Rozdział XXI - Litość czy miłość?
21.03.1999, niedziela – Beverly Hills
Niebiesko-czerwone światła rozświetlały czarne jak poranna kawa, nocne niebo. Kilka minut temu wybiła północ. Właśnie złożyłam wstępne wyjaśnienia funkcjonariuszowi, który wraz z dwoma kolegami zakuł Jeordiego w kajdanki. Wziął ode mnie dyktafon jednym pewnym, ruchem i skierował się w stronę radiowozu. Zapowiedział, że w najbliższych dniach czekają nas przesłuchania.
Melissa opierała się o moje ramię. Starała się za wszelką cenę udawać przytomną, ale jej to nie wychodziło. Nogi miała jak z waty i czułam, że musze ją asekurować. Gotowa była w każdej chwili zasnąć na stojąco.
-Gdyby ci, którzy tam zostali.... przyjaciele mordercy, mówili, że groziłam im śmiercią... proszę mieć na uwadze, że chciałam ich tylko postraszyć. To nie jest prawdziwa broń, panie władzo.
-Proszę się nie martwić. W tym stanie ma pani pełne prawo posiadać nawet autentyczną broń. A co dopiero – umundurowany mężczyzna parsknął śmiechem wskazując na przedmiot wystający z mojej torebki – coś takiego.
Zakłopotana pokiwałam głową i odwróciłam wzrok od mężczyzny. Niestety ujrzałam wtedy jeszcze bardziej kpiące, nienawistne spojrzenia zza okiennej szyby. Marilyn i reszta obserwowali całą sytuację z wnętrza willi. Policjanci polecili im tam zostać w obawie, iż ze strachu przed nimi złożę niedokładne tudzież fałszywe zeznania.
-Ogarnij się, ej, Melciu! – potrząsnęłam przyjaciółką, która zaczynała już pochrapywać przy moim boku.
Oznakowany samochód odjechał kilkanaście sekund temu. Nie miałam już czego tu szukać, musiałam wracać do domu i zaznać upragnionego snu, którego zapewne jeszcze bardziej pożądała ma rudowłosa przyjaciółka.
-Coś ty w nocy robiła, że taki z ciebie trup? – syknęłam. – Przecież wiesz, że nie umiem prowadzić. Zabierz nas do domu, a nie się wyleguj!
-Od czwartej jestem na nogach – mruknęła, chwiejnym krokiem kierując się do naszego vana. Zaliczyła przy tym spotkanie swej twarzy z drzwiami auta.
Z niemałym trudem dotarła do mojego domu i niemal od razu padła na salonową kanapę. Zastanawiałam się przez chwilę, gdzie podziali się Eric i Mantha. Odkryłam to w swojej sypialni, gdzie spostrzegłam gitarzystę na fotelu do czytania, bębniarkę zaś przy biurku, gdzie często rodzą się nowe teksty piosenek Hole oraz melodie do nich. Poczciwiny, nie chcieli zajmować mi łóżka.
Ocuciłam Samanthę kilkakrotnym klepnięciem w policzek
-Mantha, obudź się – szepnęłam – Rano by cię szyja bolała. Chodź, kimniesz się w salonie.
-Mmm... dobra – zgodziła się, po czym powoli wstała z krzesła.
Widząc, że jest półprzytomna, podałam jej rękę, lecz szybko ją wyrwała.
-Sama sobie poradzę! – zaprotestowała – Nie lituj się wiecznie nad nami, chyba że chcesz zmienić pseudonim na Michelle Mercy.*
Prychnęłam, zdziwiona jej nagłym ożywieniem. Była bardzo impulsywną osobą i choć niezbyt dobrze ją znałam, wiedziałam, że lepiej nie zadzierać z panną Maloney.
-Dobranoc – odpowiedziałam.
-Dobranoc – bąknęła, a następnie wyszła.
Uznałam, że nie ma sensu się myć i robić przy tym hałasu na pół chałupy. Przystąpiłam do rozbierania się. Robiłam to możliwie jak najciszej, by nie obudzić Erica. Kilka minut później wyłączyłam światło w pomieszczeniu po czym bezszelestnie wślizgnęłam się pod kołdrę. Trudno mi było zasnąć, długi czas czułam w ustach duszący zapach wody kolońskiej Jeordiego. Gdy wreszcie przestałam się skupiać na bodźcu nęcącym powonienie, zasnęłam.
***
Obudziły mnie promienie słońca, które są w Kalifornii codziennością. Wieczne słońce i spiekota nie oznaczają jednak raju. Występują tu częste susze, przez które okoliczni rolnicy ponoszą ogromne straty. Jeszcze częstsze są udary, które znajdują sobie ofiary głównie wśród turystów, którzy naiwnie wierzą, że podczas kilkugodzinnego zwiedzania w pełnym słońcu niepotrzebna im woda. Jednak ich utożsamianie się z wielbłądami nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości i stąd, zwłaszcza latem, na ulicach widuje się otępiałych, majaczących zombie lub nawet nieprzytomnych ludzi. Dlatego też warto zwracać uwagę na to, że siły natury są nieposkromione i trzeba tańczyć tak, jak nam zagrają.
Rozmyślania skutecznie uczyniły mnie przytomną. Wyskoczyłam z łóżka rześka niczym skowronek. Skierowałam się do kuchni, gdzie dzięki ściennemu zegarowi zdałam sobie sprawę, że jest dziewiąta rano.
Zalałam płatki kukurydziane mlekiem i zjadłam w ciszy. Zostawiłam naczynia w zlewie, po czym postanowiłam ogarnąć sprawy wyglądu.
Pół godziny później stałam przed drzwiami swego domu. Nerwowo przetrząsałam torebkę. Mój spontaniczny plan wyjścia na samotny spacer był bliski legnięcia w gruzach, nie mogłam bowiem znaleźć kluczy od domu.
Skórzany przedmiot wyślizgnął mi się z rąk. Upadł na podłogę, wypluwając ze swej przepastnej otchłani upragnione klucze. Przed nimi na zewnątrz wydostał się mój zeszyt do autografów, z którego wystawała jedna, niepowiązana z innymi kartka.
Podniosłam notes i wyciągnęłam z niego tajemniczy kawałek papieru. Ujrzałam na nim swój autograf na tle koślawego serduszka, a w moim mózgu natychmiast odtworzone zostało wspomnienie dnia wczorajszego, taksówki i jej kierowcy, strapionego ojca jedenastoletniej, umierającej fanki Hole oraz jej sześć lat starszej siostry, przyszłej studentki na Harvardzie.
Bez wahania porzuciłam swoje plany i powędrowałam do pokoju córki.
-Hej, księżniczko – krzyknęłam, szturchając ją lekko w ramię – Wstawaj.
-Nie chce mi się – jęknęła przeuroczym tonem, który sprawił, że mimowolnie się uśmiechnęłam.
-A jeśli zrobię ci płatki z owocami zamiast zwykłych? – wiedziałam, co działa pobudzająco na Frances.
Mój sposób jak zawsze przyniósł skutek. Młoda natychmiast zerwała się do pozycji siedzącej, a jej szarozielone oczka zalśniły nadzieją.
-I z różowym jogurtem? – zapytała, po czym z obrzydzeniem dodała – Nie lubię białego, ble.
-Może być z różowym. A potem pójdziemy odwiedzić dwie fajne dziewczynki, chcesz?
Fran natychmiast wstała i zaczęła skakać z radości.
-Tak, tak, tak, tak! – krzyczała.
-Cii, obudzisz ciocie i wujcia! – upomniałam ją.
Trudno się dziwić jej podekscytowaniu. Młoda nigdy nie chodziła do przedszkola, pieczę sprawowały nad nią głównie osoby dorosłe i rzadko miewała kontakt z innymi dziećmi.
-Dobrze – szepnęła, przykładając sobie palec do ust – Jak one mają na imię? Lubią rysować? A weźmiemy kredki?
-Jasne, że weźmiemy. Trudy i Gigi na pewno chętnie z tobą coś zmalują.
Młoda zachichotała, po czym udała się do swojej szafy z ubraniami. Z trudem rozsunęła spore drzwi, a po chwili zatopiła swe łóżko w różowo-fioletowych elementach garderoby.
Natychmiast zaczęła się sama ubierać, a mnie od samego patrzenia na to rozpierała duma. Frances jest bez wątpienia najbardziej samodzielną, uroczą i czułą dziewczynką na świecie.
Wkrótce chwyciła mnie za rękę i obie skierowałyśmy się do kuchni. Mała w pośpiechu spałaszowała musli z kawałkami brzoskwini polane truskawkowym jogurtem. Zazwyczaj proces spożywania śniadania w jej wykonaniu trwał znacznie dłużej, często walczyła z zawartością swej miski pół godziny lub więcej. Jedynie ważne okoliczności bądź naleśniki mogły zmienić ten stan rzeczy.
Ogromne korki spowodowane kolosalną ilością szarych ludzi zmierzających do miejsc pracy rodziły w moich ustach soczyste przekleństwa. Raz za razem wszedł w ruch klakson i wyzwiska pod adresem kierowców jadących przed samochodem prowadzonym przez mojego szofera, siwowłosego mężczyzny w średnim wieku imieniem Wayne.
-Nie zamierzam po raz kolejny wypowiadać słowa „spokojnie", panno Harrison – rzekł, gdy padło setne z rzędu słowo na literę k. – Proszę się po prostu łaskawie opanować! Nie uznam braku respektu dla kultury jazdy wyłącznie dlatego, że sobie panna tego życzy!
Wayne Ford był niebywale staroświeckim, zgorzkniałym człowiekiem, który każdy mój wybryk uznawał za karygodny i traktował mnie bardziej jak córkę, niż pracodawczynię. Wiele razy próbowałam go zwolnić, ale za każdym razem jego reakcja wyglądała tak samo:
-Cokolwiek pani teraz powie, nie zostanie przyjęte do wiadomości, panno Harrison. W kwestii pozbawienia pracy interesują mnie konkrety i formalności, nie pani emocje.
Zachowywał stoicki spokój wobec moich obelg, a pełnych przymusu przeprosin słuchał z szerokim uśmiechem zwykle już następnego dnia rano.
Przestałam z nim walczyć niczym zbuntowana nastolatka, która po pewnym czasie ustatkowuje się i uznaje podważany dotychczas autorytet rodziców.
Po półtorej godziny jazdy wreszcie zawitałyśmy do szpitala dziecięcego w Los Angeles. Dochodziła dwunasta w południe. Podeszłam do okienka rejestracyjnego i zamarłam. Co miałam powiedzieć? Przecież nawet nie znałam nazwiska tej dziewczynki. Wreszcie, czerwieniąc się jak burak, wypowiedziałam absurdalne słowa:
-Dzień dobry, jestem idolką chorej na serce Gertrude. Jej ojciec... wyraził zgodę na to, abym osobiście przekazała jej autograf. Zrobił to ustnie.
-Niestety, osoby niespokrewnione z pacjentami nie mają prawa do odwiedzin. Przykro mi.
-Rozumiem – od początku liczyłam się z porażką, toteż szybko schowałam kartkę do torebki i skierowałam się do drzwi wejściowych.
Widziałam szkliste spojrzenie zawiedzionej Fran, która zdezorientowana upuściła blok rysunkowy na podłogę. Zaraz podniosła go i zamachała przedmiotem niczym białą flagą.
-Miałyśmy rysować z dziewczynkami – wydusiła płaczliwie.
Wtem podszedł do niej ciemnowłosy mężczyzna o dobrej budowie i szerokim czole, które powodowało, że cała jego aparycja budziła respekt. Sprawiał wrażenie groźnej, grubej ryby biznesu, lecz wystarczyło spojrzeć na jego łagodną twarz oraz mętne, smutne oczy, by owe odczucie wyparowało.
-Jesteś Frances Bean Cobain, prawda? – zapytał, kucając przy niej.
Mała pokiwała energicznie głową.
-Przyszłam się pobawić z Trudy i Gigi – wyjaśniła.
-A wiesz, że to moje córeczki? – zaśmiał się serdecznie, gdy Fran przecząco pokręciła głową.
-Mamo, mamo, słyszysz? To ich tatuś! – młoda podbiegła do mnie i złapała moją dłoń. – Zaprowadzi nas pan do nich, prawda?
Błagalne spojrzenie Fran zdawało się jeszcze bardziej zmiękczyć serce mężczyzny. Wziął drugą dłoń mojej córki i bez słowa skierował nas w stronę sali numer 404.
Trupio białe ściany pomieszczenia powodowały, że jaskrawozielony parawan oddzielający od siebie dwa, metalowe łóżka był doskonale widoczny. Jedno z nich było puste, przy drugim zaś siedziała młoda dziewczyna z okularami w grubych, czarnych oprawkach i czytała na głos książkę.
-Wtedy księżniczka spostrzegła się, że... - podniosła wzrok znad lektury. Widząc mnie natychmiast opuściła tomisko zatytułowane „Najpiękniejsze baśnie" wprost na podłogę. Wreszcie, zwróciła się do ojca.
-Tato, czy ja mam zwidy?
-Jakie zwidy? – zapytał, udając zdezorientowanego.
-Boże... to... naprawdę... pani! Po prostu nie wierzę, nie wierzę. Chyba zaraz zemdleję... Kocham panią! To znaczy... to znaczy my kochamy, ja i Trudy, co nie młoda?
-Co tu się dzieje? – blada, miedzianowłosa dziewczynka odezwała się słabym głosem, wyglądając za parawan.
Jej oczy momentalnie stały się co najmniej cztery razy większe. Zamarła.
-Ale masz śmieszną minę! – zawołała Fran i potruchtała do niej – Jestem Frances, a ty?
-Trudy – wydusiła, po czym wskazała na mnie palcem – Czy to jest twoja mama?
Bean energicznie pokiwała głową.
-Przyniosłyśmy kredki, ale możemy też pośpiewać. Mama baaardzooo ładnie śpiewa – oznajmiła.
-Wiem, słyszałam – szepnęła ledwie słyszalnie Gertrude, po czym zwróciła się do mnie – Nieprawdopodobne, że pani tu jest. Jak to się w ogóle stało?!
Podeszłam do niej kilka kroków bliżej, uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami.
-Magia – skwitowałam.
Trudy odwzajemniła uśmiech, a następnie bez uprzedzenia zarzuciła mi ręce na szyję.
-Ja myślałam... myślałam, że... że prędzej spotkam pani męża – wyznała łamiącym się głosem, jednak daleka była od płaczu. Jej ton wyrażał ogromną radość i wzruszenie.
-Och nie, to wykluczone. Będziesz żyć a żyć, zobaczysz – zapewniłam ją.
-Jeśli mam żyć dla takich chwil, to będę, choćby nie wiem co! I żadna głupia wada serca mi w tym nie przeszkodzi! – powiedziała, po czym uwolniła mnie z uścisku.
-Co to jest wada serca? – zaciekawiła się Fran.
-Niewaaażne – Gertrude machnęła ręką, po czym nadstawiła ją tak, aby móc przybić mojej córce piątkę.
Wkrótce ojciec sióstr zostawił nas samych, a wszystkie dziewczyny, włącznie ze mną, oddały się rysowaniu. Sądziłam, że nie mam podejścia do dzieci, ale Trudy i Gigi nie były typowymi, niedojrzałymi fankami. Nie kleiły się do mnie, nie prosiły o śpiewanie ani nie pytały o prawdziwość prasowych plotek. Aura miłości, jaką wokół siebie roztaczały, była nie do opisania. Patrząc na nie czułam dziwną zazdrość, pragnęłam, aby moje relacje z Jaimee i Nicole układały się równie dobrze.
-Gigi, pomożesz mi narysować ten... ten... - Frances nie mogła sobie przypomnieć nazwy figury geometrycznej, którą siedemnastolatka niedawno nakreśliła wspólnie z siostrą na swojej kartce.
-Trapez? – domyśliła się.
-Właśnie!
Giselle wstała i usiadła obok młodej tak, że ta siedziała w kręgu jej nóg, ułożonych „po turecku".
-Wow, ale super rysunek! To gdzie ma być ten trapez, co?
Fran wskazała odpowiednie miejsce na kawałku papieru. Po chwili byłam świadkiem, jak nastolatka naprowadzała małą rączkę mojej córki swoją, tworzyłaodpowiedni kształt nie wykluczając Bean z zabawy.
-I podpisz tu: Trudy, Gigi i Fran... A tu mama – poprosiła moja córeczka.
Gdy Giselle wykonała jej polecenie, młoda wykrzyknęła:
-Patrzcie, skończyłam!
Uśmiechnęła się na widok sióstr kiwających z uznaniem głowami.
Jej praca przedstawiała mnie stojącą na trapezowatej scenie. Jedynymi widzkami były obecne w tej sali dziewczynki, przedstawione w identycznych, wściekle różowych sukienkach. Byłabym w stanie rozpoznać każdą z nich nawet bez podpisów.
Trzeba było przyznać, że moja córka ma talent do rysowania. Mimo młodego wieku była staranna, gdy pochylała się nad kartką. Zwracałauwagę na szczegóły, a ludzie uwiecznieni na jej obrazkach byli do siebie całkiem podobni. Na tej pracy nie umieściła swojego ojca. Zwykle przedstawiała go w prawym górnym rogu dzieła jako uskrzydlonego blondyna w błękitnej szacie. Fakt, że dzięki dziewczynkom o nim zapomniała, sprawiał mi ogromną radość. Postanowiłam od tej pory dużo częściej doprowadzać do spotkań Frances z innymi dziećmi.
-Ja też już coś nabazgrałam – obwieściła niebawem Trudy.
Jej dzieło przedstawiało niską, rudowłosą dziewczynę z tiarą na głowie, która odziana była w długą, jasnoniebieską sukienkę, a w dłoniach dzierżyła bukiet czerwonych róż. Sceneria ta mocno mi się z czymś kojarzyła, nie mogłam sobie jednak przypomnieć, z czym.
-To ja. Inspirowałam się teledyskiem do „Miss World". Świetny jest – oznajmiła z wypiekami na twarzy – Lubię wyobrażać sobie siebie na pani miejscu. Pani jest taka.... taka kobieca. Też bym chciała tak wyglądać.
-A czy nie wolałabyś wyglądać jak ty sama?
Jedenastolatka zdecydowanie pokręciła głową.
-Nie. Nie cierpię swoich włosów. Rudzi zawsze mają przerąbane w szkole. Do tego jestem blada jak papier... i jeszcze ten nos – wykrzywiła się z obrzydzeniem. – Gdyby rodzice pozwolili mi się malować, tak jak Giselle, wszystko wyglądałoby lepiej. No, proszę tylko na nią spojrzeć. Czy nie wygląda dorośle?
Rzuciłam okiem na siostrę Gertrude po czym zwróciłam się do niej samej.
-W twoim wieku nie trzeba wyglądać dorośle. Wystarczy, że będziesz się prezentowała dziewczęco. Wszystko w swoim czasie. Widziałaś kiedyś moje zdjęcie z dzieciństwa?
Rudowłosa zaprzeczyła gestem głowy. Wobec tego wyciągnęłam z portfela swoją własną fotografię z nastoletnich lat. Lubiłam na nią patrzeć i porównywać swój ówczesny wygląd z obecną aparycją córki.
Trudy nie mogła się nacieszyć widokiem zwyczajnej, uśmiechniętej szatynki ze zdjęcia.
Po pewnym czasie z niedowierzaniem zapytała:
-I nosiła pani koszule? – wskazała na pasiastą, górną część garderoby swej uwiecznionej rówieśniczki.
-Owszem. Za moich czasów nie było ani czasu, ani pieniędzy, by ciągle wciskać się w spódniczki i sukienki. Takie rzeczy tylko od święta – wspominałam. – Nie musicie mówić do mnie „pani". Czuję się przez to staro!
-Dobrze, Courtney – zgodziły się chórem siostry.
Wtem zza drzwi wejściowych wyłoniły się dwie twarze. Jedna z nich była mi znana i należała do ojca dziewczyn. Drugą osobą była zaś wysoka kobieta o śniadej cerze, zadbanych włosach i ogólnej prezencji rodem ze światowych wybiegów.
-Czy możemy panią prosić na słówko?
Spojrzałam na dziewczynki, które popatrzyły na mnie pełnym zrozumienia wzrokiem.
-Poradzimy sobie – zapewniła Giselle.
Wkrótce siedziałam z pomiędzy dwójką ludzi na obdrapanych, niewygodnych krzesłach w szpitalnym korytarzu.
-Może najpierw się przedstawimy. Nazywam się Grover Glenn, a to moja żona Garnet. Jesteśmy rodzicami dziewczynek... I właśnie w tym problem, bo... - mężczyzna spuścił głowę. Widać było, że nie jest w stanie niczego więcej powiedzieć.
-Bo w jednym przypadku tylko teoretycznie – dokończyła za niego żona – Gertrude nie jest nasza. Tak naprawdę na imię ma Piper. Adoptowaliśmy ją, a to imię daliśmy jako drugie.
-Czego państwo w tej sprawie ode mnie oczekują?
-Wie pani... po urodzeniu Giselle mój organizm po prostu zapomniał, jak to się robi. Zapomniał, jak utrzymać dziecko. Między piątym a szóstym rokiem życia Gigi bardzo nalegała na rodzeństwo. Straciłam w tym okresie aż czwórkę jej rodzeństwa, w tym bliźnięta – mówiła, a z jej oczu cały ten czas płynęły łzy – Po tym zdecydowaliśmy się na adopcję. Wada serca to choroba dziedziczna, jest wykrywalna już w niemowlęctwie. Prawdopodobnie Gertrude ma ją po kimś z biologicznej rodziny, możliwe, że słysząc diagnozę jej matka zrzekła się praw rodzicielskich. Kto by chciał do końca życia opiekować się chorym dzieckiem? Właśnie, my chcieliśmy. Ona... ona była taka bezbronna, mówiono, że nie ma szans na rodzinę. Siostry nie miały pieniędzy na leczenie, była tylko kilkumiesięczną iskierką, a już mogła umrzeć.... A teraz, a teraz znowu staje przed widmem śmierci. Mieliśmy czekać z wyznaniem jej prawdy do osiemnastego roku życia, ale.... Ale może po prostu go nie doczekać. Chcemy się zwrócić o radę do pani, choć wiemy, że to szalone... Ale pani jest taka silna... przeszła pani przez tak wiele, wiemy, że pani zrozumie. Po prostu to się czuje, to widać, gdy ktoś jest empatyczny.
Spazmy rozpaczy zaczęły wstrząsać zgrabnym ciałem Garnet Glenn. Kobieta osunęła się na krześle, ale ją przytrzymałam. Z całej siły objęłam jej klatkę piersiową ramionami.
-Proszę się uspokoić. Już po wszystkim. Jest pani niebywale odważna, pani Glenn. Naprawdę, podziwiam państwa obojga.
Przez kilka minut bez słowa wsłuchiwałam się w szloch kobiety, która ogrzewała mnie swym ciałem. Przytulane jej było bardzo przyjemne fizycznie, lecz serce mi się krajało, gdy tylko pomyślałam o tym, co może czuć jako matka.
Gdy wreszcie się uspokoiła, głos zabrał Grover:
-Zrozumiemy, jeśli postanowi się pani nie wypowiadać na ten temat. To, co robimy, jest aktem desperacji. Nie mamy się do kogo zwrócić, żyjemy w separacji z brytyjskimi krewnymi.
Wiedziałam, że potrzebowali tego, aby móc opowiedzieć komuś swoją bolesną historię. Nie wiedziałam, co im poradzić, wszystko, co się nasuwało, brzmiało irracjonalnie. Wreszcie poszłam za głosem serca i zupełnie szczerze powiedziałam:
-Decyzja należy do państwa. Gdyby chodziło o moją córkę, uznałabym, że nie musi znać prawdy. Taka wiadomość sprawi, że w Gertrude będą wzrastać negatywne emocje. Będzie nienawidzić nieznanych sobie ludzi, którzy ją spłodzili, poczuje się odrzucona. Być może postanowi ich odszukać, oddali się od państwa, w kłótniach może zacząć wykorzystywać argumenty typu „Nie jesteś moją matką". To jest prawdziwe piekło dla psychiki dziecka. Ja sama.. ja sama wiele razy przymierzałam się do tego, aby uświadomić Frances, co się stało z moim mężem. Nie potrafię, tak jak nie potrafiłabym powiedzieć dziecku prosto w oczy, że nie łączą mnie z nim więzy krwi.
-Dziękujemy – w głosie Garnet słychać było ulgę, jakby spodziewała się zupełnie innej odpowiedzi. Przytuliła się do mnie raz jeszcze i wręczyła swoją wizytówkę.
-Proszę do nas dzwonić, jeśli tylko będzie się miała pani ochotę spotkać. Frances również jest zawsze mile widziana.
-Zaprzyjaźniły się, ona i pani córki – przyznałam – To chyba jej pierwsze tego typu więzy... z pewnością państwa kiedyś odwiedzimy.
Wróciłam do dziewczynek. Frances od progu zwróciła się do mnie z pewnym pytaniem.
-A wiesz, jaka jest ulubiona piosenka Gigi?
-Nie, jaka? – zwróciłam się na wpół do córki, na wpół do siedemnastolatki.
-„Awful" – przyznała – W zeszłym roku była hitem moich szesnastych urodzin.
Po tych słowach dziewczyna zaczęła nucić.
Oh, just shut up,
You're only sixteen,
Oh, just shut up,
You're only sixteen,
Poczęłam jej wtórować i wkrótce wykonałyśmy ten utwór wszystkie, we czwórkę, niczym nowopowstały girlsband.
-Tak jest, rock'n'grunge! – wykrzyknęła Gertrude na koniec – Ta piosenka rządzi. Na mojej imprezie też na pewno będzie. I to na żywo, prawda?
-Prawda! – odpowiedziałam bez wahania i zmierzwiłam jej ogniste włosy.
Cieszyłam się, że dzięki mnie zaczęła myśleć o przyszłości, nie o śmierci. Spełniłam wielkie marzenie tej uroczej jednostki i dałam jej nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. To było cenniejsze niż najbardziej prestiżowe nagrody muzyczne.
-Ale odwiedzicie nas jeszcze wcześniej, co? – zapytała Fran z nadzieją – Nie chcę czekać na jakąś tam imprezę!
-Pewnie, że odwiedzimy... Jak tylko dostanę nowe serducho. – oznajmiła Gertrude.
Frances energicznie rzuciła się na blok rysunkowy z czerwoną kredką w dłoni. Zaskoczone jej nagłym działaniem obserwowałyśmy każdy ruch sześciolatki. Po kilku minutach wyrwała kartkę i podbiegła z nią do Trudy.
-Masz – powiedziała.
Rudowłosa uśmiechnęła się ze wzruszeniem i pozwoliła mi zobaczyć kartkę, na której widniało ogromne, starannie narysowane, dokładnie pokolorowane, czerwone serce
-Dzięki. Na pewno będziemy u ciebie niedługo.
-Okej. To papa! – zawołała Frances i potruchtała w stronę wyjścia z sali.
Nie sądziłam, że młoda może chcieć już iść, jednak nie próbowałam jej zatrzymać. Pomachałam swoim fankom na pożegnanie, gdy nagle coś sobie uświadomiłam.
-Mam coś dla was. – wyciągnęłam przedmiot, który tego ranka mi o nich przypomniał. – Oto autograf, na pamiątkę.
-Dziękujemy.
-Dziękujcie tacie. To on wczoraj poprosił, żebym się dla was podpisała.
-To dlaczego po prostu nam go nie przyniósł?
-Ja chciałam. Mój pseudonim nie wziął się znikąd, moje drogie. Nie przyszłam tu z litości. Ja po prostu was kocham, tak jak wszystkich fanów.
-My też cię kochamy, Courtney.
Powoli wyszłam z pomieszczenia i pożegnałam się z nimi raz jeszcze, przeświadczona, że to co sobie powiedziałyśmy, jest prawdą. Samantha wymyśliła dla mnie wcale nie lepszą nazwę sceniczną od tej, którą już noszę. Courtney Love pasuje do mnie idealnie. I nigdy nie zmieni się w Michelle Mercy.
---------------
*Michelle Mercy - dosłownie "Michalina Litość". Jest to aluzja do drugiego imienia Courtney, czyli właśnie Michalle, oraz jej litościwego zachowania wobec innych, jakie przejawia w powieści.
Ponieważ nie ma sensu zaśmiecać zakładki "obsada", aktorów, których obsadziłam w roli rodziny Glennów, podam tutaj.
Jillian Henry jako Gertrude Glenn
Jade Thirlwall jako Giselle Glenn
John Travolta jako Grover Glenn
Eva Mendes jako Garnet Glenn
Do ostatniej postaci mam dwie uwagi:
a) Imię Garnet nie pochodzi wbrew pozorom od słowa "garnek". Jest to po prostu anglojęzyczna nazwa kamienia szlachetnego, który w Polsce występuje pod nazwą "granat". Dokładnie, granat to nie tylko broń i owoc, to także kamień szlachetny!
b) Eva Mendes nie ma nic wspólnego z Shawnem Mendesem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top