Rozdział XXV - Dzieje starych znajomych


24.05.1999, poniedziałek – Los Angeles

-Spójrz tylko, co dostałam od Roberta i Delli! Jacyś ludzie zapraszają nas na ślub. Pytałam, co to za jedni, a oni na to, że ich znasz, więc... - w głosie Melissy pobrzmiewała radość i zaskoczenie.

Moja rudowłosa przyjaciółka niewątpliwie zaliczała się do grona osób „działających na baterie słoneczne". Żar lejący się z nieba w połączeniu z bliskością przymilnej Mystery od rana wprawiał ją w szampański nastrój.

Kot przyjaciółki z gracją podszedł tak blisko mnie, że myślałam, iż zamierza się otrzeć o moje nogi. On jednak wyłożył się na nich plackiem, prezentując sobą kwintesencję lenistwa.

Dopiero co wróciłam ze studia jakiegoś niskobudżetowego talk-show i właśnie sprawdzałam pocztę w skrzynce na listy.

-O, no to mamy dziś pełen przesyłek dzień! Patrz na to! - zachichotałam, machając jej przed twarzą białą kopertą.

Wzięła ją ode mnie, przeczytała zaadresowanie i zmarszczyła brwi.

-Kto to jest Giselle Glenn?

-Gigi! – Frances, do tej pory bawiąca się na podwórku, od razu do mnie podbiegła – Co z nią, co z nią, co z nią?!

-To jakaś twoja koleżanka? – tym razem Melcia skierowała pytanie do mojej córki.

-No... tak! Z nią się bawi dużo fajniej, niż ze wszystkimi paniami. I pomogła mi narysować trapez!

Niesamowite, jak dobrze moja córka zapamiętała dzień spędzony z dziewczynami w szpitalu. Od tamtej pory czasami, przeważnie zaraz po wyjściu opiekunki, wspomina radosne chwile i smuci się z powodu niedotrzymania przez Trudy i Gigi obietnicy wizyty w naszym domu. A ja za każdym razem zastanawiam się, czy powinnam skorzystać z wizytówki otrzymanej od ich matki i zawsze dochodzę do wniosku, że nie warto zawracać głowy tym strapionym, cierpiącym ludziom zachciankami mojego dziecka.

-Zaraz się dowiemy – odpowiedziałam i weszłam do domu.

Frances skakała przy mojej nodze niczym skrzyżowanie psa z sarną, aż do momentu, gdy obie usiadłyśmy na kanapie w salonie. Wtedy oparła się o moją klatkę piersiową, jak zawsze wtedy, gdy czytam jej bajki na dobranoc. Następnie poczęła z uśmiechem wyczekiwać odczytania wiadomości od dawnej koleżanki.

Kochana Courtney,                                                                                                  21.05.1999, Wrightwood

Nie wiem, czy dobrze zaczęłam ten list. Być może potraktowałam Ciebie zbyt nieoficjalnie, ale zdaje mi się to dopuszczalne. W końcu w dniu, gdy ostatni raz Ciebie widziałam, stwierdziłaś, że ja i Gertrude możemy nazywać Cię po imieniu, jak przyjaciółkę. Zajęło mi sporo czasu wyszukanie Twojego adresu, ale znalazłam go w jakimś internetowym forum poświęconym fanklubom zespołów rockowych. W każdym razie nieważne, ważne, że mam problem. Dlatego dziś chce Ciebie potraktować tak, jakbyśmy były kumpelami od zawsze. Chcę Ci się zwierzyć i nie wiem, czy postępuję właściwie. Ba, nie mam pojęcia, czy przeczytasz ten list. Tak czy inaczej po prostu muszę to z siebie wyrzucić, nie jestem w stanie rozmawiać o stracie siostry z rodzicami. To nie do zniesienia, nie do pomyślenia, jak traktują ten temat! Zachowują się tak, jakby to było tabu, a mama płacze KAŻDEJ nocy. Dosłownie każdej. Wiem, że zawsze chodzi o Trudy, ale nigdy nie próbuję jej pocieszać. Sama czuję ostatnio głównie rozbicie.

Trudy żyje. Żyje i ma się dobrze. Trzy dni po Twojej wizycie znaleziono dawcę, a niedługo potem przeszczepiono jej serce dziesięciolatki, która zginęła w wypadku samochodowym. Nie wiemy, jak miała na imię, ale będziemy jej wdzięczni do końca życia za to, że jej śmierć ocaliła członkinię naszej rodziny. Potem jednak okazało się, że nie do końca do niej należy.

Rodzice oszukiwali mnie przez te wszystkie lata, ją i mnie! Wmawiali, że rude włosy Trudy to zasługa skandynawskich przodków, których przecież nie mamy! Wszystko stało się jasne dopiero niedawno, choć czuję, jakby od tamtej chwili minęły wieki. Zaledwie tydzień po operacji mojej kochanej siostrzyczki, pod drzwiami sali, w której leżała, pojawiła się kobieta o twarzy zadziwiająco podobnej, miedzianej barwie włosów. Twierdziła, że jest biologiczną matką Gertrude. Nazywała ją przy tym Piper.

Oczywiście Trudy z początku nie uwierzyła, ale gdy mama, zamiast wyrzucić tamtą panią z pomieszczenia, wybuchła niekontrolowanym płaczem, wydało nam się to podejrzane. Wiedziałyśmy już wtedy, że w tej sprawie jest ziarno prawdy.

Barbara Dougall faktycznie jest biologiczną matką Ge... to znaczy, Piper. Urodziła ją w wieku szesnastu lat. Została zmuszona przez swoich rodziców, by oddać dziecko do adopcji i od tamtej pory szukała jej przez jedenaście lat, aż do feralnego kwietniowego ranka. Przez cały ten czas pamiętała tylko szpitalną diagnozę wady serca, którą postawiono noworodkowi i miała nadzieję odnaleźć córeczkę na jej podstawie, tak, jak odnajduje się zaginionych za pomocą znaków szczególnych. Przez cały ten czas pozostawała w związku z Geoffrey'em Dougallem, chłopakiem, z którym niegdyś „wpadła". Ból po przymusowej stracie dziecka złączył ich na zawsze, a ich cierpliwość została nagrodzona. Trudy bardzo wzruszyła się historią swojej prawdziwej mamy i przystała na jej rozpaczliwą prośbę rozpoczęcia nowego życia jako Piper Dougall. Badania genetyczne i zmiany w dokumentach, choć trwały nieco ponad miesiąc, mnie zdawały się niemal natychmiastowe. Nie wiem, dlaczego Gertrude chciała odejść. Ze współczucia do tamtych ludzi? Z żalu do NASZYCH rodziców? Nie wiem. Od dwóch tygodni w domu jest całkowicie pusto. W moim życiu, w życiu mamy i życiu taty też. Tylko Piper jest szczęśliwa, w pieprzonej Nebrasce, w pieprzonym Omaha, ponad tysiąc mil od domu!

A ja jestem na nią wściekła i nie umiem się cieszyć jej szczęściem. Nie umiem się cieszyć szczęściem tamtych ludzi, nie umiem żyć. Nasza rodzina została rozbita, choć mój ojciec nie zdradzał matki. Rozbito ją w sposób o wiele brutalniejszy, rozdzierający serce na dwie części i gorszy niż cios poniżej pasa.

A ja wiem, że Twoja rodzina także jest niekompletna. I właśnie dlatego piszę do Ciebie. Nie musisz niczego mówić o Kurcie, po prostu mi powiedz, co dalej. Bo ja nie wiem co dalej. Nie chcę jechać na Harvard, nie chcę studiować, nie chcę być jedynaczką, jako jedyna podlegać presji rodziców. Ja po prostu pragnę kogoś trzeciego do kochania, kto mógłby dać mi wsparcie. A kocham Ciebie, Courtney. Tylko Ty mi zostałaś,

Pozdrawiam,

Giselle Glenn

P.S. Przekaż Frances, że jej nie odwiedzę. Zbytnio przypominałaby mi siostrę. Czy w ogóle mnie pamięta? Mam nadzieję, że nie.

Przestałam czytać na głos od pierwszego akapitu, gdy zauważyłam zaniepokojenie córki. Poprosiłam ją wtedy o wyjście na dwór. Kiedy przeczytałam wiadomość do końca, czułam, jakby cały dobry nastrój osiągnięty dnia dzisiejszego został ze mnie wyssany.

Postanowiłam się jednak nie załamywać, przypomniałam sobie bowiem o zaproszeniu na ślub dostarczonym przez Melissę. Leżało teraz naprzeciwko mnie, na stole, razem z ostygłą herbatą. Pewnie Mel to wszystko przyniosła, a ja nawet nie zauważyłam, co się wokół mnie dzieje.

Szybko wzięłam w dłoń ozdobioną białymi kwiatami karteczkę, która dawała wstęp na uroczystość odnowienia przysięgi małżeńskiej przez Faustinę i Timothy'ego Daviesów.

„Nie znam tych ludzi.... Co też ci dwaj detektywi nawymyślali!" – przeszło mi przez głowę, gdy wspomniałam słowa kanadyjskiej przyjaciółki. 

Już miałam podrzeć zaproszenie, gdy z tyłu zauważyłam niechlujny, zapewne wykonany naprędce napis.

Dziękuję  Pani Love za to, że znów jesteśmy razem. Gdyby nie to, że widziała Pani mamę na lotnisku w Seattle i powiedziała Pani o tym Delli, tata nigdy by się nie dowiedział, co się dzieje z jego żoną i dalej myślałby, że jest ze swoim kochankiem, Seanem.

Sorry, że tak wszystko opisuję, ale chcę Pani przypomnieć całą sytuację, żeby mnie Pani skojarzyła.

Sinclair vel Claire Davies

P.S. Proszę nie mówić starym, że pomazałem po tym zaproszeniu, bo mnie zatłuką!

P.S. #2 Sean namówił  mamę do przyjęcia wiary chrześcijańskiej  i wyrzeknięcia się islamskiej, dlatego teraz ma inaczej na imię... Wie pani, chrzest i te sprawy.

Po przeczytaniu wiadomości Sinclaira uśmiechnęłam się szeroko. Czy on naprawdę sądzi, że mam aż tak złą pamięć? 

----------------------------------

Hejka wszystkim!

Dziś rozdział, który co nieco wyjaśnia - jeszcze dziś postaram się dodać uzupełniający, w którym dowiecie się między innymi o losach Twiggy'ego.  Chcę dopiąć fabułę na ostatni guzik, aby nie było żadnych niedomówień. 

Jak Wam się podobają wiadomości od dawnych znajomych Courtney? Kojarzycie ich? Jak myślicie, dlaczego wszyscy tak bardzo jej ufają? 

Dzisiejszy rozdział dedykuję litttleminnie , choć ona dopiero zaczyna przygodę z tym opowiadaniem. Mam nadzieję, że dotrwa do dwudziestej piątej części i doceniam, że w ogóle podjęła się jej czytania. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top