16. Rozdział 2.2
~ * ~
Śpiew ptaków niósł się po okolicy. Symfonia krótkich, wysokich dźwięków, mieszała się z tymi dłuższymi i drżącymi. Delikatny szumiał wiatr leniwie poruszając gałęziami drzew i drewnianymi dzwoneczkami. Z oddali dało się usłyszeć dwa stłumione głosy. Jednak ostatecznie chłopca obudziło gdakanie kury. Otworzył oczy, marszcząc nos. Zamrugał parę razy, przetarł powieki i ziewnął. Wspomnienia wróciły. Było dość wcześnie, Gwiazdy dopiero zaczęły jaśnieć. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Pierwsze co zobaczył to beżowe ściany, duża szafa w rogu i okno. Za nim było widać gałęzie obsypane ciemnoczerwonymi liśćmi. Usiadł na łóżku i spojrzał na podłogę. Tay leżała na kocu z poduszką pod głową. Powiedziała, żeby to on spał na łóżku, ona będzie pilnowała wejścia, choć spokojnie oboje by się tam zmieścili. Dalej nie znał jej tajemnicy.
Wyjrzał przez okno. Widział podwórko z tyłu domu. Parę kur przechadzało się szukając pazurkami jedzenia w piachu. Ubitą ziemie i studnię po środku otaczały niewielkie zabudowania i stodołę, obok której rosło drzewo, które widział z okna. Rozejrzał się po okolicy. Widział parę domów, drogę, sporo drzew, dostrzegł też dwójkę ludzi w oddali. Poczuł się dziwnie. Nie do końca umiał to określić. Zmarszczył brwi. Tu naprawdę nie było wojny. Czy tu naprawdę nikt nie ginął na ulicy czy w swoim domu? Nawet nie mógł przypomnieć sobie takiego stanu u siebie w mieście. Wszystko co pamiętał to wojna. Stacjonujące wojsko w jego mieście. Najazd wrogów. Rannych żołnierzy, którzy szukali pomocy w Savadzie. Szpital, w którym pracowała jego mama. Zniszczenie jego domu i śmierć matki. Ulica... Mimo swojego młodego wieku, wiedział, że miał szczęście, rodząc się akurat tam, było jednym z niewielu miast na tej wysokości od granicy, które się utrzymywało. Chyba ostatnim. To może być kwestia czasu, kiedy przestanie być w nim na pozór bezpiecznie.
Z ponurych wspomnień wyrwała go przyziemna potrzeba. Zachciało mu się siku. Zszedł z łóżka i po cichu przeszedł pokój, otworzył drzwi, na szczęście nie skrzypiały. Zadowolony zamknął za sobą drzwi, ciesząc się, że nie obudził Tay. Nie świadomy tego, że dziewczyna wcale nie spała tylko czuwała.
W domu panowała cisza. Chyba wszyscy spali. Zszedł na dół i wyszedł na zewnątrz. Wszedł na podwórze, które widział z okna i odnalazł wychodek.
Kiedy z niego wyszedł, stanął i się rozejrzał. Co ma teraz robić? Już się wyspał, może pójdzie zwiedzić okolicę.
Nagle coś niewielkiego uderzyło go w głowę. Rozejrzał się w lewo i prawo, nikogo. Znowu poczuł uderzenie. Dostrzegł kamyczek spadający na piach, odbił się parę razy po czym zatrzymał się w miejscu. Przypomniała mu się Arran śledząca ich z drzewa w Talitha. Zadarł głowę do góry. Zmrużył oczy i dostrzegł małą blondynkę siedzącą na gałęzi czerwonego drzewa. Machała nóżkami i przyglądała mu się z lekko przechyloną główką. Patrzyli tak na siebie przez pewien czas.
Poprzedniego dnia, kiedy Elinor przyprowadziła Lu na górę, przedstawiła ich sobie i wyszła. Enid patrzyła się na niego nic nie mówiąc. Szatyn spróbował do niej zagadać, ale ta niby nigdy nic, odwróciła się od niego plecami i kontynuowała bazgranie w swoim notatniku. A teraz rzucała go kamykami. Bezczelna.
– Jak wygląda wojna? – zapytała.
Lu się skrzywił. Czy to naprawdę pierwsze pytanie jakie mu zadała?
– Widziałaś kiedyś bebechy człowieka?
Dziewczynka przechyliła głowę i popatrzyła w górę chwilę się zastanawiając.
– Widziałam kury, liczy się?
– Nie całkiem – mruknął. – Jest dziesięć razy gorsze niż u kury.
– I tak wygląda wojna?
– Mniej więcej... – Przed oczami stanął mu obraz setki rannych żołnierzy, cywilów i martwa matka na bruku. Nie miał ochoty prowadzić tej rozmowy. Obrócił się na pięcie i ruszył w nieznanym sobie kierunku.
Dziewczynka trzymając się gałęzi, na której siedziała, zeskoczyła. Upadła na jedno kolano, ale nie przejęła się tym za bardzo. Podniosła się i podbiegła do chłopaka.
– Jesteś Lu, nie? – Wyrównała z nim kroku.
– Tak. – Zerknął na nią. – A ty Enid.
– Ile masz cykli?
– Dziewięć.
– Ja seść. Wypadł mi ząb, o pats – wymamrotała, bo już miała włożone palce do buzi, żeby rozszerzyć sobie usta.
– Łał – Parsknął. – Mi też wypadały.
Nie odpowiedziała mu nic. Szła obok niego, coś nucąc pod nosem. Nie znał tej melodii. Zerknął na nią raz i drugi. Po co z nim szła? Pilnowała go? Trochę zaczęło go to irytować. Czy tak czuł się Tay, kiedy on z nim podróżował? Poczuł skurcz w żołądku.
– Czemu ciocia Al kazała wam do nas przyjechać?
– Kto?
– Ciocia Al.
Lu przystanął i przez chwilę się zastanowił. Przypomniał sobie niesamowitą panią z wczoraj, która przedstawiła się jako Alicja.
– Mówisz o Królowej Centrum?
– Mówię o cioci Al.
Chłopak westchnął. Chyba się nie dogadają.
– Nie wiemy, co tu robimy.
– Gdzie twoi rodzice?
Przystanął. Spojrzał na nią zaskoczony. Po czym zrobił się zły.
– Moja mama zginęła na wojnie.
– Kim była?
– Medykiem... – Był jednocześnie zły i zaskoczony.
– Co robi medyk?
– Leczy ludzi.
– To jak moja mama! Jest lekarką. – Uśmiechnęła się.
Przed oczami chłopca pojawiła się bladowłosa kobieta. Dziewczynka miała takie same włosy jak matka.
– Czekaj... Twoja mam nie jest z Phekda prawda?
– Nieee. Jest z Mizar, tak jak ciocia An, ciocia Owena, ciocia Mirra, wujek Muir i Babka M...
– Dobra, dobra rozumiem! – Przerwał jej wyliczankę, unosząc ręce na wysokość jej twarzy. Zastanowił się chwilę. – Czyli... Jesteś mieszańcem.
– Mieszańcem? – Przechyliła główkę. – Co to?
Przyglądał się jej dłuższą chwilę. Nie spotkał nigdy mieszańca. Słyszał kiedyś jak jeden z żołnierzy o nich mówił, ale nie sądził, że kiedyś jakiegoś spotka. Wiedział również o nich z legend i historii, ale myślał, że to tylko bajki dla dzieci. Światło Gwiazd naprawdę mogło się mieszać?
– Nie do końca jestem pewien.
– Mama mówi, żebym nie używała słów, których nie rozumiem. – Zmarszczyła się.
– Są w tobie dwa światła.
– No, tak. Od mamusi i od tatusia. – Zdziwiła się. – Nie znasz nikogo takiego?
– Nie! A ty znasz?!
– Inne dzieci w Centrum, kiedy jeżdżę z mamą bawię się z nimi.
Wstrząsnęło nim. Odkąd pamiętał, mama uczyła go, że pochodzą, modlą się i żyją dzięki jednej Gwieździe i to Jej powinni być wdzięczni. Znaczyło to, że ta dziewczynka jest pod opieką dwóch gwiazd? Spojrzał na nią, aktualnie grzebała w nosie.
– Jesteś dziwna...
– Mama mówi, że...
– Nie obchodzi mnie to – fuknął.
Dziewczynka nabrała powietrza do ust jakby chciała coś powiedzieć. Jednak zrezygnowała. Bez słowa się odwróciła i poszła w kierunku domu.
– Naprawdę jest dziwna... – mruknął sam do siebie, kopnął kamień i ruszył zwiedzać okolicę.
~ * ~
Dźwięk zderzających się drewnianych mieczy niósł się echem po dużej, półokrągłej sali. Na zaokrąglonej jej części były szerokie trybuny z ciemnego drewna. Za nimi wysokie, witrażowe okna kończące się przy samym suficie, wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. I trybuny, i okna były nowym nabytkiem budynku, Niegdyś główna oficjalna sala w domu władcy, w której przyjmował gości i prowadził spotkania, teraz została przerobiona na salę treningową w Akademii. W niej prowadzone były zajęcia teoretyczne, jak i praktyczne, zazwyczaj prowadzone przez mistrzów fachu. Prowadził je również syn władcy Alcor, po zamachu na jego życie władca najchętniej unieruchomiłby syna w domu, na szczęście Akademia była wyjątkiem, wywalczonym przez Alicję. Od momentu, kiedy panicz doszedł do siebie, to miejsce jest jego jedynym odetchnieniem od domowych murów. Zaczął pojawiać się tu dość często. A czasem dołączała do niego panienka Muscida. Kiedy tylko zdołała wyrwać się od nudnych ksiąg i dokumentacji Centrum, oraz od dość nudnych obowiązków córki władcy, nudnej nauki i masy innych nudnych rzeczy, których nienawidziła.
Tak było i tym razem. Oscar krążył między mierzącymi się ze sobą parami uczniów, obserwował ich uważnie, niekiedy dawał niewielkie rady. Panienka była mniej zaangażowana w zajęcia. Siedziała na bordowym fotelu z wysokim oparciem. Jakiś czas temu nakazała postawić go w tej sali, z kaprysu. Zsunięta trochę z siedzenia opierała głowę na ręce, wzrok dziewczyny był utkwiony w trenujących podopiecznych. Jednak nie do końca patrzyła na nich. Na ich niezgrabne ruchy, nieprawidłową postawę, jeden nawet źle dzierżył ostrze. Lecz nie poprawiała ich, nie zatrzymała, żeby pokazać, jak zrobić to poprawnie. Po prostu patrzyła na nich. Nie. Bardziej patrzyła w ich stronę. Dosłownie patrzyła w przestrzeń naprzeciwko. Patrzyła w przestrzeń, ale widziała zielone tęczówki, brudną twarz, podarte ubrania, zakurzone włosy, zakrwawiony bandaż... Co jej się przydarzyło? Dlaczego udawała chłopaka? I dlaczego zmierzała do Centrum z małym chłopcem? Kim ona jest, do cholery?! Od wczoraj myśli Alicji były zaprzątane dziewczyną, która przybyła z Phekda. Była ostatnią myślą przed snem i pierwszą o poranku. Ogromnie ją zaciekawiła, była wielką zagadką. Ostatnimi czasy głowa panienki zajęta była polityką i gospodarką Wolnej Ziemi. Uczestnictwem w bardzo ważnych spotkaniach władców, choć trzeba przyznać, że bardzo nudnych. Na patrolu też nie była od dawna. Władanie Centrum i rozmyślanie jak zaprowadzić pokój na Wega pochłonęło ją całkowicie. Dawno nie czuła radości wolności czy odrobiny adrenaliny i dreszczyku na karku. Ostatnio było po prostu nudno, nuda zawładnęła jej życiem. Nie tak wyobrażała sobie dążenie do pokoju. Gdzie te wszystkie przygody i podróże? Miała ochotę wyrwać się konno, pojechać przed siebie, nie myśląc, dokąd. Lasy Mizar o tej porze cyklu były przepiękne... Jednak nie mogła. Bo obowiązki. Bo niebezpiecznie. Bo straż na karku, krok w krok za nią, nie ważne, gdzieżby się nie udała...
Opadła jeszcze głębiej w fotel, na którym i tak już niezgrabnie siedziała. Gdyby ojciec ją w tej chwili zobaczył, na pewno by znaglił, córce władcy tak nie wypada. Nadymała policzki i skierowała oczy ku sklepieniu sufitu. Nudno... Nudaaa. I nagle pojawiła się ona. Była pierwszą od bardzo dawna myślą, która wywołała u niej ekscytację. I ruda miała wrażenie, że szybko z jej myśli nie zniknie...
– Alicjo? – Z zamyśleń wyrwał ją głos blondyna.
Stanął koło fotela, na którym leżało jej bezwładne ciało. Było ją stać tylko na lekkie odwrócenie głowy w jego kierunku. Miała wrażenie, że nuda pozbawiała ją resztek sił.
– Hm?
– Nie chciałbym ci przeszkadzać w nic nie robieniu, ale jesteśmy na zajęciach – Mówił z przesadną uprzejmością i uśmiechem na twarzy, by ukryć swoje podirytowanie zachowaniem przyjaciółki. Kiedy nie odpowiedziała, spojrzał na nią ponownie. – Jesteś dziś jakaś nieobecna. Stało się coś?
– Wczoraj widziałam się z Glovenem.
– Ach, i co słychać u panicza Talitha? – spytał, uważnie obserwując podopiecznych.
– W sumie nie wiem... Nie rozmawiałam z nim długo, eskortował cudzoziemców – wyjaśniła.
– Znowu... – Spojrzał na nią na krótką chwilę, dostrzegła żal w jego oczach. – Ilu tym razem?
– Pięcioro, w tym ciężarna.
Nie odpowiedział. Zauważyła tylko, jak lekko się skrzywił. Nie tylko ją to martwiło. On również popierał poglądy Alicji na temat tej bezsensownej wojny. Różnił się od ojca i nie przeszkadzali mu cudzoziemcy. Kiedyś nawet pomagał w eskorcie Glovenowi, lecz od ataku władca Alcor zakazał mu jakichkolwiek kontaktów z osobami spoza Wolnej Ziemi. Zabronił mu wielu rzeczy. Alicji szkoda jej było Oskara, był jak feniks zamknięty w złotej klatce, którego ojciec na spacery wypuszcza wyłącznie na smyczy. Niestety, jej władza nie sięgała tak daleko i nic z tym uczynić nie mogła. Zdała sobie sprawę, że jej władza jest niezmiernie nikła. Podlegało jej paru ludzi oraz dwie małe wyspy. Jak wiele może zdziałać, mając zaledwie siedemnaście cykli, córka władcy? Czasem zaczynała wątpić w to wszystko. We wszystko, co już osiągnęła. Wydało się to mdłą namiastką nadziei, którą usilnie wpajała poddanym. Była niczym ledwie widoczny blask Gwiazd, próbujący przebić się przez gęstą, okrutną mgłę.
Zerwała się z fotela na równe nogi. Zaczęła chodzić wte i wewte. Musiała w końcu coś zrobić! Od dłuższego czasu tkwiła w miejscu i nic się nie zmieniało. Wojna jak trwała, tak trwa. Poczuła, jak krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach. Znów czuła wewnątrz ten ogień, który utraciła przez monotonię. Czy to dzięki zielonym oczom?
– Czegoś mi nie mówisz. – Uśmiechnął się kącikiem ust. Oskar był inteligentnym mężczyzną, poza tym nie znał jej od wczoraj.
– Może. – uśmiechnęła się tajemniczo.
– Powiesz mi, czy nie? – Zaczął się niecierpliwić.
– Moi drodzy! – Podniosła głos, zwracając się do podopiecznych. – Na dziś koniec, muszę was opuścić. Przejmie was mistrz. – Skinęła na podwładnego, który stał przy drzwiach, momentalnie wykonał jej niemy rozkaz. Wybiegł z Sali.
Po sali poniósł się szmer szeptów i niepokoju. Nie tylko Alcor zauważył, że coś dręczy panienkę. Uczniowie również od dłuższego czasu zerkali niepewnie na nauczycielkę, zastanawiając się, co zaprząta myśli panienki.
– Spokojnie – zabrał głos. – Następnym razem, gdy przyjdziemy, zaczniemy coś nowego, może...
– O nieee – przerwała mu. – Dziś większość z was była beznadziejna. Następnym razem będziemy eliminować wady postawy. Nie wspominając o waszym poruszaniu się z ostrzem. Dopracujemy wszystko.
– Jesteś dość ostra...
– Może to i moja wina. Wybaczcie, dziś myślami byłam, gdzie indziej...
– No co, panienka nie powie... – zakpił.
– Ale... – zignorowała ironię Oskara – to was nie usprawiedliwia. Bierzcie pod uwagę słowa mistrzów z Akademii, a nie robicie wszystko po swojemu. Na początku musicie nauczyć się podstaw, dopiero później możecie wyczuć swój styl walki. Ach... bym zapomniała. Annis – spojrzała na jedną z uczennic, która akurat popychała kolegę – mistrzyni Morwennol wspomniała mi o twojej postawie na jej zajęciach.
– Przepraszam... Poprawię się, panienko... – Dziewczyna aż się zaczerwieniła. Koledzy pewnie nie dadzą jej spokoju za pouczenie od samej panienki.
– Tak też myślę. – Wygięła wargi w krzywym uśmiechu, odwróciła się na pięcie i skierowała się w kierunku wyjścia – Żegnajcie.
– Do widzenia, Panienko! – Usłyszała za sobą tłum podopiecznych.
Oskar na szybko coś jeszcze do nich mówił, naprawdę, nie interesowało ją, co to takiego było. Przyśpieszonym krokiem pokonywała korytarze, zmierzając ku ogrodom. Tak naprawdę nie wiedziała do końca, co zamierza. Jak na razie chciała odetchnąć świeżym powietrzem. Gdy wyszła na główny hol, mijając schody ku górze, gdzie znajdowały się różne biura, sale i gabinety mistrzów usłyszała, jak dogania ją młody władca. Zrównał z nią krok. Czuła, jak co chwila na nią zerka, lecz nie odezwał się ani słowem. Naprzeciw schodów były przeogromne wrota Akademii, zrobione z drewna największych i najmocniejszych drzew massanowych na Wega. Rosnące wyłącznie w talithańskich lasach. Specjalnie sprowadzone i kupione, ciut nielegalnie, od piratów z Bliskich mórz, handel z innymi krajami nie był mile widziany, a zwłaszcza podczas wojny. Przez co była zmuszona odpowiadać wymijająco na niewygodne pytania władcy Alcor. Świadoma ryzyka musiała zadbać o najwyższe bezpieczeństwo swoich podopiecznych. Choć chciałaby nie martwić się o ich bezpieczeństwo. Nie było nawet takiej możliwości, by wojna dotarła aż do Akademii, lecz wolała być przezorna. Zresztą sama Akademia, choć piękna w środku, z zewnątrz wyglądała bardziej jak fort obronny niż budynek edukacyjny. Nie wspominając o kilkunastu ukrytych pomieszczeniach i kilkunastu tajnych przejściach, o których wiedzieli tylko oni – młode pokolenie władców uczących w Akademii, niewielu mistrzów i paru służących, którzy tak naprawdę byli wyśmienitymi szermierzami, a ich zadaniem było pilnowanie gmachu, żeby żaden szpieg się nie plątał. W holu skręcili w lewo, wchodząc w następny korytarz, prowadzący do mniejszych, choć równie mocnych wrót. Straże skinęli lekko głowami, oddając im szacunek i otworzyli wrota, puszczając dzieci władców na zewnątrz. Korytarz z kamiennego zmienił się w drewniany, z wieloma prześwitami, a już po paru krokach w platformę i dach, co jakiś czas podtrzymywany grubymi belami. Wyszli na wewnętrzny, zamknięty dziedziniec Akademii, który z kamiennego, za czasów poprzedniego władcy, zamienił się w ogród, z niewielkimi miejscami do treningów. Wpatrywała się w otaczającą ją zieleń i wsłuchiwała w rytm wystukiwany przez jej przepisowe obcasiki. No tak, nawet obcasy w butach do ćwiczeń musiały mieć przepisową wysokość i szerokość. Wszędzie przepisy, nakazy i zakazy. Strażnicy na warcie przy wrotach też przepisowo skinęli na ich widok, ale gdyby byli konno, skinienie wyglądałoby inaczej, jeśli nie byliby na warcie, musieliby wykonać już pół ukłon, a gdyby byli bez zbroi, wtedy pełny skłon, a jakby byli w innej sytuacji, to wyglądałoby to inaczej. Chore! Jednak etykiety nikt nie zmieni...
Spostrzegła w głębi ogrodu siedzącą na ławie pod drzewem owocowym białowłosą. Ucieszyła się momentalnie.
– Patrz An! – Zawołała do chłopaka. – Chodźmy do niej.
Zawsze poprawiała jej samopoczucie. Miała w sobie coś takiego, coś tak pozytywnego. Nawet nie umiała tego nazwać. Przyśpieszyła krok, aż w końcu zaczęła biec, pozostawiając Oskara z tyłu.
– An! – krzyknęła, gdy uznała, że jest już w zasięgu jej słuchu.
Mizar podniosła głowę, odrywając się od książki, którą czytała. Uśmiechnęła się odrobinę, patrząc na rudowłosą z politowaniem. Gdy już do niej dobiegała, An wstała, by przywitać się tak, jak powinny widać się dzieci władców. Znów coś powinno się robić tak, a nie inaczej...
– Cześć! – krzyknęła, rzucając jej się w ramiona i tuląc mocno. Usłyszała tuż przy uchu chichot Anastazji.
– Witaj. – Odsunęła ją od siebie i uśmiechnęła się lekko.
Ich przywitanie powinno wyglądać odrobinę inaczej. Jako że znają się od dziecka i są w dobrych relacjach, powinny do siebie podejść, uściskać delikatnie, co powinno trwać określoną ilość czasu i gdy się od siebie odsuwają, mogą zetknąć się policzkami, ale nie muszą. Mniej więcej tak to powinno wygadać, ale Alicja tego nie przestrzegała. Nie cierpiała tych ograniczeń i etykiety. Oczywiście, gdy musiała, przestrzegała jej na balach, spotkaniach czy wizycie ważnych gości. An za to była bardzo przepisową córką władcy. Pozwalała sobie na niedbałość etykiety tylko w towarzystwie przyjaciół i to tylko, gdy byli sami w pomieszczeniu albo gdzieś poza wzrokiem innych ludzi.
– Nie wypada biegać panience – zganiła ją z rozbawieniem.
– Oj, An! Musisz? – Padła na ławę. – Mogłabyś sobie czasem odpuścić...
– A ty mogłabyś czasem zachowywać się, jak na córkę władcy przystało.
– Ciągle zapominasz jaka była twoja matka? – Zaśmiała się.
Zignorowała to i nic nie odpowiedziała, nie lubiła tego tematu. Obserwowała blondyna, który dopiero do nich dochodził. Spojrzał na rudą jak na niesforne dziecko, po czym przeniósł wzrok na An i się do niej uśmiechnął. Podszedł do niej i lekko uściskał. Oczywiście, etykiety musiało stać się zadość.
– Przecież ona nie może normalnie. Czasem zastanawiam się, czy na pewno jesteś dzieckiem władców. Istnieje możliwość, że ktoś cię podrzucił.
– Udław się – fuknęła, pokazując mu język.
Anastazja westchnęła, bo chyba nie miała ochoty znów uspokajać ich kłótni. Usiadła koło Al i położyła książkę na swoich kolanach. Alcor stał naprzeciw, wpatrując się w rudą.
– Co się gapisz?
– Powiesz mi wreszcie, co cię tak trapi cały dzień?
Spoważniała i spojrzała w górę. Liście drzewa delikatnie targał ciepły wiatr. Przez nie przebijał się blask Gwiazd. Ciekawe, co teraz robi zielonooka?
– Dwójka z uchodźców było z Phekda...
– Nie brzmi to dość niezwykle. – Oskar przewrócił oczami.
– Zaintrygowali mnie... – Oparła ręce o ławkę i zaczęła machać nogami. – A zwłaszcza jeden z nich.
– O nie... – Blondyn przyłożył sobie dłoń do twarzy.
– O czym rozmawiacie? – An zainteresowała się rozmową.
– Gloven eskortował kolejnych cudzoziemców do Centrum naszej Wysokiej Mości – zaakcentował to z drwiną i machnięciem ręki, które miało symbolizować ukłon. – A ona już coś kombinuje. Cały dzień była jakaś nieobecna. Nie mam pojęcia, co narodziło się w tej głupiej główce... – narzekał.
– I co z nimi?
– Poprosiłam Finna, żeby zawiózł ich do Elinor – powiedziała, jak gdyby nigdy nic.
– Do mojej ciotki? – An nie kryła zdziwienia.
– Yhm.
Mizar spojrzała zaniepokojona na Oskara, a ten tylko podniósł oczy ku niebu.
– Oni nie opiekują się cudzoziemcami. – Po An naprawdę trudno było poznać emocje, umiała je skrywać, ale w tym momencie jak na tacy zaprezentowała swoje zdezorientowanie i zaskoczenie. Zdradzało ją naprawdę niewiele. Osoba nie znająca Anastazji na pewno nie zauważyłaby różnicy.
– Wiem. – Alicja próbowała zaprezentować swój najsłodszy uśmiech, żeby nie zdenerwować przyjaciółki. – Ale Rob jest z Phekda, stwierdziłam, że będą się tam dobrze czuć, poza tym to tymczasowe wyjście.
– Widzisz?! Mówiłem, że coś narozrabia – chłopak niemalże krzyknął.
– Twój ojciec wie?
– Nie... Po co ma wiedzieć? Wie Finn, wiecie wy i oczywiście Rob i Elinor. A nie... Jednak oni za dużo nie wiedzą... Muszę im to wyjaśnić.
– Myślę, że wypadałoby... – Białowłosa spojrzała na przyjaciółkę wzrokiem starszej siostry. Ruda nie lubiła, kiedy tak robiła. – Ile czasu już u nich są?
– Przyjechali w czasie spotkania władców.
– Przecież to było wczoraj z samego rana...
– I jeszcze u nich nie byłaś z wyjaśnieniami?! – Alcor załamał ręce.
– Nie. – Wreszcie spojrzała to na jedno, to na drugie i dodała z powagą: – Jutro pojadę i wszystko wyjaśnię.
~ * ~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top