Rozdział XV- Powrót, gniew Frances, TV i dreszcz.
"Niech to już będzie ostatnia taksówka na dziś" – pomyślałam, wchodząc do przywołanego, czarnego volkswagena.
Podałam kierowcy swój adres, po czym nakazałam:
-Jedź pan na pełnym gazie. Najszybciej jak się da.
Taksówkarz zdecydowanie dostosował się do moich wymagań, bo niespełna dwadzieścia minut potem byłam już przed swym domem. Nacisnęłam klamkę otwartych drzwi wejściowych. Pierwsze, co usłyszałam, to lament Frances.
-Nie wyjdę! Mama nie wróci! Zostawiła mnie, jak tatuś! Ona odeszła, odeszła!
Przed drzwiami jej zamkniętego na klucz pokoju klęknęła Melissa, której od tych przykrych słów również zdawało się zbierać na płacz.
-Hej, Fran! Już jestem! – zawołałam, dając przyjaciółce sygnał, aby wstała.
Córeczka natychmiast uchyliła drzwi i wyjrzała za framugę, by upewnić się, by sprawdzić, czy się nie przesłyszała. Następnie bez słowa wybiegła z pomieszczenia i objęła moje nogi.
Schyliłam się do jej poziomu, tak, abyśmy mogły spojrzeć sobie w oczy.
-Dlaczego płaczesz? Przecież bardzo często wychodzę i zawsze jesteś dzielna.
-Ale wtedy mówisz, gdzie! A teraz nie powiedziałaś. Tata też nie powiedział, tylko poszedł i nie wrócił.
-Och, Fran. – rzekłam cicho i przytuliłam ją mocno.
Wyciągnęłam z torebki chusteczki, które tak wiele już dziś widziały. Krew, kurz, podłogę pamiętnej szklarni. Teraz ocierały najczystsze łzy na świecie, które rozdzierały moje serce na pół. Łzy mojej córki, dobrego, lecz opuszczonego dziecka. Nie zasługiwała na mnie. Nie zasługiwała na taką rodzinę, na tyle cierpienia i na taki los. Kiedy miała dwa tygodnie, opieka społeczna zabrała ją ode mnie i Kurta. Powinna była tam zostać, znaleźć inną rodzinę. Nie powinna była trafiać z powrotem do nas. Z innymi ludźmi wiodłaby dużo szczęśliwsze życie, takie jak każda dziewczynka w jej wieku. Z dala od blasku fleszy, z dala od psychicznego więzienia, w którym osadziła ją śmierć ojca oraz legendarni rodzice.
-Przepraszam, skarbie. Przepraszam za wszystko. – szepnęłam.
Również zaczęłam płakać. Znowu nawiedzały mnie czarne myśli, od których tak bardzo chciałam się uwolnić. Były silniejsze niż moja psychika. Przychodziły, jak nieproszeni goście, siały spustoszenie a potem chowały się po kątach umysłu, by wyjść na światło dzienne w najmniej oczekiwanym momencie.
Frances puściła moją szyję i oddaliła się ode mnie kilka kroczków. Widziałam, że w jej szklanych oczach tańczą iskierki gniewu. Tupnęła nogą, po czym rzuciła pełne wyrzutu:
-Obiecałaś!
-O co ci chodzi, kochanie? – zapytałam zdezorientowana. Nie rozumiałam jej nagłej złości.
-Obiecałaś, że nie będziesz płakać! Rano, przy wujciu, przy cioci Melci i cioci Sancie! A płaczesz! Jesteś, jesteś.... Kłamczuchą!
-Nie płaczę. Wcale a wcale – uniosłam ręce w obronnym geście, po drodze ocierając łzy nadgarstkiem. – Zobacz.
Dziewczynka nadal patrzyła na mnie podejrzliwie swoimi szaroniebieskimi oczami. Kurt zawsze powtarzał, że są zupełnie takie jak moje. Muszę ją jakoś przekonać, że już się rozchmurzyłam, lub... odwrócić jej uwagę. Stwierdziłam, że drugi wariant będzie dużo łatwiejszy. Przeszło mi przez myśl, by wykorzystać do tego swoje umiejętności aktorskie.
-O widzę, że jesteś teraz złym smokiem. Boję się. – starałam się wyglądać i brzmieć tak, jakbym była naprawdę przerażona.
Wykonałam kilka niezgrabnych kroków do tyłu, aż pod samą ścianę, a następnie schowałam się za pobliski fotel.
-Nie jedz mnie, proszę – rzekłam błagalnie.
Frances przechyliła głowę, jakby zmiana kąta widzenia miała jej pomóc zrozumieć moje zachowanie. Przez chwilę patrzyła zdezorientowana to na mnie, to na Melissę, która sprawiała wrażenie ledwo powstrzymującej rechot.
Wreszcie nie wytrzymała, a moja latorośl zaczęła śmiać się razem z nią.
Po chwili Fran podbiegła do mnie, po raz kolejny zarzuciła mi ręce na szyję i ułożyła wargi w "dzióbek". Natychmiast cmoknęłam jej spragnione matczynej miłości usta.
-Nie jestem zła, mamo. Ale ty jesteś śmieszna, wiesz?
-Co ty nie powiesz? – odparłam.
-Nie powiem, że jesteś nieśmieszna. Bo wtedy to ja byłabym kłamczuchą.
Słysząc jej odpowiedź na retoryczne pytanie również się zaśmiałam. Przez chwilę miałam wrażenie, jakby powietrze w całym korytarzu wypełnione było gazem rozweselającym.
-Courtney, jesteś? Co wy robicie? – zapytał Eric, który zastając nas ubawione po pachy poczuł się pewnie jak w domu wariatów.
-Wujciu, bo ty nie widziałeś, jaka mama potrafi być śmieszna. Myślała, że ją zjem! Arrr! – młoda uniosła rączki i zgięła palce, starając się wyglądać jak prawdziwy smok.
-Naprawdę? – blondyn udał zaszokowanego.
-Tak! Mamo, a czy teraz włączysz mi już bajkę? - zapytała Fran, odwracając się do mnie.
Przytaknęłam i tak oto cała nasza piątka: Ja, Frances, Eric, Melissa oraz Mantha, wylądowaliśmy przed telewizorem zmuszeni do oglądania maratonu jakże absurdalnych przygód Myszki Miki. Byliśmy znudzeni, jak nigdy. No... Może oprócz Melci, która jest wiecznym dzieckiem i nawet dostrzegała humorystyczne aspekty kreskówki. Odnajdywałam jednak satysfakcję w tym, nazwijmy to, poświęceniu. Uważałam, że mojej córce należał się upragniony seans po tym, jak przez cały dzień śmiertelnie się o mnie bała.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści, gdy ciąg odcinków dobiegł końca, usłyszałam cichutkie pochrapywanie dobiegające z kolan. Wydawała je z siebie Frances, która przez cały czas leżała na mnie jak mała przylepka.
-Przebiorę ją na śpiąco i położę – szepnęłam do członków zespołu – Jak chcecie, włączcie coś normalnego.
Nie musiałam długo czekać na reakcję. Z okolic salonu dotarł do mnie jęk dziewczyn, ericowe „No, co? Ale z was marudy" oraz niski głos komentatora, podekscytowanego „mistrzowskim uderzeniem pałkarza". Nie było wątpliwości, że to mecz baseballa.
Wkrótce wróciłam do swych przyjaciół. Od razu rzuciły mi się w oczy skwaszone miny żeńskiej części zgromadzenia.
-Nie, nie, nie! Szlag! Home run*, serio?! – wrzasnął Eric, nie mogąc przeboleć punktu zdobytego przez drużynę z Bostonu. Nie muszę chyba nadmieniać, że kibicował Dodgersom.**
-Melissa, chodź na korytarz, proszę. – rzekłam dyskretnie.
Jej oczy zalśniły wdzięcznością, jakby chciała powiedzieć „Dzięki, że mnie stąd wyciągnęłaś".
Energicznie poderwała się z fotela. Stanęłam tuż za drzwiami wejściowymi, a ona naprzeciwko.
-Rozmawiajmy szeptem, dobrze? – poprosiłam.
Rudowłosa błyskawicznie wyraziła zgodę gestem głowy.
-Jedziemy do posiadłości Mansona. Teraz.
-Po co?
Wyciągnęłam z torebki przedmiot zakupiony w sklepie Roberta i Delli.
Melissa's POV:
Z torebki Courtney wyłonił się czarny pistolet, który skierowała w stronę mojej twarzy. Zdrętwiałam. Boże, czy to możliwe, aby najlepsza przyjaciółka chciała mnie zabić?! Po tym, co zobaczyłam nad ranem u Mansona, nie wykluczałam takiej możliwości. Courtney przeszła przez bardzo wiele, co mogło skrzywić jej psychikę. Jakim cudem nie zauważyłam momentu, gdy stała się psychopatką?! Oczy momentalnie wypełniły łzy, a ciało opanowało drżenie. Uniosłam ręce w geście poddania. Mam tylko dwadzieścia sześć pieprzonych lat! Ja chcę żyć!
---------------
*Home run - odbicie piłki w baseballu, po którym pałkarz (batter) zdobywa wszystkie cztery bazy i tym samym punkt (run) dla swojego zespołu. Podczas home runa punkty zdobywają także inni zawodnicy okupujący bazy w momencie uderzenia. (Źródło: Wikipedia)
**Los Angeles Dodgers - drużyna baseballowa z Los Angeles.
Żeby nie było zbyt cukierkowo, trochę grozy na koniec. Jak myślicie, Courtney zdąży wszystko jej wyjaśnić, czy przestraszona Mel przedtem ucieknie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top