15. Rozdział 2

Rozdział 2

Poranek był zimny. Sezon ciepły dopiero się rozpoczynał. Odczucie chłodu pogłębiało coraz wilgotniejsze powietrze, kiedy grupa ludzi pod dowództwem panienki Muscida zbliżała się do trojakiej granicy. Talithańskie knieje były ogromne, gęste i wilgotne. Ich mieszkańcy jako jedyni byli w stanie przetrwać w tych pięknych, choć bezlitosnych puszczach. Alicja dokładniej otuliła się płaszczem i ścisnęła mocniej lejce w pięści. Mniej więcej pod splotem słonecznym czuła ścisk. Nie mogła usiedzieć w siodle. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, brwi miała lekko ściągnięte. Czuła ekscytację. Buzowała w niej, odkąd zobaczyła kamienne formy w oddali. Już za chwilę pozna nowych mieszkańców Centrum – to zawsze ją pobudzało. Chciała już ich zobaczyć.

­– Dawaj mała – szepnęła do Etain.

Zerwały się galopem, zostawiając przybocznych daleko z tyłu. Chłodny wiatr szarpał jej włosy i smagał policzki, sprawiając, że soczyście różowiały.

– Panienko! – zawołał zaniepokojony Finn. Zaraz po tym zaklął pod nosem, znowu to zrobiła.

Alicja nawet nie usłyszała. Krew szumiała jej w uszach. Adrenalina zakłóciła postrzeganie wszystkiego wokół. Jedynie skupiała wzrok na kamiennych ścianach. Wejścia jeszcze nie było widać. Ktoś, kto nie wie, że ono tam jest, nie zauważy go nawet jakby przeszedł niedaleko. Trzeba wiedzieć, gdzie i od której strony podjechać. Jest spore, jednak na początku dość zawiłe. Niewielka riksza z uzdolnionym woźniczym, który znał drogę, dałaby radę. Jednak wjechanie na rozpędzonym koniu to czyste szaleństwo. Akurat szaleństwo to złe określenie panienki Muscida... Pełna energii, gwałtowna, temperamentna, ale szalona? Nie omieszkała wjechać wraz z Etian w zawiłe, skalne korytarze. Oczywiście odrobinę zwolniła. Kątem oka zauważyła swoich ludzi, próbowali ją gonić. Uśmiechnęła się pod nosem. Skupiła się na lawirowaniu w skalnych korytarzach. Zmusiła nawet Etian do przeskoczenia przez sporych rozmiarów głaz. Usłyszała szum rzeki. Już widziała kamienną bramę, za którą znajdował się most. Ostatni odcinek trwał krócej niż jej oddech. Serce zabiło jej mocniej, kiedy przekroczyła misternie rzeźbioną bramę. Jej oczom ukazał się trojaki kamienny most, tuż nad rozwidleniem rzeki. Przed nim stał furgon, z którego wychodzili ludzie. Jako pierwszy jej wzrok przykuł panicz Gloven. Thalithańczyk znał drogę, którą mogły przejechać niezbyt szerokie furgony. Akurat te dwa, którymi się poruszali, były specjalnie przygotowane do przejazdu przez skalną dolinę.

W jaki sposób Elish, panienka Muscida, zawarła wyrafinowany i tajny układ z Glovenem, paniczem leśnego kraju? Porozumienie między Talitha a Mizar istniało od lat, i to właśnie dzięki państwu jezior Alicja, zyskała szansę na ratowanie leśnej ludności. Ów wspomniane wyżej porozumienie miało miejsce między aktualną władczynią Mizar a starszym synem władczyni Talitha. Za młodu Mirry podczas szaleńczej ucieczki w głąb parnych kniei napotkała Glovena, żadne z nich nie wiedziało o swoim pochodzeniu. Przyjaźń, która zakwitła lata temu, obu stronom przynosiła korzyści. Po pewnym czasie istnienia Centrum i jego powoli szerzącej się sławie w nielicznych kręgach, Mirra zapoznała Alicję z paniczem Talitha. Mieli wspólny cel. Obrona poddanych. Transport nie zdarzał się często, jednak wystarczająco, żeby utarł się schemat działania, do którego obie strony już przywykły. Gloven eskortował ludzi do trojakiej granicy, na stary kamienny most, a tam ludzi przejmowała Alicja. W części kamiennej doliny leżącej w Muscida należące do panicza Glovena wozy by nie przejechały. Dlatego przed wejściem właśnie parkował wóz pod strażą ludzi Muscida. Niedługo powinni do niej dołączyć.

Uśmiechnęła się pod nosem, wyhamowała klacz tuż przed wjazdem na most. Od strony Talitha wchodziła właśnie na niego grupa ludzi. Panicz szedł jako pierwszy, za nim jego dwójka strażników, później piątka ludzi w różnym wieku i konwój zamykała trójka łuczników. Alicja doskonale wiedziała, że to nie wszyscy ludzie Glovena, reszta musiała się kryć gdzieś w pobliżu. Pokręciła z rozbawieniem głową. Odkąd go znała, zauważyła u niego przesadną dbałość o własne bezpieczeństwo. Może było to spowodowane zawistnym, nienawidzącym go braciszkiem? Nie miała pojęcia. Zgrabnie zeskoczyła z konia, poły jej sukni zafalowały finezyjnie w powietrzu i opadły tuż po stopach na ubitą ziemię. Niewielki obłok kurzu wzbił się w górę. Ruszyła. Powoli, nigdzie się nie śpieszyła, jakby przed chwilą nie gnała pełna ekscytacji. Oddychała powoli i szła z uniesioną głową z lekkim uśmiechem. Jedyne co mogło ją zdradzić to lekko zaróżowione policzki.

– Witaj Królowo Centrum – Szatyn uśmiechnął się do niej szarmancko.

– Witam. – Ukłoniła się, po czym podała mu rękę, jak etykieta tego wymagała, ucałował jej dłoń delikatnie.

Jej wzrok od razu skierował się na przybyłych i spoczął na każdym przez chwilę. Młoda podekscytowana dziewczyna, mocno ściskająca swój plecak. Młodzieniec z zuchwałym wyrazem twarzy. Drugi o delikatnej urodzie, uważnie badający otoczenie. Obok niego chłopiec, chcący zgrywać dzielnego, ale pół kroku za towarzyszem. I...

– Dobrze się pani czuje? – Al przejęła się widząc kobietę w zaawansowanej ciąży. Od razu zbliżyła się do niej i chwyciła ją za rękę.

– Tak, dziękuję panience.

– Musi pani usiąść.

– Ja...

– Nalegam. – Uśmiechnęła się w taki sposób, który nie pozwalał na sprzeciw.

Doprowadziła Megrezyjkę do u szczerbionego murku mostu. Pomogła jej usiąść.

– Zaopiekujemy się panią. – Jej twarz była pełna szczerej troski i czegoś czego kobieta nie mogła się oprzeć i od razu jej zaufała.

– Dziękuję. – Schyliła głowę z szacunkiem.

Ruda wyprostowała się i odwróciła do pozostałych. Szybko przeanalizowała sytuację, oceniła nowoprzybyłych. Ciężarna jest z Megrez, nabuzowana dziewczyna i ten z wyrazem twarzy, który zwiastuje kłopoty z Talitha. A tamta dwójka? Jasna karnacja i ciemne włosy. Chyba pochodzą z Phekda. Westchnęła. Cały czas nie rozumiała – po co te biedne dzieci cierpią przez głupotę swoich władców?

Ponownie przybrała wyniosły wyraz twarzy, lekko się uśmiechała. Powolnym krokiem przespacerowała się przed stojącymi przybyszami, przyjrzała się każdemu z osobna powoli i wnikliwie. Zwolniła przy ludziach z Phekda. Spojrzała na najmłodszego, dygotał niespokojnie, jednak nie wiedziała czy ze strachu, czy z podekscytowania? Schował się za wyższym od niej chłopcem o czarnych włosach, spiętych w niski kucyk.

Nie tylko panienka Muscida obserwowała uważnie, Tay również to robiła. Od momentu, kiedy wysiedli z wozu, omiotła okolicę wzrokiem, każdy zakątek. Widoczność była ograniczona, mnóstwo skalnych ścian, zaułków i zakamarków, w których mogą kryć się ludzie. Za kamiennymi blokami, na ich szczycie, pod mostem, wszędzie. Zaklęła w myślach. Idealne miejsce na wymianę albo na pułapkę. W momencie, w którym usłyszała dźwięk kopyt, szaleńczy wjazd dziewczyny na koniu, gracja z jaką zeskoczyła na ziemie, przy akompaniamencie trzepoczącej sukni, nie spuszczała z niej wzroku. Kątem oka zauważyła, jak straż dziewczyny wchodzi przez kamienny łuk, ale nie skupiała się na nich. To ruda była zagrożeniem. Czuła to. Nie podobał jej się wyraz twarzy dziewczyny, jej postawa, maniera w głosie i wyniosły uśmiech. Jej oczy... W życiu takich nie widziała. Na pierwszy rzut, wydają się intensywnie, jasno brązowe. Jednak, kiedy podeszła, z bliska Tay dostrzegła w nich skrzącą się czerwień. Przeszły ją ciarki. Miała złe przeczucie.

Alicja kucnęła przed chłopcem i czule się uśmiechnęła.

– Ile masz cykli, gwiazdeczko?

Serce mocniej zabiło mu w piersi. Z jednej strony chciał się schować za towarzyszem, jednak z drugiej chciał być odważny jak on. Wziął głęboki oddech, wyprostował się delikatnie wypinając pierś do przodu.

– Dziewięć – powiedział zabawnie marszcząc brwi.

– Jak się nazywasz?

– Lu. – Chłopiec postanowił nie zradzać swojego imienia i użył pseudonimu wymyślonego przez Tay.

Dziewczyna w pierwszej chwili się uśmiechnęła, zgrywał odważniaka, od razu to zauważyła. Praktycznie w tym samym czasie zakłuło ją serce. Dziewięć. Dziewięć cykli. To dziecko musiało opuścić swoją ojczyznę, podróżować przez obce ziemie i iść w nieznane... Zapewne jego rodzice nie żyją. Stanęła jej w gardle gula. Żal wymieszany ze złością chciał znaleźć ujście.

– Kim pani jest? – Lu nie mógł powstrzymać zaciekawienia. – Kim jest królowa?

Alicja zaniosła się śmiechem, podniosła się i spojrzała na niego z góry.

– Po pierwsze panienka, nie pani. – Rozczochrała włosy chłopcu. Po czym przeniosła wzrok na resztę. – Witajcie! Niektórzy mówią na mnie Królowa Centrum, choć to niepotrzebne. Panienka Alicja Amina Mabh Muscida. – Uniosła teatralnie podbródek. – Oto stoicie na trojakim moście. W tamtym kierunku – wskazała palcem za siebie – znajduje się Muscida, na jej krańcu, w porcie czeka na was prom, który przetransportuje was do Centrum. A tam będziecie bezpieczni. – Posłała ciepłe spojrzenie i uśmiech do Lu.

Gdy usłyszał nazwę azylu, chłopiec z ekscytacją złapał za rękaw i spojrzał na starszego towarzysza. Zrobiła to również Alicja. Interesujące. Był ubrany w niekompletny mundur, elementy odzieży nie pasowały do siebie, jakby były skompletowane z różnych jednostek. Może należał do jakiegoś wojska ochotniczego? Albo po prostu je ukradł. Co prawda Alicja widziała tylko reprezentatywny mundur galowy Phekda. Z jej informacji wiedziała, że te dla zwykłych żołnierzy też są dość oryginalne, mimo to była pewna, że ten, który właśnie widziała nie był tym regulaminowym. Chłopak był również brudny, rękaw kurtki podarty i owinięty zakrwawionym bandażem, a jego stopa była prowizorycznie usztywniona. Jego podróż musiała być ciężka... Jednak nie ubiór, nie brud tak ją zaskoczyły. Jego oczy... Piękne, duże, odrobinę kocie, zielone oczy. Miały głęboki odcień ciemnej zieleni. Intensywnie wciągające, hipnotyzujące, można było w nich utonąć. Co jakiś czas chowała je kurtyna, długich rzęs. W tych oczach... tkwiła w nich pewna delikatność. Kobiecość.

Poczuła lekkie poruszenie w klatce piersiowej, a oddech nieznacznie przyśpieszył. Na twarz Muscida wkradł się kpiący uśmiech. Na pierwszy rzut oka rozpoznała w nim kobietę. Mimo chłopięcego ubioru, ran i brudu. Czemu udaje chłopca?

– Skąd przybywacie?

Obserwowana przez panienkę dziewczyna nie drgnęła ani o milimetr. Rysy jej twarzy były ostre, ukształtowane wieloma latami ciężkiego życia, było widać niewielkie blizny, a na policzku dalej miała niezagojone otarcie. Widać, że nie miała tak łatwo, w przeciwieństwie do Alicji nie miała dworskich zabiegów i dbającej o skórę służby. Czarnowłosa jedynie zmrużyła oczy dalej krzyżując z nią wzrok.

– Z Phekda! – odpowiedział za nią podekscytowany Lu.

Czarnowłosa, gdy zauważyła jej uśmiech, wyostrzyła spojrzenie i jeszcze intensywniej się w nią wpatrywała. Ruda zastanawiała się o czym myśli – bała się, że została przejrzana? Alicji się to podobało – uwaga, jaką na niej skupiła, bardzo jej schlebiała. Intensywna, ukierunkowana tylko na nią. Była inna od uwagi nauczycieli czy podwładnych. Rudowłosa poczuła ogromne zafascynowanie tą dziewczyną. I nie zamierzała tak szybko wypuścić ją z rąk. Postanowiła, kiedy tylko spojrzała jej w oczy – trochę się nią zabawi.

– Panienko? – Porucznik piechoty, Finn, bacznie ją obserwujący, odkąd tylko wraz z innymi żołnierzami dotarł na trojaki most, wyrwał ją z zamyśleń.

Nie podobała mu się przydługa cisza, która zapadła. Nie widział jej twarzy, ale znał dobrze panienkę, czuł w kościach, że zaraz coś może się wydarzyć. Alicja odwróciła się w jego stronę i posłała mu uspakajający uśmiech. Teraz był pewien – już coś wymyśliła. Błagał Gwiazdy, żeby nie narobiła za dużo kłopotów. Panienka wróciła do Glovena.

– Wszyscy wyglądają zdrowo i silnie – powiedziała do Talitha. – Przydzielimy ich do zamieszkałych już rodzin w Centrum, które potrzebują pomocy. Do samotnych kobiet z dziećmi albo starców, pomogą im w życiu codziennym i w rolnictwie. A panią oddamy pod specjalistyczną opiekę lekarki Mizar. Dobrze się panią zajmie – zwróciła się do pani Cadha.

– Dziękuję... – Skłoniła głowę. – Bardzo, panience dziękuję.

– Na terenie Centrum obowiązuje całkowity zakaz broni – zwróciła się do młodszych przybyłych. – Broń, którą posiadacie, zostanie przechwycona przez strażników i przechowana w magazynie przy porcie Ostawa, gdzie zostaniecie przetransportowani na Wyspy Leo. W Centrum oczywiście są osoby, które posiadają broń, są...

– Przecież powiedziałaś, że jest całkowity zakaz. – Bezczelnie przerwał najwyższy chłopak, lekceważąco pomijając tytuł.

Ledwo zauważalnie zmarszczyła brwi, nie znosiła tego. Podeszła do niego powolnym krokiem, od razu usłyszała przyśpieszony krok porucznika tuż za nią. Przyzwyczaił się, że czasem jest dość wybuchowa, więc wolał kontrolować sytuację. Ojciec dał mu zezwolenie na pilnowanie jej i nawet zwrócenie uwagi. Stanęła przed chłopakiem, był wyższy, więcej niż o głowę, lecz nie przeszkadzało jej to w patrzeniu się na niego "z góry".

– Już ci tłumaczę. – Uśmiechnęła się słodko. – Na Wyspach nikt z cywili nie może mieć broni, lecz żołnierze, marynarze w portach i punktach strażniczych, moi ludzie mogą. Uwierz, że to dla waszego bezpieczeństwa. – Uśmiech poszerzył się odrobinę. – Oprócz wojska broń mogą mieć osoby, które posiadają moje pozwolenie na piśmie – zrobiła dłuższą pauzę, a jej uśmiech znikł z twarzy. Zastąpiła go surowa mina i niewzruszony wyraz oczu. – I masz zwracać się do mnie z szacunkiem.

– A jak zdobyć te pozwolenie...

Zmrużyła oczy.

– Panienko? – Niby się poprawił, lecz ton jego głosu wcale nie wyrażał szacunku.

– Nie musisz zaprzątać sobie tym główki, ty na pewno go nie dostaniesz.

– Bzdura jakaś... ­– mruknął wkurzony pod nosem.

Słyszała, ledwo zauważalnie podniosła jeden kącik ust w krzywym uśmiechu. Odwróciła się od niego i odeszła. Powiedziała ściszonym głosem do jednego z żołnierzy.

– Dla niego tartak, ten na drugiej wyspie.

– Tak jest! – odparł od razu podwładny.

I ten głos wyraża respekt! Nie cierpiała, kiedy ktoś zapominał o należnym jej szacunku. Można powiedzieć, że jest to jej złą stroną. Wiedziała, że jest to odrobinę dziecinne, ale nie miała zamiaru się tym przejmować. Dobrze wiedziała, co jej się należy. Była na tym punkcie mocno przeczulona. Zerknęła na czarnowłosą dziewczynę i zauważyła na jej ustach kpiący uśmiech. Czyżby i jej chłopak zalazł za skórę?

– Czy są jeszcze jakieś pytania? – zwróciła się do zgromadzonych. Nikt nie odpowiedział. – Jeśli któreś z was będzie chciało przekroczyć granice Centrum, musi to zgłosić i otrzymać pozwolenie. Nie chcę, żebyście odebrali tego jako więzienie was, ale musicie zrozumieć, że muszę zadbać o bezpieczeństwo moich poddanych, jak i wasze. Władca Alcor nie przepada za cudzoziemcami... – Przygryzła wargę, przypominając sobie Antonio. – A jeżeli uznacie, że chcecie opuścić Centrum na stałe, zgłaszacie to do władz, które poznacie już na terenie, na którym zamieszkacie. Wtedy zobaczycie się ze mną ponownie. Spotkanie ma na celu rozmowę i pytania, jak się wam żyło w moim pięknym Centrum i powód opuszczenia. A i najzwyklejsze pożegnanie się z wami. – Uśmiechnęła się opiekuńczo, jak do swoich podopiecznych. – Jednak nie mówmy teraz o pożegnaniach, kiedy jeszcze nie poznaliście swoich nowych domów! Poruczniku! Proszę o transport nowych podopiecznych na teren Centrum i przydzielenie ich do rodzin. Proszę o dopilnowanie rejestrów.

– Oczywiście, panienko. – Oddalił się do żołnierzy panicza, wymieniając z nimi kilka słów.

– Możesz już ruszać Gloven – zwróciła się do śniadego mężczyzny. – Zajmę się twoimi ludźmi.

– Nie wątpię. – Uśmiechnął się promiennie, jak miał to w zwyczaju. – Gdybym o tym nie wiedział, nie powierzyłbym ci ich.

Również się do niego uśmiechnęła. Przytulił ją lekko i ucałował dłoń. Takie zachowanie jest dopuszczalne wyłącznie między dziećmi Władców, a i tak nie zawsze. Wsiadł na swojego konia i wraz ze swoją świtą i pustym wozem oddalił się w głąb swojego kraju.

Alicja podeszła do ciężarnej kobiety siedzącej na murku mostu.

– Jak brzmi pani imię?

– Cadha, panienko.

– Pomóżcie pani Cadha wsiąść na Etian – wydała rozkaz swoim ludziom.

Kobieta próbowała protestować, czując onieśmielenie dosiadając konia panienki. Alicja była nieugięta, mieli do przejścia kawałek, nie mogła pozwolić na pokonanie go przez ciężarną na własnych nogach. Kiedy kobieta siedziała już wygodnie na Etian, panienka złapała za wodze. Spojrzała za siebie, jej nowi podopieczni zarzucili plecaki na plecy i z różnymi nastrojami i wyrazami twarzy, mniej lub bardziej byli gotowi wyruszyć naprzód.

– Ruszajmy zatem.

Prowadziła, wraz z megrezyjką na koniu. Tuż za nią szedł Finn, obserwując wszystko czujnym okiem. Za nim szło czworo obcokrajowców i za nimi reszta żołnierzy panienki. Lu szedł blisko towarzysza, czuł krążącą w jego żyłach gorącą krew. Dopiero teraz pojął, że naprawdę uciekł z kraju i właśnie zmierza do azylu przed wojną. Był przerażony i podekscytowany, ciekawiło go do jakich ludzi trafią. Miał ogromną nadzieję, że nie rozdzielą go z Tay. Podniósł główkę by spojrzeć na towarzysza.

Brunetka patrzyła przed siebie. Obserwowała rudowłosą trzymającą za wodze klacz. Cały czas czuła niepokój w środku, miała złe przeczucia.

Kiedy wyszli z krętych korytarzy, żołnierze pomogli kobiecie bezpiecznie zsiąść z konia. Zaczęły się przygotowania do transportu. Czwórka gości panienki Muscida pakowało swoje bagaże do wozu. Lu z entuzjazmem szeptał coś do zielonookiej dziewczyny, ta odpowiedziała mu jedynie zdawkowym kiwnięciem głowy i wrzuciła swój plecak, po czym pomogła wejść chłopcu, sama bez problemu wskoczyła na wóz i zajęła miejsce. Alicja szykując Etian do drogi zerknęła na nich. Zastanawiała się czy są rodzeństwem. Wpadła na pewien pomysł.

– Finn... – zamyślona nawołała porucznika. – Eskortujesz, młodego Lu i jego towarzysza do domu Elinor. Teraz nie mogę, ale na pewno do nich podjadę i wszystko wyjaśnię.

– Dobrze, panienko. – Nie był wstanie ukryć wahania w swoim głosie.

– Oj, Finn! Nie bój się. Nic nie kombinuję. – Zaśmiała się lekko.

W odpowiedzi uzyskała tylko spojrzenie typu zaniepokojonego wujka. Nie winiła go za to. Nacierpiał się już z nią. Próbował zapobiec większości jej wybryków i szalonych pomysłów, ale nie zawsze mu się udawało. Znał ją od kołyski. Jej ojciec często przydzielał go do eskortowania, gdy zaczęła samodzielnie poruszać się po kraju, ze strachu o nią, jak i ludzi wokół niej. Nawet sam władca wiedział, że czasem nerwy ją ponoszą...

Z gracją wsiadła na Etian, kątem oka zauważyła na sobie wzrok dziewczyny z Phekda. Uśmiechnęła się tryumfalnie. Ruszyła do domu uregulować księgi Centrum.

~ * ~

Powóz zatrzymał się. Wszyscy w środku spojrzeli po sobie, a na ich twarzach poznać było można zdenerwowanie i niepewność. Czyżby dotarli już do Centrum?

Tay poczuła światło na swojej twarzy, podniosła wzrok, by zobaczyć o co chodzi. Porucznik zajrzał do środka furgonu, odciągając poły materiału. Patrzył wprost na nią.

– Ty wraz z małym wysiadacie – mówił ze spokojem.

Próbowała odgadnąć coś z jego twarzy. Była przyjazna, ale nic nie zdradzała. Wzięła swój plecak, pomogła Lu z jego tobołkiem i zeskoczyli z wozu. Rozejrzała się wokół. Okolica wyglądała jak... Jak zwyczajna wioska. Cicha, spokojna... Dawno nie widziała takiego krajobrazu. W Phekda wszyscy chowali się w miastach, w wioskach nie pozostało wielu mieszkańców, tylko ci skryci w piwnicach czy prowizorycznych bunkrach. A jak już w nich żyli, to na pewno nie wyglądało to tak jak tu. Budynki nie były zniszczone, nie walały się nigdzie meble, akcesoria z domów, które rabowali najeźdźcy, nigdzie nie widziała rozbryzganej krwi... Głos porucznika sprowadził ją z ponurych wspomnień.

– Jedźcie do Ostawy, dogonię was zanim do niej dotrzecie. – Porucznik zwrócił się do reszty żołnierzy.

Odjechali, a on kazał zdezorientowanym dzieciakom iść za sobą. On na koniu, oni za nim. Dziewczyna ze zdumieniem ruszyła na przód, coś było nie tak. Porucznik eskortował dwójkę nic nieznaczących cudzoziemców? Przecież mógł to zrobić pierwszy lepszy żołnierz. Coś bardzo jej tu nie pasowało. Poza tym ta cała Królowa Centrum mówiła coś o porcie, a na port ta wieś nie wyglądała. Nie miała pojęcia, czego się spodziewała... Może jakiegoś wielkiego muru i mnóstwa straży? A po drodze minęli tylko punkt kontrolny, w którym ich sprawdzili. Gdy odjechali dalej, zauważyła na horyzoncie podobny budynek.

Czy możliwe, że to już? Spojrzała na żołnierza na koniu. Nurtowało ją to pytanie, ale czy wypada zapytać porucznika? Wyglądał na miłego człowieka, więc raczej nie uderzyłby jej za niesubordynację, co najwyżej znagliłby. Podbiegła, chcąc zrównać się z koniem.

– Przepraszam...?

– Tak, dziecko? – Jego głos był łagodny, stracił ten wojskowy ton, którym zwraca się do swoich żołnierzy.

– Czy to już Centrum?

– Nie.

– Czemu nie jedziemy z resztą do portu?

– Widocznie spodobałeś się panience i zamieszkacie u jej przyjaciół. Jeden z nich mieszkał kiedyś w Phekda. Zapewne uznała, że łatwiej będzie się wam tam zadomowić.

Jak to spodobała się jej...? Coraz bardziej jej to śmierdziało. Przecież nie zamieniła z nią ani jednego słowa. Lucas złapał ją za rękę, spojrzała na niego, a on z fascynacją pochłaniał widoki, również nie był przyzwyczajony do takiego spokoju. Może to z jego powodu? Panienka chciała, żeby był bezpieczny? Spróbowała posłać do niego pocieszający uśmiech, bo zauważyła, że się denerwuje, nie była przekonana czy jej wyszedł. Koń porucznika zatrzymał się przy ładnym domu, większym od innych. Przywiązał wodze do płotu i dał im znać, żeby szli za nim. Zapukał do drzwi. Otworzyła ładna, młoda kobieta. Mogła mieć mniej niż trzydzieści cykli.

– Poruczniku Finn? – Zdziwiła się blondynka. – Czym zawdzięczamy tę niespodziewaną wizytę? – zapytała z uśmiechem, jednocześnie wpuszczając ich do środka.

Weszli do przedsionka. Kazał im usiąść na ławie, a sam poszedł z kobietą w głąb domu. Czuła, jak gula podchodzi jej do gardła, starała się stłumić niepokój, który nagle w niej się wzburzył. Słyszała, jak rozmawiają, a chwilę później doszedł też drugi męski głos. Nie była w stanie usłyszeć dokładnie o czym rozmawiają, ale wspominali imię tej Alicji. Spostrzegła na schodach małą blond dziewczynkę. Spoglądała na nich spomiędzy szczebelków poręczy. Kiedy dostrzegła wzrok czarnowłosej uciekła. Porucznik wraz z kobietą, która ich wpuściła i wysokim, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną, pojawili się w przedsionku. Porucznik przystanął przed wyjściem, uśmiechnął się do Tay, a Lucasa pogłaskał po główce i wyszedł bez słowa. Dwoje ludzi patrzyło na cudzoziemców z odrobinę zmieszanymi minami. Wszyscy usłyszeli konia, startującego do galopu. Odjechał. I co teraz?

Kobieta o bardzo jasnych blond włosach uśmiechnęła się do dzieciaków i spojrzała na mężczyznę, który dla Tay wyglądał znajomo, przypominał dom. Czyżby to on był z Phekda?

– Witajcie – odezwał się głębokim, niskim głosem. – Nazywam się Rob, a to moja żona, Elinor.

– Tay, a to Lu. – Przedstawiła ich krótko i z uwagą obserwowała obcych.

Małżeństwo spojrzało na siebie. Kobieta lekko się uśmiechnęła, jakby chciała uspokoić męża,

– Wygląda na to, że tymczasowo z nami zamieszkacie. – Nie wyglądał na bardzo zadowolonego.

– Lu – wtrąciła się kobieta. – Chodź, przedstawię cię naszej córeczce, jesteście w podobnym wieku – mówiła z uśmiechem kobieta. Starała się być miła, ale było widać, że jest zaskoczona całą tą sytuacją.

Chłopak spojrzał na Tay i czekał aż ta da mu znak, że jest w porządku, niepewnie puścił dłoń towarzysza i poszedł z Elinor na górę. Czarnowłosa spojrzała na jej męża, nie wiedziała, czego się spodziewać. Zlustrował ją wzrokiem i kiwnął, żeby za nim poszła. Weszli do następnego pomieszczenia. Wszechstronna kuchnia z dużym ciężkim stołem, szerokimi oknami i topornym piecem, wyglądała bardzo przytulnie. Rob usiadł na czele stołu i wskazał jej dłonią ławę, by również usiadła.

– Więc jesteście z Phekda...

– Tak, proszę pana. – Starała się być jak najbardziej uprzejma.

– Daruj sobie. Mów mi po imieniu. – Pogładził się po brodzie. – Wojsko ochotnicze?

– Tak.

– Też kiedyś w nim służyłem. – Skrzywił się nieznacznie. – Jak tam sprawy w kraju? – Sięgnął po fajkę ze stołu i nabił ją tytoniem.

Starała się nie rozkasłać, kiedy ją rozpalał.

– Źle...

– Jak chyba wszędzie, poza Centrum.

– Merak i Megrez ciągle napierają. Powoli zaczyna brakować ludzi, ale wciąż się utrzymujemy. Ostatni rozkaz, jaki otrzymałem, mówił, że jeśli już naprawdę nie będziemy dawali rady utrzymać posterunku, mamy wycofać się pod posiadłość Władcy i chronić będące w nim kobiety.

Rob głęboko westchnął. Widziała, jak się zamyślił, na jego twarzy było widać cierpienie. Spoglądał za okno, milczał chwilę.

– Byłem zwykłym murarzem, kiedy Merak zaczął atakować nasze granice, wstąpiłem do wojska ochotniczego, myśląc, że to tylko krótkotrwałe nieporozumienie pomiędzy naszymi państwami.

Przeniósł wzrok na młodą twarz. Poczuł ścisk w piersi i obezwładniające rozżalenie. Tęsknota za ojczyzną. Młodzieniec stojący przed nim i towarzyszące mu dziecko, oboje wyglądali jak rodowici Phekdańczycy. Co prawda w Centrum widywał ludzi pochodzenia Phekdańskiego, lecz ta dwójka szczególnie przypominała mu dom. Może to fakt, że jeszcze nim pachnął? Zaledwie parę dni temu ich stopy dotykały ziemi, po której i on niegdyś stąpał. Widział zmęczenie na twarzy Tay, to jakie brudne i zniszczone były jej ubrania. Prowizoryczne opatrunki i nie do końca zagojone otarcia na twarzy i dłoniach. Walczyła o przetrwanie, zaledwie parę dni temu. Jego światło mówiło mu, że może obdarzyć ich zaufaniem. Mieli to samo światło co on, od tej samej Gwiazdy. Jednak rozsądek walczył, hamował go i nakazywał mu ostrożność.

­– Dlaczego zmierzacie do Centrum?

– Szukamy bezpieczeństwa.

– Skąd o nim wiecie?

– Z plotek.

– Podążyłeś ślepo za plotkami? – Uniósł jedną brew.

– Sprawdziłem je.

– Jak?

– Handlarz informacji.

– Hmm... – Podrapał się po brodzie i zaciągnął fajką. Powoli wypuścił dym. – Nie są zbyt pewnym źródłem informacji z tego co pamiętam. Jeden z nich nałgał mi jak pies.

– Zależy jak pojemną sakiewkę miałeś.

Nagle Rob wybuchł gromkim śmiechem, czym wystraszył dziewczynę. Spięła mimowolnie wszystkie mięśnie gotowa na wszystko.

– Zaczynam cię lubić – otarł łzę z kącika oka.

– Wesoło tu – zauważyła Elinor wchodząca do kuchni.

Tay przeniosła na nią wzrok. Obserwowała jak zaczęła krzątać się po kuchni, wróciła do przygotowania posiłku, od którego została zapewne oderwana przez ich niespodziewaną wizytę. Bezwiednie zaczęła ją oceniać, robiła to już z przyzwyczajenia. Nie wyglądała na osobę wprawioną w boju, ale równocześnie nie wyglądała na słabą. W jej ruchach było coś... Dziewczyna nie mogła sobie przypomnieć, gdzie widziała coś podobnego. Kiedy odwróciła się do męża, żeby mu coś powiedzieć spojrzała na jej bladą twarz i jasne oczy. I te bladoblond włosy, niczym światło Gwiazd. I nagle zrozumiała. Mizar. Kobieta pochodziła z państwa jezior na zachodzie Wega. Kraj bezinteresownych lekarek pomagających podczas wojny. Tay słyszała o nich wiele, widziała je raz. Jeszcze, kiedy służyła z odziałem weteranów, mieli za zadanie odeskortować grupę lekarek do punktu z rannymi żołnierzami. Widziała je podczas pracy, kiedy jeden z jej towarzyszy został ranny. Kobiety, co prawda nie były wyszkolone do walki, nawet nie była pewna czy umiałyby się obronić, ale nie wątpiła, że przeszły nie jeden trening wytrzymałościowy. Były przyzwyczajone do długotrwałych podróży. Nie męczyły się nawet na długich odcinkach, niosąc swoje plecaki wypełnione po brzegi medykamentami. Pracowały szybko, instynktownie i skutecznie. Odporne na stres. Kiedy otoczył ich wróg one były sfokusowane na swoim zadaniu. Narażały swoje zdrowie i życie, by nieść pomoc potrzebującym na obcej ziemi. Mimo chaosu panującego wokół nich, w ich ruchach był pewnego rodzaju opanowanie i subtelność. Nie traciły rytmu, jakby były w transie. W sposobie ich poruszania było coś na kształt eteryczności.

I właśnie to widziała w ruchach Elinor, kiedy sięgała po przyprawy i sprawnie posługiwała się nożem. Czy przeczucie i tym razem ją nie myliło i była wstanie wyczuć podobieństwo w tak różnych sytuacjach?

– Więc razem z bratem uciekliście od wojny? – kontynuował mężczyzna.

– Nie jesteśmy rodzeństwem. Gnój kradł na ulicy... Tak jakoś się napatoczył – wymamrotała pod nosem.

Elinor obejrzała się przez ramię i zachichotała cicho. Tay poczuła się niezręcznie.

– Ech – westchnął głęboko mężczyzna. – A teraz do rzeczy. Nie chcemy wyjść na niegościnnych, ale nie wiemy, czemu tu jesteście.

– Powiedziano nam, że zostaniemy przydzieleni do rodzin, by im pomagać.

– Bo tak powinno być – powiedziała blondynka. – Jednak nie do nas. Nie jesteśmy cudzoziemcami, tylko prawnymi mieszkańcami Wolnej Ziemi. Do Centrum jeszcze spory kawałek.

– Co to za miejsce? – Tay była coraz bardziej zdezorientowana.

– To obrzeża Muscida.

Muscida? Centralne miasto kraju? Otworzyła w myślach mapę Wega, naprawdę byli spory kawałek od wysp. Co oni tu robią? Czuła niepokój, straciła kontrolę nad własnym życiem. Teraz ktoś inny pociągał za sznurki, a ona mogła się temu tylko poddać.

Jeszcze jeden fakt był dla niej niejasny. Kobieta powiedziała, że nie są cudzoziemcami. Ona pochodziła z Mizar, a Rob z Phekda i mieszkają w stolicy Muscida. Jak to możliwe? Na jakim prawie nie są uznani za obcych?

– Dlaczego tu jesteśmy? – Spytała, jednak wiedziała, jaka padnie odpowiedź.

– Nie wiemy. Porucznik Finn zapewnił, że panienka odezwie się w najbliższym czasie i nam to wytłumaczy.

Wszystkim było niezręcznie w sytuacji w jakiej się znaleźli. Tay z zakłopotaniem poprawiła kurtkę. W jej myślach ukazała się skrząca czerwień. Głównym powodem tego wszystkiego, była ta durna siksa, tytułowana Królową. Zaklęła w duchu. Widziała ją zaledwie chwilę, ale już działa jej na nerwy.

– I jeszcze jedno. Twoja broń... – Rob spojrzał na miecz dziadka. – Nie musisz oddawać go władzą, ale jestem zmuszony ci go zabrać.

Tay przypomniała się przemowa panienki o posiadaniu broni. Odpięła pas z mieczem i ze smutkiem oddała go mężczyźnie.

– Mogę? – spytał, dziewczyna przytaknęła. Wysunął broń z pochwy. – Stare, rzadkie, piękne ostrze z Phekda... Dawno takiego nie widziałem.

– Należał do mojego dziadka – mówiąc to odrobinę zesmutniała.

– Hmm... Chętnie o nim posłucham.

– Na pewno nie teraz. Zabierzcie broń ze stołu, nakładam obiad. Poza tym wiesz, jak tego nie lubię.

– Dobrze, kochanie. – Wstał z krzesła. – Pójdę po dzieci. – Zniknął w głębi domu razem z mieczem.

Tay czuła się niezręcznie, spytała czy jakoś pomóc, Elinor podała jej parę rzeczy by ustawiła na stole, a chwilę później przyszły dzieci, po nich wszedł Rob, już bez miecza dziadka. Dziewczyna była ciekawa, gdzie go ukrył. I czy go odzyska... Usiedli przy stole i zaczęli jeść. Jedzenie było bardzo dobre, miła odmiana po wojskowym żarciu, którego zresztą czasem nie było. Poczuła na sobie wzrok. Podniosła głowę i napotkała ciemnozielone oczka dziewczynki. Niemalże wierciła w niej dziurę na wylot. Nagle coś ją tknęło. Dziecko miało jasne włosy po matce i oczy ojca. Mieszaniec – przeszło jej przez myśl. Dotychczas ludzie na Wega nie mieszali światła Gwiazd. Słyszała plotki, jednak nigdy nie spotkała osoby ze światłem od dwóch Gwiazd. Poczuła dziwne uczucie i natrętne wspomnienia, które chciały nią zawładnąć. Zepchnęła je brutalnie, gdzieś w głąb siebie. Skupiła się na jedzeniu. Jednak wzrok dziewczynki nie dawał jej spokoju. Nieczęsto miała okazję obcować z dziećmi, wszystkie które spotkała w swoim życiu mogła zliczyć na palcach jednej ręki. Wszystkie dzieci z Phekda zostały ewakuowane w pobliże domu władcy. Kiedyś z jednostką emerytowanych żołnierzy ewakuowała dwójkę dzieciaków, jednak nie rozmawiała z nimi za wiele. Tak naprawdę Lu był pierwszym dzieckiem, z którym rozmawiała dłużej i spędziła więcej niż chwilę. A blondynka wyglądała na jeszcze młodszą od Lu. Żołądek zacisnął jej się z nerwów. Pomyślała, że jeśli się do niej uśmiechnie, może się od niej odczepi. Spróbowała, wyszło to dość krzywo. Nie wystraszyło to dziewczynki, bynajmniej, zaśmiała się rozbawiona.

– Kim jesteś?

– Och, faktycznie, nie mieliście okazji się poznać – zauważyła Elinor.

– Jestem Tay.

– A ja Enid – odpowiedziała z uśmiechem i jedzeniem w buzi. Zmarszczyła brwi, przyglądała jej się uważnie w zamyśleniu. Połknęła i zapytała. – Czemu masz takie chłopakowe, brudne ubrania?

Dziewczynę zmroziło, widelec z jedzeniem zatrzymał się w połowie drogi do jej ust. Co miała odpowiedzieć? Co powiedzieć?

– Enid, jedz. Jak zawsze nazbyt ciekawska. – Od odpowiedzi uratowała ją mama dziewczynki. – Nasi goście są zmęczeni. Pozwól im zjeść w spokoju. Kiedy już się najecie – kobieta zwróciła się do gości. – Rob z Enid pokażą wam, gdzie możecie się odświeżyć i spać.

– Pojedziesz do tej ciężarnej? – zapytał ją mąż.

– Pani Cadha? – Ożywił się Lu.

– Tak, podróżowała z wami, prawda? Panienka zleciła mi zbadanie jej. Mam również wspierać ją podczas ciąży i porodu.

– Mógłbym jechać z panią? – zapytał z nadzieją.

– Chciałbyś ją odwiedzić?

– Tak, podczas podróży jej pomogłem. Chciałbym sprawdzić co u niej?

– Oczywiście. Jednak już nie dzisiaj. Musisz się umyć i wyspać. – Posłała mu matczyny uśmiech.

– Dobrze... – Zarumienił się chłopczyk. Zdążył zapomnieć jakie ciepło potrafi mieć uśmiech kobiety, która jest matką. Zatęsknił za swoją.

Przy stole było dość niezręcznie, mimo to Rob spróbował zagadać do Lu. A Tay wciąż czuła na sobie wzrok małej. Enid wiedziała, że jest dziewczyną... W sumie czemu nadal udawała chłopaka? Czy naprawdę musiała to jeszcze robić? W tej chwili do niej dotarło, że nawet Lucasowi nie powiedziała... Musi się z tym przespać. Wydawali się dobrymi ludźmi, ale czy to wystarczający powód, by się nie ukrywać? Kiedy poczuje się na tyle bezpieczna by to zakończyć?

~ * ~

żyję

kiedy publikowałaś ostatnią część 15 kwietnia 21', a następną 25 grudnia 22'...

~Ag.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top