11
Białe płatki śniegu osiadły się na jego włosach tworząc jaśniejącą poświatę sprawiając, że na tle zachodzącego słońca wyglądał niczym Anioł z uciętymi skrzydłami. Tak właściwie identyfikował się trochę z tymi stworzeniami. Bynajmniej tak był postrzegany przez swoich przyjaciół i miłość życia. Stare blizny odznaczające się na bladych jak papier nadgarstkach mówiły same za siebie. Niekiedy miał ochotę do tego wrócić, niejeden raz brakowało ułamka sekundy, by to zrobić, ale wtedy za każdym razem przypominał sobie ich oczy, a każda z łez bolała bardziej niż egzystencja i wszelkie ciężkie próby, których nie potrafił zdzierżyć, więc odpuszczał nie chcąc ponownie do tego wracać.
Niebo robiło się ciemniejsze, ale obfity opad śniegu sprawiał, że nie było to tak bardzo widoczne, jak każdego innego dnia. Cała galaktyka drobnych śnieżynek opadała na nich, tworząc wymyślne wzory na ciepłych ubraniach. Drżeli z zimna, ale magia tej chwili sprawiała, że mimo tego uśmiechali się w ten cudowny wieczór. Stali na dachu Synagogi, nie był to pokaźny budynek, ale jego lokalizacja była na tyle korzystna, aby mieć na oku najważniejsze punkty. Niezbyt za nim przepadali, głównie przez wspomnienia, jakie musieli wyrobić sobie w środku świątyni, ale nie było to najgorsze miejsce ze wszystkich.
Również i tutaj mieszkańcy umieścili pare figurek. Po jednej stronie w bezruchu tkwiła rodzina Broflovskich. Mały chłopiec w pomarańczowym kubraczku i zielonej czapce na głowie z niezadowoloną miną trzymał za rękę mniejszego chłopca przypominającego jajko umieszczone w projekcie ludzkiego ciała. Tuż za nimi szła tęga kobieta z wysokimi, czerwonymi włosami, którą obejmował wyższy, na wpół wyłysiały mężczyzna z brązowym, podwójnym wąsikiem i kolorową jarmułką na głowie. Po drugiej stronie można było zauważyć wrednie uśmiechającego się chłopca w czerwonym ubraniu. Na głowie miał niebieską czapkę z żółtym pomponem, w jednej z rąk prawdopodobnie miał trzymać śnieżkę, która już dawno się stopiła. Palcem wskazywał na dzieciaka w zielonej czapce. Był obszerniejszy niż kobieta, wyższy od dziecka-jajka, a jego postura sama w sobie była nieprzyjemna. Wraz z chłopcem w pomarańczowej kurtce odgrywał scenę. Prawdopodobnie miał rzucić w chłopca śnieżką, ale śnieg już dawno się stopił z obu figurek zostawiając wszystko w domyśle przechodzących ludzi. Figury były poustawiane w taki sposób, że ich oczy zwracały się w każdym kierunku. Nie było ani jednego miejsca, którego nie mogłyby objąć. Wyglądało to niepokojąco dla paranoika, ale była to jedynie biała farba i czarne plamy pośrodku niej.
Westchnął cicho, a para wyleciała z jego ust. Przypomniało mu to śpiew ptaków, które często zdarzało mu się obserwować i po dziś dzień. W większe mrozy, takie jak dzisiaj ich głosy nie dość, że można usłyszeć to jeszcze da się zobaczyć piękną melodię wydobywającą się z tych małych dziobów w postaci pary. Było w tym coś urzekającego i uspokajającego. Niejednokrotnie wychodził z domu zapominając o kurtce, aby marznąć na dworze tylko po to, by móc zobaczyć ten piękny obraz. Parę razy próbował to nawet narysować, ale nie ważne jak bardzo się starał nigdy nie potrafił uchwycić tego w sposób, który by go satysfakcjonował, a mimo tego obraz śpiewającego kardynała widniał nad jego łóżkiem namalowany tak żywo, że gdyby była możliwość tknięcia życia w malowidła nikt, by nawet nie pomyślał, że ten ptak mógł być kiedyś malunkiem.
Delikatny, ale stanowczy chwyt przyciągnął jego wąską talię do szczupłej klatki piersiowej. Nawet przez warstwę puchatego swetra i grubej kurtki czuł na plecach szaleńcze uderzenia serca. Jego własne zdawało się wystukiwać ten sam rytm tylko po to, aby zsynchronizować się ze swoją Bratnią Duszą. Zmarznięte palce mocno zacisnęły się na tkaninie płaszcza miętosząc materiał między sobą. Dłoń lekko drżała, ale nie była to sprawka zimna i kędzierzawy doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Bill jestem tutaj, nikt mnie Tobie nie zabierze. - powiedział miękkim tonem zgarniając jego rękę w swoje obie, przykładając zimną skórę do ust, składając na niej pełen miłości pocałunek. - Jestem tutaj, czujesz? - powtórzył, delikatnie przesuwając palcami po dłoni, starając się ugrzać zmarzniętą skórę. Mimo to ona dalej drżała, starając się znowu go objąć.
Westchnął cicho, ale mimo tego nie tracił cierpliwości. To było ciężkie, ale żył już ze swoim chłopakiem wystarczająco długo. W innej rzeczywistości może uznałby jego troskę za słodką, ona jest urocza, ale gdy tylko wiadomo skąd tak naprawdę w szatynie tak wielkie jej pokłady wszystko się zmienia, a cała sprawa nabiera zupełnie innego znaczenia. Martwił się o niego, a za każdym razem, gdy do Jąkały powracały niechciane wspomnienia czuł, że rozpada się wraz z nim. Ból wypisany na jego twarzy sprawiał, że serce krwawiło mu z niemocy, a ten wyraz zapisany w tych zielonych oczach był powodem, dla którego stracił wiele nocy na wylewaniu bezgłośnych łez.
- Bill. - zaczął znowu, próbując skierować jego uwagę na siebie.
Starszy znów próbował przyciągnąć go do siebie, więc zrobił mały krok, aby trochę ukoić jego nerwy. Byli tak blisko siebie, że ich oddechy mieszały się ze sobą, ale mimo to szatyn dalej był zaniepokojony, a jego wzrok rozglądał się gorączkowo wszędzie dookoła. On coś czuł, miał przeczucie, że zaraz stanie się coś wielkiego, niespodziewanego. Jeśli Frajerzy nauczyli się czegoś przez te wszystkie lata to zdecydowanie nie ignorowanie niepokoju Billa zajmowało pierwsze miejsce na liście. Wcześniej myśleli, że to sposób w jaki radzi sobie ze stratą, ale wystarczył jeden raz, gdy przymknęli na to oko, aby doszło do tragedii. Od tamtego czasu nigdy w niego nie wątpili, a on też nigdy ich nie oszukał.
Jednak przeczucia Billa były inne, gdy byli sami. W większości przypadkach jego niepokój wynikał z traumy. Zawsze zachowywał się jak szaleniec, gdy nie widział w pobliżu żydowskiego chłopca. To było tak, jakby blondyn był częścią niego, jakimś niebywale ważnym elementem, bez którego nie jest w stanie sam funkcjonować. Mając możliwość chronił go przed wszystkim. Zaledwie parę dni temu strzelał z pistoletu do śniegu tylko i wyłącznie dlatego, że skóra jego chłopaka była zimna i zaczerwieniona. To podchodziło pod szaleństwo, ale stanowiło już jakąś część nastolatka. Tamtego pamiętnego wieczoru pękło w nim coś więcej niż kości.
- Skarbie, jestem bezpieczny. - spróbował znowu, delikatnie gładząc jego ramiona, by rozluźnić spięte mięśnie. - Jesteśmy tutaj razem, uzbrojeni, w kontakcie z innymi. Nic nam nie grozi. Naprawdę możesz odsapnąć. - mówił miękko pochylając się jeszcze bliżej niego, jeden ze złocistych loków uderzył w zarumieniony od mrozu policzek.
Na to lekkie jak piórko muśnięcie zielone tęczówki szybko przeniosły się na wyższego, a spięta postura w końcu się rozbiła. Usta układały się w słowa, ale żaden dźwięk przez nie nie płynął, to tak, jakby oglądać film bez dźwięku. Wiedział co chce powiedzieć, miał w głowie ułożone zdania, ale żadna literka nie była w stanie przez niego przepłynąć. Ginęły gdzieś w połowie drogi rozbijając się na strunach głosowych. Jego twarz wykrzywiła się z wysiłku, ale pomimo tego nie był w stanie niczego powiedzieć. W końcu się poddał, patrząc na blondyna pełnym smutku i przerażenia spojrzeniem.
- S-S-S-Stan- - wyjąkał, ale wraz z ostatnią literą z jego ust wyprysnął strumień krwi ześlizgując mu się po brodzie.
To nie była rzadka sytuacja. Bill przestał mówić od jakiegoś czasu właśnie z tego powodu. Krew długo już mu towarzyszyła. Z każdym słowem czerwony strumień również tam był. To kolejna z rzeczy, którą mogą zobaczyć tylko członkowie klubu. Kiedyś byli w tym u lekarza, ale on jedynie patrzył na nich jak na wariatów, gdy zaczęli mu tłumaczyć co dzieje się z ich przyjacielem. Ostatecznie stwierdzono, że w jakiś sposób sobie to wkręcili, a reszta uwierzyła w to tak mocno, że również zaczęła to dostrzegać. Jednak oni wiedzieli lepiej.
Uśmiechnął się słabo do szatyna, delikatnie ścierając intensywną czerwień. To też było bolesne, widzieć trud z jakim wypowiada słowa i konsekwencje, z którymi musi się przez to mierzyć. Współczuł mu i niestety nic prócz tego nie był w stanie dla niego zrobić. Przyłożył sine wargi do krwawych ust, nie przejmując się cieczą, która osiadła na nim jak pomadka. Jedną z niewielu rzeczy, która uspokajała Billa były pocałunki. To było coś, co pozwalało na nowo osadzić mu się w rzeczywistości. Zapomnieć o bólu i pozwolić sobie odetchnąć prawdziwym życiem na parę dłuższych chwil, aby odpocząć od tego świata, jaki osiadł się w jego umyśle.
- W porządku, Ptaszku. Spadamy stąd. - mruknął miękko, patrząc mu prosto w tą hipnotyzującą zieleń czując przyjemne ciepło w sercu, gdy te oczy posłały mu tak wielkie zasoby wdzięczności i miłości, że mógłby umrzeć tu, i teraz będąc wystarczająco spełnionym.
Złapał go za dłoń, pozwalając na krótki moment utonąć sobie w mocnym uchwycie, jaki otrzymał w zamian. To było w pewien sposób uzdrawiające, jak bardzo bali się wzajemnie stracić. Budynek był wystarczająco wysoki, by móc się zranić, ale nie przejmowali się tym skacząc z dachu, jakby mieli w zanadrzu więcej niż jedno życie. Przez krótki moment poczuli się jak dzieci, opadając w biały puch jednej z zasp. Śmiali się do siebie, jeden przez drugiego w szaleńczym napadzie, jak najlepsi przyjaciele, którymi byli. Śnieg wokół nich przybrał ciemniejsze barwy, ale nawet nie zdawali sobie sprawy cieczy, która obficie ściekała z ich starych ran. Ból fizyczny był miłą ucieczką od bolesnej plątaniny myśli, z jaką żyli na co dzień, w porównaniu z tym, co znajdowało się w ich głowach był jedynie drobnym muśnięciem, więc nawet go nie czuli. Śmiech urwał się dopiero w momencie, gdy Bill zakrztusił się, wypluwając pokaźną ilość ciemnego płynu przed sobą, a parę metrów od siebie usłyszeli szyderczy chichot, brzmiący jak daremne próby odpalenia starego forda.
Odwrócili się prawie w tym samym momencie, instynktownie łapiąc się za ręce. Zielone tęczówki Billa rozszerzyły się czując na dłoni coś mokrego, znów poczuł jak jego mięśnie stają się napięte, gdy spojrzał na krew obficie wyciekającą z ran, które już dawno powinny być zabliźnione. Ta krótka chwila przypomniała mu o pobycie w szpitalu. Znowu czuł się, jakby trzymał między palcami zimną żyletkę, wpatrując się ze łzami w oczach w swojego nieprzytomnego Anioła na łóżku szpitalnym z ciasno owiniętymi bandażami wokół rąk. Jeszcze mocniej zacisnął palce, przypominając sobie, że brakowało zaledwie sekund, aby stracić go na zawsze, a jednak był tu, obok niego, gotów go bronić z taką samą zażartością jak on sam.
- Oh, no proszę-
- Zamknij się Bowers. - warknął blondyn, nawet nie chcąc tracić czasu na rozmowę z nim.
Bill zdawał się podchwycić nastrój blondyna, bo szybko go puścił, sięgając po pistolet umieszczony w tylnej kieszeni. Starszy chłopak zmarszczył brwi, nie zadowolony z tego, że ktoś mu przerwał, ale mimo widocznego zirytowania na ustach dalej tkwił mu ten straszny uśmiech. Kąciki ust drgały, jakby nie był do końca pewien, czy na pewno chce się uśmiechać. Spojrzał na dwójkę młodych kochanków przed sobą, by zaraz znów się roześmiać tym samym, obrzydliwym śmiechem.
- To naprawdę zabawne, gdy ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie Wy próbujecie mnie uciszyć. - powiedział Henry, dalej utrzymując między nimi dość duży dystans. - To już ten czas, Frajerzy. Nadszedł Wasz koniec. My rośniemy w siłę, Wy jedynie tracicie siły.
Tym razem to żydowski chłopak uśmiechnął się delikatnie, zakrywając krwawiące nadgarstki rękawami płaszcza. Był zadowolony, jakby właściwy sens słów w ogóle do niego nie dotarł. Pokiwał delikatnie głową, a złociste loki zasłoniły mu twarz na krótką chwilę, nim zgarnął je na bok. Coś było niepokojącego w spokoju, jakim emanował. W sposobie, w jakim stał z pełną swobodą pomimo krwi wokół siebie i chłopakiem przy ramieniu trzymającym pistolet w drżącej dłoni. Wyglądał, jakby został wyjęty z zupełnie obcego obrazka. Nie przypominał dziecka wojny, a już na pewno nie członka, stojącego na samym czele wzmożonej armii. To nie był jego świat. On tu nie pasował. Był zbyt czysty, zbyt schludny, zbyt rozsądny, aby znaleźć się pośrodku nich wszystkich, ale cuchnął tym samym zepsuciem co oni. Każdy z nich z osobna był po prostu zagubionym dzieckiem pragnącym odrobiny miłości, niestety zamiast niej w ich życiu znalazł się jedynie ból i cierpienie, ale to właśnie przez te ciężkie chwile byli w stanie zrozumieć kogo w tym świecie mogą uznać za swoich przyjaciół.
- My w przeciwieństwie do Was nie karmimy się czyimś strachem. Nasza siła pochodzi z wnętrz, nie musimy pozyskiwać jej od innych, nie jest na tyle słaba, by zniknąć nawet, jeśli parę osób próbuje wygarnąć rękoma wszelakie jej zasoby. Kończycie się, podczas kiedy my dopiero się zaczynamy. To nowy początek końca. — uśmiech na twarzy chłopaka poszerzył się, a oczy zabłysły nienaturalnym światłem. — Tym razem nie będziemy stać bezczynnie, gdy ogień piekielny pochłonie cały świat. Miasto topi się w dymie, wieje ognisty wiatr, ludzie zamykają oczy, gdy popiół spada jak czarny deszcz wprost na ich twarze. Staniemy w jednym rzędzie, jeden obok drugiego byście poczuli naszą siłę i zrozumieli, że Wasza przygoda kończy się w tym miejscu.
Bill mocniej zacisnął palce na uchwycie pistoletu, gdy kątem oka dostrzegł, jak Henry również sięga po coś za siebie. Bez większego namysłu strzelił mu wprost w tę dłoń. Starszy syknął, puszczając scyzoryk, który opadł miękko w białą pierzynę. Obaj Frajerzy nawet nie zareagowali na tą prostą zasadzkę, jakby takie rzeczy były dla nich codziennością. Dodatkowo Henry też się jakoś szczególnie nie starał, to była rzecz, jaką używał jeszcze za czasów podstawówki, tak właściwie nic kreatywnego. Oni się już nawet nie starali, nie liczyła się dla nich taktyka, ale skuteczność z jaką pozbawiali się wrogów. Co prawda z każdym nowym morderstwem wyglądało to inaczej, ale w zasadzie zamysł był ten sam. Łatwo było rozpoznać kto jest odpowiedzialny za pozbawienie kogoś życia, Przegrani mieli to już we krwi.
— Nie bądźcie tacy pewni siebie. — warknął Bowers, a jego źrenice zwęziły się niebezpiecznie. — Mógłbym na luzie pokonać Waszą dwójkę nawet się przy tym nie starając. — mruknął, ale nie było w tym prawdy. Sama postura zdradzała jego kłamstwo, gdy w oczach lśniły nikły strach i zwątpienie.
Dwójka zakochanych jedynie wymieniła między sobą spojrzenia. Nie musieli nawet używać słów, aby być pewnym swojego miejsca i myśli, które przepływały między nimi niewidzialnym połączeniem. Wspólnie zbliżyli się do starszego mężczyzny, który powoli zaczął się cofać, zupełnie przecząc czynami swoim poprzednim słowom. Jego twarz wyrażała zmęczenie, mieszankę zwątpienia i głuchej złości. Zacisnął mocno niepostrzeloną pięść w dłoń, ale zanim zdążył się zamachnąć na stojącego z przodu szatyna spod ziemi między nim, a Frajerami wystrzeliły czerwone balony. Było ich tysiące, jak nie więcej. Wszystkie sunęły w górę skutecznie oddzielając mężczyzn od siebie. Leciały szybko, w oczach mieniło się od czerwieni.
Bill szybko przyciągnął do siebie Stana. Gdzieś w dali słyszeli przekleństwa rzucane z ust Henry'ego. To przypomniało im dzieciństwo. Zejście do kanałów, szukanie Georgiego. Milion czerwonych balonów przepływających przed ich oczyma i cichy głos każący im się unieść, wraz z innymi dziećmi, które padły ofiarą tego przeklętego klauna. Nagły chłód sprawił, że dostali gęsiej skórki pomimo grubych ubrań i swojej bliskości.
Balony zaczęły pękać, a trzask, jaki po tym nastąpił był nienaturalnie głośny. Czerwony materiał padał na biały śnieg, a z uszu obu Przegranych pociekła krew. Skończyli wśród słabego lateksu pokrywającego większość ich otoczenia. Nie było najmniejszego śladu po Henry'm, jakby ten po prostu rozpłynął się w powietrzu. Serce waliło im w piersi, a głośny pisk dalej rozbrzmiewał w obolałych bębenkach. Skrzywili się oboje przykładając opuszki palców do płatka ucha, spoglądając na czerwoną ciecz, która z nich pociekła.
Jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Kędzierzawy wziął słaby wdech obejmując starszego chłopca, który z paniką w oczach wtulił się w niego jak w ostatnią deskę ratunku. Zimne wargi na dłuższy moment przywarły do jego czoła, wyciskając na nim czuły pocałunek. Czuli się przerażeni, ale to nie był ten sam strach, jak wtedy, gdy byli dziećmi. Czuli, że tym razem będzie to ostateczna walka, a niestety tym razem nie mogli być tak samo pewni swojego zwycięstwa jak wtedy.
Stan powoli wyciągnął z kieszeni swój telefon. Dalej trzymał przy sobie drżącego chłopaka, odblokowując powoli ekran. Odetchnął drżąco wchodząc na wiadomość od Richie'go, chowając zmarznięty nos w jego brązowych włosach. Przeczytał tekst jeden, dwa, trzy razy, zanim przeniósł wzrok na niczego winne figurki stojące zaledwie parę metrów od nich. Przełknął ciężko ślinę, ostrożnie gładząc starszego po plecach. Małe kółeczka, dwa razy w lewo, cztery w prawo.
Od: Trashmouth
Oni patrzą stanothy
oni wszyscy patrzą
Henry miał rację. To już ten czas. Teraz nie ma odwrotu.
___
Tsa...
Miłego dzionka/wieczoru, kochani!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top