. A ty co? Nasyłasz na mnie swojego przydupasa, a teraz jesteś agresywny. Naprawdę nie chcę zrobić ci krzywdy, wiesz?
– Na to mi nie wygląda – mamrotam, kiedy mój policzek miażdży się o ścianę. Szarpię się trochę, ale on trzyma mocno moje nadgarstki i tylko się śmieje, na czym cierpią moje uszy.
– Teraz nie ma kto cię obronić, jak przykro. – Rechocze jak jakaś wiedźma, a później liże mnie w kark, na co przechodzą mnie dreszcze. – Daj spokój, Harry, wiem, że lubisz kutasy.
– D–Doprawdy? Mam to, kurwa, napisane na czole?
Cała trójka zaczyna się śmiać, po czym Zack poluźnia trochę uścisk, ale tym razem nie robię nic, żeby się uwolnić. Czekam.
– Dokładnie tak. – Przenosi dłonie na moje spodnie i łapie za pasek. Potem odchyla się lekko do tyłu. – Zostawcie nas, chłopcy, nie chcemy, by Harry się wstydził, prawda?
Wykorzystując moment, w którym dwa półgłówki opuszczają pomieszczenie, a Zack już mnie nie trzyma, uderzam go łokciem w żebra. Odwracam się i niemal od razu spotykam się z jego pięścią. Rzuca mnie na podłogę i zaczyna kopać, a ja zakrywam rękami głowę, kuląc się. Mamrocze coś pod nosem, ale nie słyszę go, jest tylko głośny szum. Szum i moje donośne kwilenie o pomoc, chociaż nawet nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Czuję, jak moje wszystkie wnętrzności krwawią, a z oczu wypływają łzy. Ale nie bólu – rozpaczy.
~*~
Nie wiem, jak później docieram do celi, ale rano budzę się cały poobijany i moje oczy nieco się rozświetlają, gdy łóżko obok nie jest puste. Podnoszę się na łokciach i patrzę na Louisa, który z nogami opartymi o ścianę wpatruje się w duży plakat The Fray, wiszący nad jego łóżkiem.
– Cześć, Louis – odzywam się jako pierwszy, a on przechyla lekko głowę do tyłu, by na mnie spojrzeć. – Jak się czujesz?
Zaskakuję go tym pytaniem, ale nic na to nie poradzę – po prostu muszę wiedzieć, bo czuję się winny jego odsiadki w malutkim, ciemnym pokoju, którą tu zwą blokiem.
– Cześć. Dobrze, a ty?
Zajebiście. Jestem cały w siniakach, z trudem łapię głębszy oddech, zastanawiam się, czy przypadkiem nie mam zwichniętej kostki, bo boli jak cholera. Jest świetnie, niemalże koncertowo.
– W porządku – jest jedynym, co mówię i gdy na mnie już nie patrzy, dotykam się po całej twarzy i nie odczuwam przy tym żadnego bólu. No tak, specjalnie nie celował w twarz, by Louis nie zauważył, że mnie pobił.
– Dziś wieczorem coś ci pokażę – słyszę nagle i obracam głowę w jego stronę. Wciąż leży, dłonie ma skrzyżowane za głową i choć nie widzę dokładnie jego twarzy, czuję, że się uśmiecha.
– Ach, tak? Co to będzie? – pytam z nutą podekscytowania w głosie, typową u dziesięciolatka, któremu rodzic obieca wymarzony prezent. Jesteś żałosny, Styles.
– Niespodzianka. Myślę, że ci się spodoba – odpowiada tajemniczo i teraz jestem pewny, że głupio się szczerzy. Wzruszam na niego ramionami i ubieram, a potem obaj leżymy w ciszy, myślami będąc daleko stąd.
Połowę dnia spędzam w pralni i modlę się o oczy na plecach, by nie musieć co chwilę oglądać się za siebie jak jakiś paranoik. Sheldon spogląda na mnie w niezrozumieniu, a ja tylko potrząsam głową i wzruszam ramionami. Boję się, ale co się dziwić? Sytuacja nabiera pikanterii, gdy myślę, że przy następnym spotkaniu z Zackiem – błagam, by to nie nastąpiło – może nie skończyć się na kilkunastu kopniakach i przekleństwach. To martwi i przeraża mnie najbardziej.
Wypuszczają nas na dzieciniec, ale tym razem, byśmy po prostu pospacerowali po nim i trochę się dotlenili, odpoczęli. Odpowiada mi to, zwłaszcza, gdy znajduję wygodne miejsce, by usiąść i obserwować wszystkich i wszystko. Obok mnie siedzi Niall i bębni palcami w udo, gdy przyglądamy się, jak grupka młodszych chłopców robi sobie mini rozgrywki baseballu. Mrużę oczy i wśród nich zauważam Louisa, rzucającego piłką z rękawicą na dłoni. Jego wyraz twarzy jest obojętny, ale uśmiecha się od czasu do czasu i raz umyślnie celuje piłką w głowę jakiegoś chłopaka, co kwituje gromkim śmiechem. Czasami zachowuje się, jakby urwał się z liceum.
– Niall – zagajam po jakimś czasie, gdy cisza powoli zaczyna mi przeszkadzać. Chłopak odwraca się w moją stronę i patrzy na mnie pytająco. – Za co siedzisz?
Wzdycha cicho i spuszcza wzrok na swoje buty, nie paląc się do odpowiedzi.
– A ty? – Odbija piłeczkę, zerkając na mnie kątem oka.
– Pytałem pierwszy – zarzekam się, zakładając ramiona na klatce piersiowej. Znowu jak dzieciak. – Ale jeśli chcesz wiedzieć, to jestem niewinny jak cholera.
– Och, tak, a ja nazywam się Mick Jagger.
Marszczę brwi w reakcji na jego odpowiedź, po czym potrząsam z poirytowaniem głową.
– Sugerujesz mi, że jestem mordercą? – Patrzę na niego z zaciekawieniem i lekkim rozbawieniem, a on uśmiecha się złośliwie.
– A więc siedzisz za morderstwo – podchwytuje z dumą, że udało mu się mnie przechytrzyć. Ten Irlandczyk jest niemożliwy. – To kogo stuknąłeś, Harold?
– Harry, kurwa mać.
– Wybacz, Harry. – Unosi dłonie w geście obronnym i śmieje się cicho, trącając mnie w ramię. – Jeżeli chodzi o mnie, to nie za bardzo mam ochotę o tym mówić. Byłem wtedy młody i głupi.
Parskam śmiechem, gdy patrzę na jego śmiertelnie poważny wyraz twarzy i oczy wypełnione nostalgią, a on patrzy na mnie z lekkim oburzeniem.
– To rozumiem, że teraz jesteś stary i mądry? – dogryzam, a Horan przewraca śmiesznie oczami.
– Kiedyś ci o tym powiem, chociaż sam pamiętam to wszystko jak przez mgłę – kończy tajemniczo, wstaje i klepie mnie po głowie, po czym odchodzi. Ściągam brwi i wzdycham, bo ten chłopak to dla mnie jedna wielka zagadka, chociaż z reguły jest raczej typem bezproblemowym. A jednak.
~*~
Gdy światła są już pogaszone, siedzimy z Louisem na swoich łóżkach w ciszy, a jedyny poblask dają dwie lampki na baterie, które nie mam pojęcia, skąd Louis wytrzasnął i jestem niemal pewny, że przy pierwszej kontroli zostaną mu odebrane. Ale cóż, ważne, że nie musimy siedzieć w egipskich ciemnościach.
Nie odzywam się, czekając, aż Louis powie cokolwiek, bo wciąż pamiętam i myślę o jakiejś niespodziance, którą dla mnie ma. Naprawdę nie wiem, czego się spodziewać (znając Louisa choć trochę – pewnie wszystkiego).
Wykańczam mój szkic i wzdycham trochę za głośno i zbyt teatralnie, niż powinienem, czym zwracam na siebie uwagę szatyna. Patrzymy na siebie i jest tak cicho, że słyszę nawet jego oddech. Zaczynam czuć się niezręcznie, ale wtedy on wysuwa głowę z łóżka i grzebie pod nim, a końcówki jego włosów stykają się z podłogą. W końcu wyciąga coś, schodzi z łóżka i opiera się o nie, siadając na podłodze. Widzę w jego dłoni butelkę, więc mrużę oczy i rozpoznaję, że jest to wino. Pieprzone wino.
– Na co czekasz? – przełamuje cisze trochę zmęczonym głosem, a ja, choć nie od razu, ale również siadam na podłodze, naprzeciwko niego. Zdejmuje nakrętkę i podaje mi butelkę, a ja niepewnie wącham trunek.
– Wyczuwam, że jest to najtańsze wino, jakie tylko można dostać – mówię z lekkim skrzywieniem, a on kręci głową i robi naburmuszoną minę.
– Będziesz wybrzydzał? Jeśli nie chcesz, księżniczko, sam to wypiję.
Przewracam oczami i biorę niedużego łyka, po czym krzywię się lekko, czując cierpki smak. Oblizuję wargi i dziwię się, gdy wino nie okazuje się takie złe. Louis wyciąga dłoń, a ja przekazuje mu butelkę. To wszystko powtarzamy kilka razy, aż wypijamy wszystko i czuję się już odrobinę wstawiony, a gdy Louis wyciąga następną butelkę, mam ochotę powiedzieć mu prosto w twarz, że jest pojebany.
– Ta jest mniejsza, więc... – mówi pod nosem i bierze kilka łyków, po czym przekazuje mi, a ja bez przekonania robię to samo. Patrzy na mnie z przekrzywioną głową. – Chyba masz słabą głowę, huh?
– Zdziwiłbyś się.
– Och, mówisz? – Unosi brwi, śmiejąc się cicho i prostuje nogi, ocierając się lekko o moje. – Zbuntowana księżniczka.
– To przestało być śmieszne już dawno temu, wiesz? – bąkam, łapiąc za szkicownik i postanawiając dalej ignorować go, bo włącza mu się tryb dogryzania mi.
– Bo nie ma być. Po prostu lubię patrzeć, jak się denerwujesz. Naprawdę urocze.
Zerkam na niego zza kartek i zaraz spuszczam na nie z powrotem wzrok, czując jak pieką mnie policzki. To przez alkohol. Tak, na pewno. Cholerny alkohol od cholernego Louisa Tomlinsona tak na mnie działa. W żadnym wypadku on i to, o czym do mnie chrzani.
Kiedy następnym razem podnoszę wzrok, on jest już znacznie bliżej i zastanawiam się, jak mogłem nie usłyszeć, że się zbliża. Zaciskam palce na notesie, gdy Louis jest tak cholernie blisko i tak po prostu chwyta gumkę, którą związane są moje włosy, i pociąga za nią, przez co loki rozsypują się na moich ramionach. Dotyka ich palcami i przekłada z jednej strony na drugą, mając przy tym delikatny uśmiech na tej swojej idealnej twarzy.
– Myślę, że właśnie to jest w tobie najpiękniejsze – mamrocze pod nosem, wciąż grzebiąc w moich włosach, a ja powoli zaczynam czuć się niezręcznie. Jednocześnie nie chcę mu przerywać, no bo... czy on właśnie nazwał mnie pięknym? W pewnym sensie?
– Włosy?
– Mhm – przytakuje, spoglądając na moją twarz. – I oczy.
Mam ochotę się roześmiać, choć aktualnie trochę odbiera mi mowę, więc po prostu patrzę na niego tępym wzrokiem.
– Chyba to wino było jakieś przeterminowane, bo bredzisz, Louis – komentuję, a on chwilę później zabiera jak oparzony dłoń z moich włosów i patrzy na mnie, otwierając usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wycofuje się. Spogląda w dół na mój szkicownik.
– Pokaż mi to. – Bez żadnego pozwolenia chwyta moją własność i wraca z nią na swoje miejsce, a ja nie mam nawet siły, by mu to zabierać. Siedzę i czekam, aż coś powie, gdy przegląda kartka po kartce. W końcu obraca notes w moją stronę i zauważam świeży szkic, który kończyłem jeszcze dziś. – To jest ciekawe.
Wzruszam ramionami.
– Zwykły sztylet wbity w różę.
Kiwa głową, unosząc kącik ust i rzuca szkicownik na moje kolana.
– Podoba mi się. Róże to jest coś w twoim stylu, tak myślę.
Potem bez słowa kładzie się do łóżka, a ja siedzę jeszcze chwilę z rozchylonymi ustami i wpatruję się w rysunek. Właśnie mnie pochwalił. Bez żadnych złośliwości. Szczerze. Jego nowym hobby jest robienie mi wody z mózgu?
Zdejmuję przez głowę koszulkę i również chowam się pod kocem i leżę tak może przez jakieś piętnaście minut, aż w końcu nie wytrzymuję. Muszę go o to zapytać, bo ta cholerna ciekawość wprowadzi mnie kiedyś do grobu.
– Louis?
– Hm?
– Ile tu już jesteś?
Odpowiada mi cisza, aż słyszę skrzypienie sprężyn i wiem, że właśnie odwraca się do mnie plecami.
– Ani długo, ani krótko – odpowiada niejasno, jak to on. – Śpij, Harry. I nie rzygaj, bo nie będę cię reanimował, gdy będziesz krztusił się wymiocinami.
Pozostawiam to bez odpowiedzi, ale nie złoszczę się, bo słyszę jego lekko rozbawiony, kąśliwy ton. Może wcześniej podskoczyłoby mi ciśnienie, ale teraz uśmiecham się delikatnie i przekręcam na drugi bok. Jeszcze długo nie mogę zasnąć, bo czuję, jak kręci mi się w głowie, ale głównie z natłoku myśli. Ani długo, ani krótko, czyli ile?
----------------------------------
Dziękuuuję ogromnie za miłe słowa, to co mi piszecie jest bardzo kochane i motywujące. Czwarty rozdział za nami :)
Napisałam ostatnio ballet AU o Larrym w formie one shote'a, więc jeśli bylibyście zainteresowani (choć nie jest to jakaś rewelacja) to możecie zajrzeć na mój profil, gdzie go znajdziecie.
Trzymajcie się i do następnego,
All the love x
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top