We lost them
Pohukiwanie sowy rozbrzmiewało w ciszy nocy. Świerszczy nie było już dawno. Pochowały się albo wymarły z początkiem pory opadłych liści. Teraz jedynie głos wielkiego ptaka, światło księżyca i ciepło futra sprawiały, że noc była jakaś bardziej przyjazna. Rozmowy dwunożnych z początku wydawały się straszne, ale teraz po opowieści mamy, która twierdziła, że jeśli będziemy z nią i tatą, to pozostaniemy całkowicie bezpieczne, to czułam się jakoś lepiej. Nawet trzaskanie ognia. Przekonali nas, że to ogień dwunożnych, niegroźny, nie rozprzestrzeni się dalej, oni mają nad nim kontrolę.
— Wsadziłaś mi łapę do oka — mruknęłam pod nosem, kuląc się w ciaśniejszy kłębek i odpychając od siebie tylną nogę Klonu, która chyba niewiele sobie robiła z moich słów.
— Co powiedziałaś? — odpowiedział mi zaspany głos. Szylkretowo-biała kotka miała twardy sen. Jak już w niego zapadła, to ciężko było ją obudzić.
— Nic — bąknęłam — Tylko że wsadziłaś mi łapę do oka.
— A to przepraszam.
Moja siostra zmieniła całkowicie pozycję, przekręcając się na drugi bok. Teraz było o wiele wygodniej. Jasne, kochałyśmy się, chodziłyśmy ze sobą wszędzie, uwielbiałyśmy wspólne zabawy, ale nie przepadałam za spaniem w jednym legowisku, jeszcze z dwoma innymi kotami, które mocno ograniczały nam przetrzeń. Naszymi rodzicami. Nie wspominając o spaniu w przewróconej kłodzie, wydrążonej od środka przez jakieś potężne zwierzę. Było więc wąsko, ciasno i nie do końca wygodnie, ale przynajmniej ciepło i bezpiecznie.
— Co się dzieje? — do moich uszu dotarł na wpół śpiący głos mamy. Kremowa kocica podniosła głowę i owinęła puchaty ogon wokół mojego ciała.
— Po prostu Wierzbie było niewygodnie — wymamrotała Klon, jej słowa były stłumione przez futro taty, w które się wtulała. Mama znowu położyła łeb na moim grzbiecie. Ona zaś miała wyjątkowo czujny sen. Wystarczyło, że do siostry szepnęłam w nocy jedno słówko, a już się budziła.
Każdy, kto mnie kiedykolwiek spotkał, a tych kotów nie było dużo, mówił mi, że jestem bardzo podobna do ojca, ale usposobienie mam jak matki, ciut łagodniejsze. Ja nie nazwałabym jej kimś łagodnym, ale chyba oni wszyscy szukali jakiegokolwiek porównania. Lecz z wyglądu faktycznie, wdałam się bardziej w ojca. Obaj mieliśmy pręgowane futra, ja jasnobrązowe, on szarawe. W dodatku szczupłe i zwinne sylwetki oraz zbliżone kolory oczu - on zielone, a ja... Sama nie wiem czy zielone czy niebieskie. Moje oczy były mieszanką obu tych kolorów. Raz gdy patrzyłam w swoje odbicie w kałuży, widziałam w nich zieleń, raz błękit. Przy świetle słońca mogłam dojrzeć w nich więcej barwy liści. Po tacie mojego taty miałam ciemne pędzelki na uszach. Klon miała podobne, ale ledwo widoczne.
Z Klonem w ogóle siebie nie przypominałyśmy, ani z wyglądu, ani z charakteru. Jej puszyste futro było szylkretowe, białe upstrzone wielkimi, rudymi i czarnymi plamami, miała do tego żółto-zielone oczy. Moi rodzice mówili, że została nazwana po mamie mojej mamy, do której była tak straszliwie podobna, że według nich mogła być nawet jej drugim wcieleniem. Zawsze była uznawana za tę śmielszą i odważniejszą, bardziej pyskatą siostrę. W zabawach wiecznie dowodziła, gdy bawiłyśmy się w bandę włóczęgów, ja przejmowałam rolę przywódczyni tylko kilka razy. Mawiali, że ma "naturalną smykałkę". Ja nie wiem czy miałam smykałkę do czegokolwiek z moim bardziej nieśmiałym i kulturalnym usposobieniem. Pomimo tego kochałyśmy się, jak to siostry, nie wyobrażałyśmy sobie, że kiedykolwiek mogłybyśmy zostać rozdzielone.
Nie mogłam spać. Jakieś światło z zewnątrz przebijało się do środka i atakowało moje oczy, czułam też nieprzyjemny zapach, nie wiem nawet czego, zepsuta zwierzyna tak nie pachnie. Z czasem coś zaczęło mnie gryźć w oczy. Potarłam powieki łapą, usiłując pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, jednak nie minęło. Coś było nie tak.
— Mamo?
Wpatrzyłam się w moją matkę wielkimi oczami. Serce waliło mi jak szalone, coś było tu nie w porządku. Nie wiedziałam co, ale na pewno takie światło i ten zapach nie był normalnym zjawiskiem.
Kocica poruszyła się przebudzona, podnosząc głowę i wpatrując się zaspana w moje oczy.
— Tak, Wierzbo? Co się dzieje? — spytała cicho.
— Bo... — zająknęłam się, rozglądając się wokół zestresowana — Tu jest tak jakoś jasno i dziwnie pachnie, no i tak pomyślałam, że... Że to chyba tak nie powinno być, coś chyba się dzieje, nie wiem co — wpadłam w słowotok. Gdy byłam zestresowana, zaczynałam się jąkać, a cały mój głos drżał. Mama natychmiast szerzej otworzyła oczy i otworzyła pysk, usiłując sprawdzić zapach.
Nagle coś trzasnęło, a do moich oczu wdarło się kilka razy większe światło. Przerażona odwróciłam się w stronę drugiego końca naszej kłody, bliżej którego spał tata. Drewno jarzyło się jasnym płomieniem, powoli zaczynało robić się czarne i zwęglone. Serce podeszło mi do gardła. Nasz dom się palił.
— Na moich przodków! — mama od razu stanęła na równe nogi, jej oddech gwałtownie przyspieszył — Kłoda się pali! Klon, Iglico! Budźcie się, musimy uciekać! Wierzbo, biegnij stąd, jak najszybciej!
W niebieskich oczach mojej mamy błyszczał strach, a mi nie pozostało nic innego jak rozpocząć walkę o życie. W jednej chwili rzuciłam się do ucieczki, biegnąc do drugiego końca kłody, gdzie prześwitywało światło. Za sobą słyszałam zszokowane głosy taty i Klonu. Panika chwyciła moje serce, gdy skoczyłam w stronę wolności. Miałam tylko sześć księżyców, nie mogłam zginąć!
Wtem ujrzałam, jak tuż przede mną, przy wyjściu na zewnątrz, upada jakiś konar, całkowicie zasłaniając mi drogę na wolność. Nie tu, nie teraz! W przestrachu zaczęłam krążyć w kółko, w głowie miałam bałagan, nie miałam pojęcia, co mam zrobić. Postarałam się ocenić, jak wiele zasłania mi gałąź - miałam jeszcze szansę na wyjście, ale musiałam się tam wspiąć. Zaczepiłam pazurami o korę dokładnie w tym samym momencie, w którym przy moim boku zjawiła się Klon. Kotka bez większego wysiłku wdrapała się na konar i wyskoczyła na zewnątrz.
— Wierzbo! Wspinaj się, szybko! — zawołała do mnie, zdyszana. Czułam ciepło płomieni, które pożerały kłodę coraz bardziej. Ktoś wtedy popchnął mnie od tyłu głową. Moja mama albo tata. Oni pomagali mi się wspiąć, podczas gdy ja ledwo się trzymałam i miałam wrażenie, że zaraz spadnę.
Nawet się nie zorientowałam, kiedy moje pazury nie wytrzymały i uderzyłam ciałem o ziemię. Spróbowałam prędko się podnieść, gdy mój tata chwycił mnie za kark i ustawił na samym szczycie konara. Było tu za wąsko, żeby ktokolwiek z nich próbował się wydostać razem ze mną.
— Skacz! My za chwilę wyjdziemy, poradzimy sobie! — zawołał do mnie tata. Zrobiło mi się jeszcze cieplej, w końcu zeskoczyłam z gałęzi i wylądowałam na trawie na zewnątrz, dysząc ciężko. Klon doskoczyła do mnie, wylizując mój pysk.
— Wierzbo! — zawołała do mnie rozpaczliwie — Żyjesz? Musimy uciekać, nasz dom płonie! Rodzice zaraz wyjdą!
Jednak w tej samej chwili rozległ się wrzask tak potworny, że poczułam aż fizyczny ból w uszach. Oczy całe mnie szczypały, wciąż byłam otępiona po upadku, jednak postarałam się podnieść głowę i spróbować zobaczyć, co się dzieje. Poczułam pod powiekami piekące łzy.
Tam, gdzie był kiedyś nasz dom, były już tylko trawiące go płomienie. Leżałam, próbując złapać oddech i oczekując aż zobaczę wyskakujące ze środka sylwetki rodziców. Nie było ich. Coś było nie tak. Już minęło tyle uderzeń serca.
W jednym momencie poczułam, jak ostre zęby z całej siły łapią mnie za kark i ciągną ze sobą z dala od pożaru. Pisnęłam z bólu, to nie było tak delikatnie, jak robiła to mama, Klon nie potrafiła być delikatna. Kotka po kilku chwilach zmęczyła się i stanęła, odkładając mnie na ziemię, ledwo oddychając.
— Wstawaj! Pali się, musimy uciekać! — wrzasnęła na mnie — Mogłaś zginąć! Musimy stąd biec!
— Ale mama i ta...
— Musimy ratować siebie, Wierzbo! Nie możemy teraz szukać rodziców, oni sobie poradzą, są dorośli, jak teraz wrócimy, to zginiemy! — wykrzyczała, z furią w oczach — Rozumiesz to czy nie?
Zaskoczona nagłym wybuchem siostry, szybko pokiwałam głową i wstałam, próbując postawić krok do przodu. Cała drżałam z przestrachu o życie naszych rodziców. Co im się tam stało, dlaczego słyszałam tak głośny krzyk? Przed oczami zaczynało mi się robić ciemno, zdołałam jednak dojrzeć, że Klon już biegnie przed siebie, w głąb siebie.
— Klon! — zapłakałam najgłośniej, jak tylko umiałam — Zaczekaj na mnie!
Z ledwością zaczęłam za nią biec. Było mi słabo, okropnie. Dym gryzł mnie w oczy, pędziłam na oślep. Parę razy poczułam, jak uderzam w drzewo lub potykam się o jakiś patyk, nie miałam zielonego pojęcia, co robię. Walczyłam o oddech, moje płuca błagały o świeże powietrze i chwilę odpoczynku. W końcu udało mi się ją dogonić. Obie biegłyśmy teraz przez las, byle w stronę ciemności, czystego powietrza, chłodu. Uciekałyśmy od płomieni i zniszczenia, obie bałyśmy się śmierci, ale... Czy to możliwe, że i tak umrzemy? Że ta cała walka jest na nic? Że nasi rodzice ratowali nas, nie pomyśleli o sobie, zrobili sobie krzywdę, a teraz my zmarnujemy cały ich wysiłek, po prostu umierając w płomieniach gdzieś dalej, gdzie myślałyśmy, że będzie bezpiecznie?
Upadłam na trawę, próbując wziąć wdech. Tutaj już nie czułam dymu, było lepiej niż jeszcze niedawno. Przed oczami miałam czarne plamy, kręciło mi się w głowie. Poczułam, że Klon siada przy mnie i kładzie ogon na moim boku. Może jeszcze teraz ona poświęci dla mnie wszystko, a ja po prostu nie wytrzymam...
— Chcę do mamy... Mamo... Tato... — wydyszałam, ze łzami w oczach, próbując zadusić w sobie płacz. Klon zaczęła w tym momencie czule wylizywać mój pysk, a na mój pysk skapnęło coś mokrego.
— Wierzbo...
Co ona chciała mi powiedzieć? Resztką sił obróciłam głowę w jej stronę, by spojrzeć w jej zaszklone oczy w odcieniach żółci i zieleni.
— Oni nie żyją, rozumiesz? — jej głos drżał, chyba pierwszy raz w życiu — Straciłyśmy ich.
Te słowa uderzyły mnie jak cios pazurami potężnego wrogiego włóczęgi prosto w twarz. Choć podejrzewałam to od początku, to nie chcę w to uwierzyć. Oni nie mogli tak po prostu umrzeć, zostawić nas. Jak? Jak to się stało? Nie, to nie mogła być prawda. Jak my miałyśmy teraz przeżyć, we dwie, ledwo umiejąc polować i się obronić? Nie, nie mogłyśmy tak nagle stracić ojca i matki!
— Nie ma ich. Ale przeżyjemy, damy radę — kotka pocieszała mnie, wtulając nos w moje futro, lecz wsiąkały w nie jednocześnie jej łzy. Nawet się nie zorientowałam, kiedy mój pysk również stał się wilgotny — Musimy dać radę, prawda?
— Musimy — szepczę zdławionym głosem, po czym od razu zanoszę się szlochem.
Mama i tata. Straciłyśmy ich w jedną feralną noc. I była to najpewniej moja wina. Gdybym umiała się wspiąć na ten konar, może by tam nie utknęli, nie straciliby tyle czasu na pomoc swojej niezgrabnej córce. Na samą myśl o tym chciało mi się krzyczeć. Poświęcili się dla nas, a szczególnie dla mnie.
— Nie odeszli na marne, Wierzbo — Klon próbowała mnie ukoić — Jeszcze będzie dobrze, tak?
Niechętnie pokiwałam głową, dusząc się łzami. Musiałyśmy jakoś przeżyć, same. Ale w głębi serca wierzyłam, że nam się to uda.
Na konkurs u zaczytana_slowami <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top