12. Rozdział 1.12
~* ~
Alicja z niesmakiem spojrzała na rycinę miecza leżącą przed nią. To nawet nie był prawdziwy miecz. To był obrazek! Przeniosła wzrok na mistrza Feandana, który z ogromnym zaangażowaniem tłumaczył panience proces przygotowania stali do stopienia. Był akurat w pobliżu, więc zamiast treningu albo chociaż podstaw władania mieczem, którą miała z mistrzem Tromodem, skończyła z nauczycielem od wczesnych czasów i arytmetyki. Nawet nie wiedziała, że pała taką fascynacją do budowy miecza. Krew ją zalewała myśląc że, właśnie w tym momencie mogła trenować z wujem Teresem. Założyłaby się o garść czerwonych lidii, że nauczyłaby się czegoś ciekawego. Zamiast tego siedzi na dupie i słucha bredzenia starego pryka. Westchnęła. Ależ będzie ciekawie, kiedy dojdą do ozdabiania klingi.
– Mistrzu, jak już musisz mi tłumaczyć budowę miecza, niczym chłopu budowę cepa, to może już porozmawiajmy o mieczach wrogów! – Wyprostowała się na krześle.
– Panienko... – próbował oponować mistrz.
– Megrezyjskich! Zakrzywione takie skurw.... Czybyki. Jak się wbiją w bebechy to...
– Panienko! – Gdyby nie obfita broda mistrza, która obrastała niemal całe policzki, byłoby widać jego zaczerwienioną ze złości twarz. – To nie przystoi. – Podniósł głos, ale zaraz doprowadził się do porządku. Nie wypada krzyczeć na córkę władcy. – Panienka powinna się skupić na tym na czym panienka powinna się skupiać. A nie na jakiś fanaberiach.
– To nie fanaberie, trzeba znać wroga lepiej niż własnego przyjaciela – mamrotała pod nosem, wiedząc, że tym razem nic nie utarguje.
– Panienko! – mistrz tracił nerwy.
Alicja skrzyżowała ręce na piersi i nadąsana słuchała kontynuacji lekcji mistrza. Nie wybaczy ojcu, że pozbawił ją możliwości treningu z wujem. Zamiast uczyć się przydatnych rzeczy, musi słuchać tych farmazonów. Musi z nim poważnie porozmawiać. Od jakiegoś czasu odnosiła wrażenie, że mistrzowi padło na głowę. Może to z powodu wieku? Kiedyś nie zamęczał jej takimi nonsensami. Zdecydowanie powinien iść na emeryturę albo zmienić naukę. Może na sztukę, skoro tak bardzo lubi szkicować?
– Mistrzu z całym szacunkiem – wtrąciła po raz kolejny – rozumiem, że... to, jest ważne, jednak miałam mieć trening.
– Jestem tego świadom, panienko. – Pogładził swoją brodę. – Jednakowoż pan Teres, wyjechał na misję i...
– Wiem, że wyjechał. – Przewróciła oczami. – Czemu nie posłano po mistrza Tromoda? Nie to, że nie lubię z mistrzem spędzać czasu – wymusiła uśmiech – ale wolałabym się poruszać, niżeli siedzieć za biurkiem i oglądać obrazki.
– Panienko. – Mistrz próbował nie dać po sobie poznać, że poczuł się urażony. – Władca wczoraj wysłał po mnie chłopca Devina, by przekazać wiadomość. Niestety Tromod prowadzi zajęcia w akademii i nie mógł...
– Wolałabym jechać do akademii – mruknęła. Po czym otworzyła szerzej oczy, tylko po to by zaraz je zmrużyć. – Wczoraj?
– Tak, panienko, wczoraj. Zajęcia w akademii są planowane ze sporym wyprzedzeniem, dobrze o tym wiesz, mistrz nie mógł tak nagle...
Nie było mu dane skończyć. Al z impetem wstała od biurka, niemalże wywracając fotel. Minęła błyskawicznie mistrza, nim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. Otworzyła drzwi z takim rozmachem, że z hukiem uderzyły o ścianę, robiąc w niej dziurę. Szła po korytarzach niczym tajfun. Złość w niej buzowała. Loki falowały w powietrzu, a twarz zaszła różem. Była wściekła. Ostatni dzielący ją odcinek od drzwi biura ojca podbiegła. Nie pukała. Otworzyła drzwi, aż zawiasy w futrynie zatrzeszczały.
– Jak śmiałeś?! – wrzasnęła jeszcze z korytarza. – Dobrze wiesz jak bardzo wyczekuję Teresa! Połowę sezonu na niego czekałam! A ty do ostatniej chwili pozwoliłeś mi wierzyć, że będę mieć z nim trening! Kiedy już poprzedniego dnia posłałeś po mistrza! Jak mogłeś?!
Wszystkie oczy w pomieszczeniu spoczęły na dyszącej z wściekłości dziewczynie. Sierżant piechoty Murry aż otworzył usta ze zdumienia. Był tu tak naprawdę przez przypadek. Akurat tego dnia wyższy od niego rangą miał chory żołądek. W posiadłości samego władcy był po raz pierwszy. Był zachwycony i oszołomiony bliskością władcy oraz przebywania w jego domu. Nie spodziewał się, że będzie świadkiem kłótni władcy i jego córki. Do tej pory widywał panienkę Alicję opanowaną i z uśmiechem pozdrawiającą podwładnych. Za to porucznik Finn z niewzruszoną miną obserwował panienkę, w przeciwieństwie do sierżanta był częstym gościem w posiadłości. Miał również przyjemność częstego eskortowania panienki, praktycznie od maleńkości. Był przyzwyczajony do jej niecodziennych zachowań... Władca skrzywił się lekko, praktycznie niezauważalnie. Starał się ze spokojem i cierpliwością przemówić do córki.
– Ealish, mam spotkanie, nie wypada tak...
– Obiecał mi! – Podeszła bliżej biurka ojca, za którym stał. – A przez ciebie nie mógł dotrzymać obietnicy! Ale nie tylko mi... Jak myślisz, co czuje wuj Bediven? – Zmrużyła wściekle oczy, niczym rozjuszone zwierzę.
– Wrócimy później – powiedział spokojnie porucznik. Zgarnął teczkę leżącą na biurku i skierował się ku wyjściu, po drodze zabierając oszołomionego podwładnego.
Po biurze rozległ się odgłos zamykanych drzwi. Al mierzyła ojca nieustępliwym wzrokiem. Władca nie wiedział czy ma zacząć od tłumaczeń, czy nagany za jej niestosowne zachowanie.
– Ealish...
– Dlaczego? – Powoli uspokajała swój oddech.
– Dobrze wiesz, jak ważna jest twoja edukacja, jako córka władcy...
– Daruj sobie – fuknęła.
Władca poczuł napinające się ramiona i szyję, zorientował się, że zaciska szczękę. Odetchnął głęboko i chwilę milczał. Dłuższy czasz uważnie mierzyli się spojrzeniami, obie strony w napięciu nie chcąc odpuścić.
– Teres i Bediven nie są tylko moimi zaufanymi przyjaciółmi. Teres jest najbardziej zawziętym wojownikiem jakiego znam, a Bediven najrozsądniejszym strategiem. W tej chwili są potrzebni na froncie. Obaj.
Alicja zmrużyła oczy, nie komentując tego. To nie była odpowiedź na jej pytanie. Czekała cierpliwie, nie mając pojęcia skąd w niej cierpliwość w takiej chwili. O dziwo uspakajała się coraz bardziej.
– Owszem, posłałem po twojego nauczyciela wczoraj. Mam tyle na głowie, zapomniałem ci powiedzieć.
– Kłamiesz – odpowiedziała szybko.
Zapanowała cisza. Bardzo gęsta cisza. Orrin przełknął niespokojnie ślinę. Czemu to dziecko jest tak przenikliwe? Jego własne dziecko. Przywrócił się szybko do porządku. Jego twarz była opanowana, ale miała surowy wyraz.
– Mistrz Tromod by nie zdążył, a nauka nigdy ci nie zaszkodzi.
– To był czas na trening – syknęła. – Mogłam poćwiczyć z Ahenem.
– Ahen ma zajęcie. Dobrze wiesz, że pojechał eskortować Anastazję.
– Mogłam potrenować sama.
– Jaka nauka wyjdzie z samodzielnego machania mieczem, na daremno zniszczysz kukły.
Oddech w piersi panienki już się unormował. Myśli płynęły spokojnie. Od dłużnego czasu obserwowała ojca, tego jak się poruszał i co mówił. Coś było nie tak. Grał władcę Muscida. Był dokładnie taki jak na wojskowych zebraniach czy wystąpieniach publicznych. Udawał. Tylko że już brakowało mu argumentów. Poczuła spokój. I coś jeszcze... jakby coś na kształt wstrętu.
– Właśnie do mnie coś dotarło – mówiła patrząc w sufit. – Odwołujesz mi wszelkie zajęcia z walką.
– Ealish to zbieg okoliczności.
– Łżesz jak pies – zaśmiała się bezczelnie, nawet nie próbowała tego hamować. Nie dowierzała temu, co właśnie odkryła.
– Słucham?! – Orrin poczerwieniał. – Przekroczyłaś granice! Gdyby twoja matka to usłyszała...
– Mama nie żyje. – Posłała ojcu niemalże wyzywające spojrzenie. – Zginęła w chwale. Ale gdyby to widziała, to dostałbyś opieprz.
– Ealish!
– I to porządny! Na Gwiazdy, jestem Muscida! – Podniosła głos i uderzyła dłońmi o blat. – Należę do rodu wojowników. Odważnych, walecznych i dumnych! A co ty robisz?! Mama by się wstydziła, gdyby widziała...
– Cairenn umarła w bitwie! – Władca dał wytrącić się z równowagi.
– Słucham...? – Z Al jakby uszło powietrze, spojrzała na ojca i nie dowierzała w to co się właśnie działo. – Czyżby to dlatego?
Władca westchnął i odwrócił się plecami do córki. Zacisnął mocno pięści.
– Ograniczasz mi wszelkie zajęcia związane z walką z troski? – Zaśmiała się. – Ze strachu?
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w martwy punkt gdzieś w przestrzeni. Gwałtowna złość, którą wzbudziła w nim Alicja, chciała znaleźć ujście.. Jednak ukazał jej już zbyt wiele, nie chciał, by córka widziała go takiego.
– Wiesz, że światło mamy jest razem z Gwiazdami? I tak samo jak wzniosłe Gwiazdy, obserwuje nas? – Zrobiła pauzę, uważnie przyglądając się plecom ojca. – Myślisz, że jest dumna?
We władcę uderzyło to niczym piorun. Źrenice momentalnie się zwęziły, a wzrok zogniskował. Zapadł się w sobie. Nie był wstanie spojrzeć na córkę.
Alicja uchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Jednak je zamknęła. Wiedziała, że jeśliby to powiedziała, uraziłaby dumę ojca. A to byłoby przesadą. Westchnęła głęboko, chcąc uspokoić się jeszcze trochę. Zagryzła wargi, myśląc chwilę, po czym pewnie spojrzała w stronę władcy.
– W dalszym ciągu będę przychodziła na lekcje – zaczęła spokojnie. – Ale jeśli usłyszę farmazony, jeśli dalej będziesz kazał mistrzom uczyć mnie pierdół, zamiast czegoś wartościowego – sprecyzowała – po prostu z nich wyjdę. I chcę z powrotem treningi – zakończyła twardo.
Orrin chwilę milczał. Wpatrywał się za okno, a dokładniej w niebo. Obserwował Gwiazdy. Cała złość z niego uleciała w mgnieniu oka. Teraz czuł jedynie bezsilną pustkę.
– Do powrotu Ahena nie wolno opuścić ci posiadłości – powiedział spokojnie.
– Mam jutro zajęcia w Akademii! – Złość na nowo w niej wezbrała.
– I żadnych treningów. Do odwołania.
– Ale...!
– Możesz wyjść.
Zagotowało się w niej. Wydała z siebie stłumiony krzyk przez zaciśnięte zęby i bezradnie machnęła rękami. Znała ten ton. Teraz nie było szans na dyskusję. Krzyki nie pomogą. Odwróciła się na pięcie, wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Władca kontynuował wpatrywanie się Gwiazdy.
– Kochana, gdybyś tu tylko była...
~ * ~
Thalithańskie puszcze to najzieleńsze tereny Wega. Praktycznie cała Talitha pokryta jest gęstym lasem. Oczywiście są wyjątki, takie jak Trida-Mitri. Jest to jedno z większych miast handlowych na Wega. Gruntownie wyjęte ze standardów kraju. Drzewa występują tu o wiele rzadszej, a w centrum miasta są to pojedyncze sztuki. Zabudowane normalnymi budynkami, które stoją na ziemi, a nie na drzewach czy podwyższeniach, jak jest to w Talitha. Otwarte na wędrowców, choć głównie na handlarzy. Praktycznie każdy, kto podróżuje przez Talitha, na pewno znajdzie się w Trida-Mitri. Rządzi się własnymi prawami. Pełne odmienności i chwały było ulubionym miastem panicza Glovena. To on postawił na otwartość tego miejsca na obcych, gdzie większość Talitha jest na nich zamknięta. Jest jednym z ważniejszych środków dochodowych państwa, co przyczyniło się do jeszcze lepszej pozycji panicza Glovena. Z niezadowoleniem jego młodszego brata. Stworzył główny szlak handlowy, który ciągnie się od granic Mizar do Phekda oraz rozgałęzia się w stronę Megrez. Jednak ta droga jest praktycznie nieuczęszczana, zdążyła już zarosnąć wysokimi trawami i krzewami. Odkąd trwa wojna jedynie szaleńcy albo desperaci podróżują w kierunku kraju pustyń. Szlak ma jeszcze jedną bardzo ważną funkcję - to właśnie nim podróżują lekarki i kapłanki Mizar pomagające mieszkańcom Talitha oraz, niekiedy, Phekdy.
Tyle wie każdy, kto słyszał o Trida-Mitri. Jednak by zrozumieć wartość tego miasta, trzeba się w nim znaleźć. Najlepiej pobyć w nim dłuższa chwilę, zrozumieć jak ono funkcjonuje i jak wiele różnorodności i zaprzeczeń w nim istnieje. Niestety dwójka podróżujących nie miała czasu, by zrozumieć mechanizm i groteskowość tego miasta. Kiedy Tay przekroczyła linię lasu, nic już nie ograniczało jej widoku, zatrzymała się na chwilę. Zmrużyła oczy. W gęstych Thalithanskich puszczach obcokrajowiec nie umiał określić prawidłowo pory dnia. Gałęzie częściowo blokowały światło Gwiazd, przez co miało się wrażenie, że jest tuż przed ściemnieniem. Aktualnie było prawie południe. Najjaśniejsza pora dnia. Więc kiedy dziewczyna szła w kierunku miasta, nie była w stanie dostrzec praktycznie nic, gdy jej oczy nie były przyzwyczajone do światła. W momencie kiedy opuściła puszczę na chwilę ją oślepiło. Zamrugała parokrotnie i nie była wstanie uwierzyć temu, co widzi. W żadnym przypadku nie przypominało to nawet tych paru chat, które minęli chwilę temu. To było pełne życia ogromne miasto. Budynki wysokie, o wręcz śmiesznych dla niej kształtach, diametralnie różniły się od tych w jej kraju. Pierwszy raz w życiu widziała tak wiele barw drewna, które służyło jako budulec. Od jasnobeżowych, przechodzących przez soczyste brązy, wpadające w czerwień oraz bordo. Była w stanie przysiąc, że widziała czarne drewno. Czy było ono barwione? Do tego kamień, który był wykorzystywany do zabudowań był ciepło żółty? Beżowe i w odcieniach szarości kamienie oczywiście są normalnością, ale żółte? Czy one również były malowane? Starała się przegrzebać całą swoją pamięć i nie była w stanie sobie przypomnieć budynków z żółtych kamieni... Nie znała takiego materiału. Wszędzie przewijały się motywy roślinne czy to na zabudowaniach, okiennicach, posągach czy nawet układzie bruku. Nawet tu gdzieniegdzie ze ścian czy dachów wyrastały małe lub trochę większe roślinki. To co najbardziej przykuło uwagę brunetki to drzewo. Nie byle jakie drzewo. Szok po wysokości i różnorodności roślin mijanych podczas podróży jeszcze z niej nie opadł lecz... W głębi miasta znajdowało się ogromne drzewo o grubości trzech dużych kamienic. Co dziwniejsze, wokół jego pnia, jakby coś wyrastało... zabudowania?
Tay ruszyła do przodu nie zważając na chłopca, który stał równie zszokowany co ona. Oczka mu błyszczały, kiedy patrzył na te dziwne miasto. Brunetka podeszła do pierwszego budynku i dotknęła go niepewnie. Kamień. Czysty. Nie farbowany, chyba że jakąś techniką, której nie znała. Nagle coś błysnęło w jej pamięci. Skupiła się mocniej. Wspomnienia niczym obrazki zaczęły pojawiać się w jej głowie. Pracownia ojca w ich domu. Często tam wchodziła, by obserwować jego pracę.
Stanęła na paluszakch, by zajrzeć na stół warsztatowy. Robił elementy ozdobne na jeden z nowych budynków w ich mieście. Kruszec, którego używał, błyskał ładnie ciepłymi kolorami. Piękny, żółty kamień.
Zmarszczyła brwi i zamknęła powieki skupiając się mocniej. Teraz przypomniało jej się jak szła ze swoim pierwszym oddziałem po opuszczonym mieście. Ściany niektórych budynków ozdabiały fikuśne i misterne ozdoby. Z żółtego kamienia. Otworzyła oczy. Pamiętała. To drogi materiał, który służył do architektury drobiazgowej w jej kraju. Nie każdego było na to stać. Ona sama nawet miała coś takiego w domu. Roślinne ozdobniki na kominku. Zamrugała parokrotnie i podniosła głowę, by spojrzeć na dwupiętrowy budynek.
– Skurwysyny budują z tego domy...? – Nie dowierzała w to, co widzi.
– Ej, Tay! – krzyknął Lu. – Widziałeś te jebutne drzewo?! – Podskakiwał wokół niego.
– Ta... – mruknęła. Minęli budynek i stanęli na brukowanej drodze. – Idziemy tam.
– Też chcesz zobaczyć te drzewo?! Taaakie ogromnisiękie. – Chłopczyk był wyraźnie podekscytowany.
– Coś mi mówi, że to drzewo jest w centrum miasta. Na pewno jest tam coś na kształt rynku, może budynek funkcjonujący jak nasze ratusze...
– I katedra. – Zrozumiał od razu.
Dziewczyna kiwnęła głową i ruszyli w kierunku centrum. Zmrużyła oczy i dokładniej przyjrzała się drzewu. Nie wydawało się jej, wokół pnia były zabudowania... Jakby wbudowane w pień. Co jest nie tak z tym miastem?
– Uważaj! – Lu krzyknął oburzony.
Tay obejrzała się błyskawicznie na chłopca. Leżał na ziemi z wyraźnie wypisaną złością na twarzy. W tym samym momencie minął ją wysoki chłopak z Talitha, uderzył ją barkiem. Nie zatrzymał się, szedł dalej przed siebie. Obejrzał się jedynie na chwilę, uśmiechając szelmowsko. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Doskonale wiedziała, co to za typ człowieka. Nie znosiła takich.
– Dupek – warknął Lu, podparł się rączką i wstał z bruku. Otrzepał pobieżnie spodenki. – Zrobił to specjalnie!
– Domyślam się... – mruknęła.
– Ale on nawet nie udawał, że mnie potrącił, po prostu mnie popchnął! – Gestykulował kwieciście, kiedy dogonił towarzysza.
– Zapomnij o nim. Musimy się śpieszyć.
Blask Gwiazd był już prawie w pełni, nie zostało im wiele czasu. Jednak nie zajęło im długo dojście do głównej części miasta. Praktycznie od linii lasu stały kramy i stragany. Wiele budynków z szeroko otwartymi drzwiami zapraszało do środka, by kusić swoimi towarami. Po chwili znaleźli się na rynku. Po raz kolejny dwójka podróżujących stanęła wryta. Tylu ludzi na raz nie widzieli chyba przez całe swoje życie. Mieniło się kolorami nie tylko towarów oraz zabudowań. Barwy ubrań mieszały się dynamicznie w tłumie. A to co najbardziej ich zaskoczyło to kolory skór i włosów. Lu przetarł powieki. Pierwszy raz w trakcie swojego, dość krótkiego, życia widział, aż tylu ludzi spoza Phekda. Ba, tu były chyba wszystkie narodowości z całej Wega!
– Co do kurwy... – wymsknęło się Tay.
– Ty też to widzisz? – upewnił się chłopczyk. – Megrezyjczycy. Ale nie siepią wszystkiego mieczami... Tamten kupuje sobie właśnie portki.
Dziewczyna widziała. I nie wiedziała czy nie śni. Przez blisko osiem cykli walczyła i uciekała przed ludźmi z Megrez, czasem i Merak. Każdy z tego kraju był wrogiem. Miała tylko dwie opcje do wyboru. Uciec albo zabić. Nie wyobrażała sobie przejść obojętnie. Większość jej wspomnień to... Poczuła pchnięcie, obejrzała się błyskawicznie. Dostrzegła zielone oczy i śniadą skórę. Merakańczyk.
– Przepraszam, chłopcze. – Mężczyzna uśmiechnął się, a nawet ukłonił lekko.
– Nie... Nie szkodzi – odpowiedziała niedowierzająco, oglądając się za odchodzącym.
Jej cały światopogląd właśnie eksplodował. Wszyscy wokół powtarzali jej przez te osiem cykli, że cała Wega jest pogrążona w wojnie. Prawie cała, wiadomo było, że Alkaid jest bezpieczne za pasmami gór. Agresorzy nie byli w stanie atakować państwa, które leży za Talithą i Phekdą, do tego posiada naturalne mury obronne. Jednak poza nimi cała Wega była dotknięta wojną. Nawet dziecko wie, że władca Alioth wywołał wojnę z Megrez. Po cyklach trwania wojny powstało między nimi coś na kształt sojuszu, do którego dołączył Merak. Ich celami była Alcor i Phekda. Po pewnym czasie w wojnę były zaangażowane wszystkie kraje poza bezpiecznym Alkaid. Każdy to wiedział. Tay była przekonana, że cała Wega wygląda jak jej państwo. Sparaliżowane, w większości ewakuowane, ciągle atakowane... Tylko że właśnie patrzyła na tętniący życiem ogromny targ, gdzie wszyscy beztrosko zajmują się handlem. Poczuła ukłucie w sercu. Obrazy palącego się miasta, uciekających i spanikowanych ludzi zlewały jej się z kwitnącym miastem, uśmiechniętymi mieszkańcami i podróżnymi.
– Ej, widzisz tamtą kobietę – szepnął młody.
Dziewczyna wyrwana z pułapki własnych myśli spojrzała na chłopca. Wskazywał coś palcem. Powiodła za nim wzrokiem. Dostrzegła kobietę przy kramie z owocami i warzywami.
– Ona ma szare włosy, widzisz! – podniósł głos z ekscytacji. – A jej buzia! Widzisz, widzisz! Ma różowawą buzię!
– Nie drzyj się – syknęła. – Zaraz zwrócisz uwagę wszystkich.
– Ja?! Stary tu jest tak wielu dziwaków, że nikt na nas nie spojrzy – zaśmiał się.
Musiała przyznać mu rację, w tym tłumie nie wyróżniają się w żaden sposób. Usłyszała burczenie. Spojrzała na Lu. Złapał się za brzuch i wyszczerzył do niej głupkowato. Tay również była głodna. Ruszyła w kierunku stoiska z owocami. Była zdumiona jego różnorodnością. Choć z drugiej strony... Nie miała pojęcia jakie rośliny rosną w tym kraju, ale z pewnością było ich dużo więcej niż mogła znać. Dostrzegła intensywnie pomarańczowe, małe owoce. Uśmiechnęła się pod nosem. Dziadek przywodził jej takie, kiedy wracał z misji z Talitha. Były również na targu w sąsiednim mieście, kosztowały majątek, miała szczęście, że dostawała je od dziadka. O ile pamiętała, były bardzo słodkie. Mama nie pozwalała jej jeść ich zbyt wiele, bo bolał ją brzuch, jednak były tak smaczne, że nie mogła się powstrzymać.
– Przepraszam, po ile jeden? – Wskazała palcem, bo nie znała ich nazwy.
– Jeden? Kochanie, za kosz trov dwa brązowe – powiedziała rozbawiona kobieta.
– Dwa brązowe?! – uniosła głos. Co jest nie tak z tym miastem? Wszystko jakby stało na głowie.
Podszedł do niej Lu. Szarowłosa kobieta również stała przy kramie. Spojrzał na nią zafascynowany, a ta czując jego wzrok spojrzała na niego i miło się uśmiechnęła. Chłopca zatkało. Szarpnął za płaszcz dziewczyny.
– Tay... różowe – wymamrotał niewyraźnie.
– Wiem, że jesteś głodny. Już kupuję jedzenie. Które chcesz?
Chłopiec wreszcie spojrzał na towar i aż oczka mu się zabłyszczały. Wszystkie owoce były piękne, lśniące i kolorowe.
– Chce tego wielgachnego fioletowego, to coś zawinięte, no i te takie zielono-niebieskie też, ooo, tamto też chce, widziałeś, jakie śmieszne!?
– Wybierz jedno.
– Cena tych rzeczy, które wybrał chłopiec, będzie około dwóch srebrnych lidii – wtrąciła się sprzedawczyni. – Widzę, że dopiero przybyliście do Trida-Mitri. Pewnie też jesteście pierwszy raz w Talitha.
Tay przytaknął niepewnie. Śniada kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie.
– U nas owoce i warzywa są bardzo tanie w porównaniem z innymi krajami, do tego mamy dużo większy wybór.
– A co jest drogie? – zainteresował się chłopczyk.
– Praktycznie nie mamy terenów do uprawy zbóż. Wszelkie produkty, do których jest potrzebna mąka, są u nas potwornie drogie. Ryby na przykład mogą mieć odwrotną wartość niż u was w Phekda. Mięso również mamy inne niż wy.
Miejsce, w którym się znajdowali to praktycznie środkowa Wega, do morza w każdą stronę daleko. Morskie stworzenia praktycznie tu nie występowały, za to niedaleko było duże jezioro, poza tym w Talitha było pełno lodowatych potoków. Słodkowodne ryby były częstym towarem. Terenów do uprawy zbóż, czy innych roślin potrzebujących dość płaskiego terenu i dużej ilości słońca nie było. Mimo to roślin jadalnych nie brakowało, bynajmniej, było ich dużo więcej, niż obcokrajowiec mógłby pomyśleć. Mięso w Talitha pochodziło głównie z polowań, łowiectwo było na wysokim poziomie, a hodowlanych było niewiele.
– Proszę policzyć wszystko, o co poprosi chłopiec. I pół kosza trov. – Zdecydowała.
Przyglądała się Lu, który z radością wybierał kolorowe rośliny, nawet nie wiedząc czy to owoc czy warzywo. Podniosła wzrok na talithankę. Od razu rozpoznała skąd pochodzą. Biorąc pod uwagę różnorodność jej klienteli jaka się codziennie przewija przez jej kram, nauczyła się rozpoznawać ich pochodzenie.
Zapłaciła śmieszną kwotę za cały wór owoców i chyba warzyw, po czym ruszyli przed siebie.
– Skąd była tamta kobieta? – wymamrotał niewyraźnie z pełną buzią chłopczyk
– Talitha.
– Nie sprzedawczyni. – Otarł rękawem sok spływający mu po brodzie. – Ta co kupowała, z szarymi włosami. Miała różowe oczy!
– Alkaid.
– Łoo, nigdy nie widziałem nikogo z północy. – Mlasnął parę razy. – A ty skąd wiesz?
– Po jej barwach.
– Ale skąd ty wiesz jak wyglądają ludzie z Alkaid, widziałeś kiedyś?
– Tak samo jak ty w tym momencie widziałem po raz pierwszy.
– Więc skąd wiesz?
– Tata miał takie hobby.
– Z Alkaid?
– Z całą Wegą. Porównywał ze sobą kraje, głównie architekturę, ale również kulturę, no i znał ich wygląd.
– Stąd poznałeś... Jesteś pewien?
– Włosy o szarych odcieniach występują również u Alioth, jednak różowe oczy wyłącznie u Alkaid.
– Nieźle. – Rozejrzał się. – A tamten facet? – Wskazał ręką.
Tay spojrzała na starszego człowieka z szarą skórą i granatowymi włosami muśniętymi siwymi pasmami.
– Alioth.
– Łał! Tamta? – ponownie wskazał w tłum na rudowłosą dziewczynę z niesamowicie jasnymi zielonymi oczami.
– Muscida.
– Jesteś jak wykrywacz narodowości! – zaśmiał się
– Cicho. Jesteśmy już prawie pod drzewem, nadal nie widzę niczego, co może być katedrą. – Rozglądała się nerwowo.
Chłopiec się zatrzymał. Obtarł buzię wierzchem ręki, pozostałe owoce schował do plecaka. Podał go dziewczynie i uśmiechnął się chytrze.
– Daj mi chwilę.
Nim dziewczyna zdążyła powiedzieć cokolwiek, zniknął w tłumie. Wystraszona zrobiła krok w tamtym kierunku. Nie... Nie ma szans, że go teraz znajdzie. Poczuła uścisk w klatce piersiowej. Poderwała głowę w niebo. Gwiazdy już lśniły w pełni. Kurwa. Rozejrzała się chaotycznie po tłumie. Jeśli ten gówniak się teraz zgubi, nie ma szans, że zdążą. Rozglądała się po budynkach. Stali praktycznie pod gigantycznym drzewem na środku miasta. Widziała wejście do budynku pod drzewem. Nie, to było wejście do drzewa. Z każdą chwilą w tym mieście była zdumiona coraz bardziej. Zrobiła parę kroków w kierunku budynko-drzewa. Może to jest katedra? Czuła się zagubiona. Co jeśli spóźni się na transport? Co wtedy? Nie miała pojęcia, co ile są organizowane. Co jeśli to jedyny? Wróci do Phekda? Zostanie tu, w tym absurdalnym mieście? Gdzie jest Lu?
Poczuła szarpnięcie za ramię.
– Szybko, zaraz ruszają! – Lu krzyknął i szarpnął dziewczynę za sobą.
– Gdzie byłeś?
– Podsłuchiwałem ludzi. – Wyszczerzył się. – Nawet paru zapytałem. Ale nic nie wiedzieli.
Transport musi być owiany tajemnicą nawet tu, w tym szalonym mieście. Podróżowanie po Talitha nie jest mile widziane, jedyny wyjątek to szlak handlowy i Trida-Mitri, za które odpowiedzialny jest panicz Gloven. Mimo wszystko podróż jest ryzykowna. Nigdy nie wiadomo, co może się stać, a co dopiero z transportem uciekinierów nadzorowanym przez samego panicza do Centrum, którego istnienie nadal jest wątpliwe. Wątpliwe dla Tay.
Biegli między tłumem ludzi. Lu prowadził. Gładko prześlizgiwał się między ludźmi, był mały i chudy, trochę gorzej szło to dziewczynie. Denerwowało ją to, że nie może mu dotrzymać kroku. Bała się, że straci go z oczu. Okrążali właśnie gigantyczne drzewo. Zgrabnie minęła kobietę z koszem. Ubranko chłopca mignęło jej za większym skupiskiem ludzi. Na chwilę go zgubiła. Przyspieszyła. Wyminęła grupę ludzi. Jest.
– To niedaleko. Podobno. – Uśmiechnął się przez ramię.
Podobno?! Tay nie rozumiała, co tak cieszy tego gówniaka. Jeśli zdobył złe informacje albo źle zrozumiał, to są w dupie. Dziewczyna czuła, że to ostatni moment. Jeśli się spóźnią...
– Patrz! Jest katedra.
Faktycznie. Wysoki budynek z drewna znajdował się przed nimi. Lu się zatrzymał. Oparł dłonie o kolana i oddychał ciężko.
– I? – Tay rozejrzała się nerwowo. Starała się nie krzywić, jej kostka pulsowała. – Gdzie transport?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami.
– To coś ty, kurwa, podsłuchał!?
– Czego się wściekasz? Nie było katedry? Jest katedra. – Wskazał na budynek. – Jesteśmy bliżej niż dalej.
Dziewczyna zmrużyła oczy i wbiła wzrok w chłopca.
– Dobra, dobra – Podniósł dłonie w obronnym geście. – Dwójka ludzi z łukami na plecach, śmieli się z towarzyszy, że nie wyrobią się na zbiórkę pod katedrą, że opóźnią wyjazd.
– Możliwe że to żołnierze ochraniających transport.
– Po co chronić bandę uchodźców?
– Nie nas, panicza – mruknęła pod nosem. Istnieje minimalna szansa. – Rozglądaj się.
Oboje z uwagą obserwowali otoczenie. Wokół było sporo ludzi, ale nie tylu, co na głównym targu. Niewielki plac przed katedrą był czysty od targowisk. Jeśli dzieciak zareagował natychmiastowo, a oni biegli naprawdę szybko, możliwe jest, że byli na równi z żołnierzami, którzy zmierzali na miejsce, z którego ruszy transport.
– Patrz – szepnął Lu.
Przed katedrą na niewielkim placu przebiegło dwóch ludzi w płaszczach, jeden z nich miał łuk na plecach. Wbiegli w uliczkę za katedrą. Mimo okrycia Tay rozpoznała w nich wojskowych.
– Za nimi.
Mimo bólu Tay po raz kolejny zmusiła się do biegu. Momentalnie pokonali dystans dzielący ich od uliczki. Wpadli tam bez zastanowienia, niemalże odbijając się od wysokiego mężczyzny o śniadej skórze. Lu dysząc ciężko spojrzał do góry, był naprawdę wysoki.
– Musi się wam śpieszyć. – Uśmiechnął się do nich. – Jeśli możecie, idźcie biegać gdzie indziej, dzieciaki.
Tay cofnęła się pół kroku, asekuracyjnie trzymając dłoń blisko trzona miecza. Mężczyzna, mimo płaszcza zakrywającego jego ubiór w całości, również trzymał dłoń na mieczu. Wychyliła się w bok, by dostrzec czego strzeże talithanczyk. Oczy jej zabłysły. Dwa kryte wozy, na pierwszy rzut oka handlowe. Cztery osiodłane konie gotowe do drogi. Dwoje ludzi, kłaniających się młodemu mężczyźnie stojącego tyłem do nich. Panicz, przeszło Tay przez myśl.
– Podobno nie potrzeba żadnego hasła – powiedziała spokojnie, patrząc w oczy talithańczyka. – Jesteśmy również na czas.
– Na czas czego? – Zbadał ich dokładnie wzrokiem.
– Szukamy bezpiecznego miejsca, proszę pana – wtrącił się Lu.
– Macie farta, dzieciaki – odparł po chwili milczenia. Rozluźnił się nieco i zdjął rękę z miecza. – Gdyby nie tamta dwójka, ruszylibyśmy chwilę temu. – Uśmiechnął się do nich wskazując kciukiem na towarzyszy. Zrobił krok w bok i gestem ręki zaprosił ich, by przeszli dalej.
Tay wzięła głębszy oddech i ruszyła. Teraz nie ma odwrotu. Czuła absurdalny strach. Krew szumiała jej w uszach. Próbowała się uspokoić, ale adrenalina jej na to nie pozwalała. I co teraz? Lu trzymał się blisko niej. Talithańczyk szedł tuż za nimi obserwując każdy ruch.
– Paniczu, jeszcze dwójka.
Młody mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nowoprzybyłych. Tay z uwagą mu się przyjrzała. Jego twarz była śniada, a skóra bardzo zdrowa i zadbana, po jednym spojrzeniu można dostrzec, że pochodzi z bogatej rodziny. Ciepłokasztanowe włosy splecione były w bardzo elegancki sposób. Od samych skroń zaplecionych parę drobnych warkoczyków, wpuszczonych w niski kucyk, sięgający końca karku. Jasnoniebieskie oczy zabłyszczały wesoło, gdy spostrzegł przybyszy.
– Witajcie – powiedział dość cicho. Miał bardzo przyjemny, opanowany głos. – Jesteście z Phekda, prawda?
– Tak, panie – odparł Lu wpatrując się w panicza, nawet on zrozumiał przed kim stoi.
– Jesteście rodziną?
– Nie – odparła sucho Tay.
Panicz Gloven uśmiechnął się nikle. Już bez słowa odwrócił się i wsiadł na konia.
– Ruszajmy. – Wydał krótki rozkaz.
Wysoki żołnierz zaprowadził ich do wozów. Dostrzegli młodą dziewczynę, siedzącą na swoim plecaku. Z zainteresowaniem spojrzała na nich. Była talithanką. Tay poczuła jak Lu chwycił ją za rękaw. Marszczył brwi intensywnie wpatrując się w kogoś. Powiodła za jego wzrokiem. Skrzywiła się lekko. To był ten sam chłopak, który popchnął Lu, musiał tu dotrzeć niedługo przed nimi.
– Wsiadajcie, nie mamy czasu – rozkazał żołnierz.
Dupek wsiadł jako pierwszy, młoda dziewczyna wrzuciła swój plecak i zgrabnie wskoczyła na wóz. Tay pomogła wsiąść Lu. Wtedy dostrzegła w głębi wozu kobietę o brązowej skórze. Poczuła zimny pot na karku. Cofnęła się gwałtownie i chwyciła za miecz. W ostatniej chwili złapał ją za dłoń mężczyzna.
– Spokojnie, chłopcze – mówił uspokajająco wysoki talithańczyk. – Nie bądź rasistą.
Tay nie spuszczała wzroku z kobiety. Była z Megrez. Od razu to poznała. Zerknęła na Lu. Powinni uciekać? Oceniła szybko ile czasu zajmie jej wskoczenie na wóz, zabranie chłopaka, powalenie żołnierza i bieg w kierunku placu przed katedrą. Z mężczyzną mogłaby mieć problem, ale w końcu dałaby radę. A jeśli tamta ma broń i rzuci się na Lu?
– Pani Cadha jest pod moją szczególną ochroną – mówił spokojnie. – Jeśli chociażby włos spadnie jej z głowy... – Zacisnął dłoń na ręce dziewczyny, ta lekko się skrzywiła i wreszcie na niego spojrzała. Puściła trzon miecza. – Każdy ma prawo do ucieczki przed wojną. Jedziesz z nami czy nie?
Tay przeniosła wzrok na kobietę, potem na Lu. Wzięła uspokajający wdech i rozluźniła mięśnie. Poczuła, że mężczyzna puścił jej rękę.
– Dobrze, więc wsiadaj. Nie rób problemów.
Zawahała się jeszcze chwilę, zdecydowała. Ukradkiem sprawdziła czy jej sztylet z tyłu na pasie jest na miejscu. Chwyciła za belkę i wskoczyła na wóz. Nie spuszczając z kobiety wzroku. Zmarszczyła brwi, kiedy dostrzegła, że była w ciąży. Wyraźnie było widać jej brzuch. Usiadła ostrożnie jak najdalej od niej, koło Lu. Słyszała na zewnątrz, że pakują coś jeszcze do drugiego wozu. Spojrzała badawczo na kobietę, szybko otaksowała przestrzeń wokół jej oraz wnętrze wozu.
– Gotowe! – rozległ się głos strażnika. Po chwili podszedł do wozu. – Postarajcie się nie hałasować. – Uśmiechnął się miło i na dłuższą chwilę zatrzymał wzrok na Tay. Po czym zasłonił plandekę. W środku zrobiło się ciemniej.
Lu z mieszanką strachu i ciekawości zerkał na kobietę.
– Niedługo będzie pani rodzić – zagaił.
Tay gwałtownie zerknęła na chłopca.
– Masz rację, młody człowieku. – Kobieta pogłaskała się po brzuchu.
– Mogę dotknąć?
– Lu! – syknęła Tay.
– Spokojnie, pozwól bratu. – Uśmiechnęła się do Tay i wyciągnęła rękę ku chłopcu.
Lu podszedł i usiadł koło Megrezyjki. Szatynka obserwowała wszystko z napiętymi mięśniami, była gotowa ruszyć w każdym momencie. Chłopiec wyciągnął dłoń i położył na brzuchu kobiety. Zapadła cisza. Dla dziewczyny była ona nieznośna. Kobieta z lekkim uśmiechem obserwowała twarz Lu. Który nagle wciągnął głośno powietrze od ust.
– Ruszyło się! – niemalże pisnął. – To na pewno będzie dziewczyna! Czuję to.
– Skoro tak mówisz – Kobieta zaśmiała się lekko.
Tay obserwowała wszystko w milczeniu, a w jej sercu wszystko się przewracało. Czuła delikatne mdłości. Widziała przed sobą uśmiechniętą kobietę w ciąży, która beztrosko rozmawiała z Lu. Dobrze pamiętała również bardzo podobną wojowniczkę, która zabiła dwóch ludzi z jej oddziału. Chwilę po tym Tay pozbawiła ją życia. Doskonale pamięta światło gasnące w jej oczach, patrzyły sobie w oczy, kiedy tamta konała. Ciężarna podniosła wzrok i uśmiechnęła się do dziewczyny. Miały takie same oczy. Przeszły ją ciarki. Odwróciła głowę i zamknęła powieki.
~ * ~
Rozdział miał być grubo ponad miesiąc temu... ale to był najgorszy miesiąc, jaki pamiętam. Okropny... Więc jest teraz.
Naaaprawdę chciałam dodawać rozdziały częściej... Praca i studia zabierają naprawdę dużo czasu i sił witalnych. Muszę stać się niedoedukowaną-bezrobotną, idealny plan. Wtedy będę też bezdomna, więc ktoś musiałby mnie przygarnąć. I dać prąd i WiFi. ♥
I dobiłam do 5k słów, wracamy do poprzednich długości rozdziałów.
~Ag
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top