11: Czas rozliczeń

CIEL

Moje przeżycia były nie do opisania. W jednej chwili znalazła się we mnie mieszanina różnych emocji. Od panicznego strachu, przez niesłychaną złość i obrzydzenie, po szczere współczucie i... radość? Mój ojciec chciał po prostu mnie uratować. Czułem, że bardzo mnie kochał oraz zdawałem sobie sprawę z tego, iż byłem dla niego ważny. Miał w interesie pozbycie się Sebastiana i ochronienie mojej osoby. Tylko, że nie było już odwrotu. Przynajmniej dla mnie. Zemsta, niczym słaba trucizna, krążyła po moim organizmie, stopniowo wyniszczając całe ciało od środka. Nie było mowy o antidotum. Nawet po śmierci nie mogłem na nie liczyć. Tato, gdybyś wiedział, w co się właśnie wpakowałeś...
- Nie! - wrzasnąłem przestraszony. - Nie baw się z nim. Nie prowokuj go! Nigdy nie da ci tego, co otrzymasz ode mnie! - zwróciłem się do Sebastiana ze wściekłością w oczach.

Pieprzony manipulant, udający zainteresowanie nigdy niepodaną ofertą. Bałem się nawet, że demon w każdej chwili mógł wyjawić nasz sposób płac lub po prostu wplątać w to mojego ojca, nie mówiąc mu nawet słowa i zabrać przez to dwie dusze. Tato, nie miej w zamiarze dalej z nim dyskutować. Ta rozmowa nie miałaby sensu. Z demonem lepiej nie rozmawiać. Odstępstwem od zasady było posiadanie z nim kontraktu. Moja irytacja rosła w siłę, widząc, że z twarzy bruneta uśmiech nie znikał nawet w małym stopniu. Miałem ochotę skorzystać z okazji, że klęczał i boleśnie go kopnąć. Oj, należałoby mu się...
- Jak ty mu płacisz? - spytał tata z zaniepokojonym wyrazem twarzy.
- Pójdź. Wrócimy do tego później. Krwawisz - uciąłem, biorąc go za nadgarstek. - Zostań tu, psie. Waruj - rzuciłem uszczypliwie w stronę lokaja i natychmiast wyszedłem z tatą z pomieszczenia.

Widziałem, że nie był zadowolony z mojej zmiany tematu, jednak jego marynarka wyglądała nie najlepiej. Niepokoiłem się o to, jak mogłaby prezentować się rana, znajdująca się pod nią oraz koszulą. Natychmiast zawołałem resztę służących, rozkazując im, aby przynieśli ze sobą jakieś opatrunki. W mgnieniu oka, salon przemienił się w prowizoryczny, lekarski gabinet. 
- Co się właściwie stało? - zaczął zaniepokojony Finny, przyglądając się uważnie mojemu tacie. Poprawił sobie przy tym swoje czerwone spinki, lecz mimo to, jego jasne włosy opadały mu na twarz.
- Po prostu róbcie, co mówię - uciąłem ze zniesmaczoną miną, podczas gdy pan Tanaka delikatnie zdejmował z mojego ojca marynarkę, a następnie koszulę.
Faktycznie, rana nie wyglądała zbyt dobrze. Mey-Rin ledwo trzymała się na nogach, kiedy miała zająć się zmywaniem tej całej krwi. Widziałem, jak drżały jej ręce. Jąkając się przeokropnie, zapytała nas, czy tatę napadło jakieś zwierzę, gdyż zwyczajnie musiała pomylić ślady paznokci z tymi, które mogłyby zostawić zęby. Co jakiś czas poprawiała nerwowo okulary, starając się ukryć rumieniec na swojej twarzy. Przyglądałem się temu z daleka. Byłem na siebie wściekły. Po co go zawołałem? W jakim celu?! Nie był mi do niczego potrzebny! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top