Rozdział XIV - Mały, szeroki świat


Po wyjściu ze szklarni popatrzyłam na swój ręczny zegarek. Boże, jakiem cudem było już wpół do szóstej wieczorem?!

Do tego mój telefon pękał w szwach od nieodebranych połączeń i nieprzeczytanych SMS'ów. Otworzyłam ostatni przesłany z nich, była to wiadomość od Melissy:

Nie odpisałam jej już. Wyłączyłam telefon i wróciłam na lotnisko, doprowadzając swoje kończyny dolne na skraj wyczerpania. Dzięki uprzejmości pracownika hali odlotów trafiłam do kasy, gdzie kupiłam bilet do domu, do Los Angeles.

Przylot, pośpiech, kolejna taksówka. Celem był adres z kartki od Sinclaira. Trzeci już napotkany dziś kierowca patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby się zastanawiał, co zamierzam. Powinnam była namierzyć jakąś wypożyczalnię rowerów i dotrzeć tam samodzielnie.

Przy okazji zastanawiałam się, jakim cudem podrostek ze Szmaragdowego Miasta tak dobrze zna właściciela sklepu na drugim końcu kraju? Dla większości chłopaków w jego wieku Kalifornia jest szczytem wakacyjnych marzeń, a nie miejscem zawierania znajomości. A już na pewno nie handlowych kontaktów.

Wkrótce postawiłam swoje odziane w koturny stopy na bruku przed małym budynkiem, który był zupełnie niezauważalny pod ciężarem wielkiego, neonowego napisu „Footprint Store – 24h".

To, co pierwsze rzuciło mi się w oczy, to czarne , brudne ściany, które są o krok od tego, by stać się siedliskiem grzybów. Dopiero potem zauważyłam brak oświetlenia i stare, poobdzierane biurko, na którym głowę opierała znudzona do granic możliwości kobieta, niewiele ode mnie starsza.

Podeszłam do lady. Byłam dość zakłopotana, więc poczekałam aż kasjerka zrobi pierwszy krok.

-Witamy w całodobowym sklepie detektywistycznym. – rzekła brunetka takim tonem, jakby miała zamiar wkrótce zasnąć. Nawet na mnie nie patrzyła, zajmowało ją bowiem bazgranie po biurku na wzór zbuntowanej uczennicy liceum. – W czym mogę słu... Och, dzień dobry!

Nagłe ożywienie ekspedientki zdało mi się być oczywistą konsekwencją rozpoznania we mnie gwiazdy. Jak się okazuje, kobieta wiedziała o mnie dużo więcej niż to, że jestem rockową wokalistką:

-Widzę, że mamy zaszczyt powitać szanowną Courtney Michelle Harrison! Czyżby z polecenia naszej rudowłosej, kanadyjskiej przyjaciółki?

-Znacie Melcię?

-Znamy, znamy odkąd pamiętamy! To znaczy, Rob ją zna, ja jestem na przyczepkę. – wyszczerzyła się do mnie w wyrazie szczerego zadowolenia, co rzadko spotykam jako sklepowa klientka – Kochanie, chodź, koleżanka Lissy do nas!

-Lissy?! – zdziwiłam się.

-Tak się każe nazywać. Ja jestem Adelaide, ale prosiłabym zdrabniać, Della. – podała mi rękę, a po chwili z głębi regałów wypełnionych nietypowymi artykułami wyłonił się starszy, elegancki mężczyzna o siwych, prawie białych włosach, którego twarz zdobiły dodające męskości zmarszczki.

-Państwo już mnie znają. Dla przyjaciół Court tudzież „chuda raszpla". Wie pani, pieszczotliwe przezwiska z muzycznej branży – uśmiechnęłam się z zakłopotaniem, odwzajemniając uścisk brunetki.

-Bardzo nam miło. – odezwał się mężczyzna – Robert, mąż Delli. A co do pieszczotliwych przezwisk, to „stary pryk" i „ponura wiedźma".

Wybuchliśmy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale poczułam się bardzo swobodnie, gdy obrócili popełnioną przeze mnie gafę w żart. Melissa bez dwóch zdań zna się na ludziach i nie dziwi mnie, że się z nimi przyjaźni.

-Oczywiście na wstępie oferujemy dziesięć procent zniżki – powiedział Rob - Co chciałabyś kupić?

-Macie atrapy broni? Obojętnie jakiej. Potrzebny mi straszak.

-Mamy, do wyboru do koloru. Rewolwerek, pistolecik, co chcesz! O, może przyniosę, ostatnio przyszedł najnowszy model rodem z westernów. – staruszek odszedł na zaplecze.

Ja natomiast rozpoczęłam rozmowę z Adelaide.

-Właściwie, to nie Melcia dała mi wasz adres. Zrobił to pewien młody człowiek z Seattle, niejaki Sinclair, nazwiska nie znam.

-Sinclair Davies, no przecież! Synalek naszego stałego klienta. Bo wie pani, jego ojciec, Timothy, to profesjonalny detektyw. Przyjmuje zlecenia i na przykład tropi zdrady małżeńskie. Śmiejemy się, że być może kiedyś Rob i ja zostaniemy jego klientami. Sin niestety, jak samo zdrobnienie wskazuje, to młody grzesznik*... Wciąga go praca taty, ale zdaje się, że wolałaby być po drugiej stronie barykady.

-Czyli?

-Czyli przestępcą. Biedny Timothy, najpierw taka rodzina, potem rozwód, a teraz problemy z synem. Prawdziwa okrutnica z tej Fatimy, że go zostawiła dla jakiegoś Seana z Olympii.

Fatima i Sean! Niedoszłe małżeństwo z lotniska!

-Spotkałam dzisiaj jakąś Fatimę na lotnisku w Seattle. Awanturowała się przez telefon, że żadnego ślubu nie będzie , czy jakoś tak. Ten jej narzeczony też miał na imię Sean.

-To na pewno oni! Boże, jaki świat mały! Timothy jakiś czas temu mi się żalił, że była żoneczka układa sobie życie na nowo... Jak mu powiem, co widziałaś, to... oszaleje ze szczęścia! Być może nawet wróci do Santa Monica. Biedak się załamał i wyprowadził z Kalifornii po rozwodzie, nie widujemy się już. A Sin... bardzo to przeżył, traktował mnie jak matkę, a przynajmniej ciotkę.

-Istnieje też możliwość, że po prostu nie uwierzy.

-On wie, że ja zawsze mam informacje z pierwszej ręki. Znam ludzi ze wszystkich stanów, od Waszyngtonu po Teksas. Nigdy nie pyta, skąd cokolwiek wiem, bo wie, że nie robiłabym go w konia nigdy przenigdy. Boże, zabrzmiało jak masło maślane.

-Wiadomo, o co chodzi.

-Grunt to potrafić zrozumieć drugą osobę.

-O tak, święta racja.

Słowa Adelaide wywołały u mnie zamyślenie. Myśl o tym, jak wielu ludzi nawet nie próbuje mnie zrozumieć, postawić się w mojej sytuacji, jest przerażająca. Jeszcze gorzej poczułam się uświadomiwszy sobie, że ja również przyjmuję zamkniętą postawę wobec znacznej liczby osób w moim otoczeniu. Za wszelką cenę próbuję ich od siebie odtrącić, jakby z założenia byli moimi największymi wrogami. Boję się krzywdy. Boję się wyzwisk. Boję się bycia ocenianą. Żyję w tym strachu i on mnie pożera. Wiem to, ale z jakiegoś powodu nie mam odwagi tego zmienić, otworzyć się na innych. To po prostu trudne, zbyt trudne. Bajeczki o asertywności sugerują, że życie to film, w którym jesteś tylko statystą i musisz nieustannie się podlizywać, a jeśli walczyć o swoje to niezbyt mocno. Inaczej mogą wykopać cię z planu.

Rzeka przemyśleń wyschła dopiero wtedy, gdy Robert z trzaskiem położył przede mną sztuczny rewolwer. Przyglądnęłam się mu ze wszystkich stron. Popatrzyłam na magazynek. Pociągnęłam za spust i usłyszałam strzał, jednak z lufy nie wydobył się żaden nabój. Po prostu dźwięk.

-Nie. Nie o to mi chodzi. Wolałabym coś bardziej... wie pan, zwyczajnego. Zwykły pistolet, jak w gangsterce. Nie chcę bawić się w panią szeryf, bo wtedy mogą się domyślić braku autentyczności.

-Kto?

-Nieważne. Melissa wszystko wam opowie, gdy już będzie po fakcie.

-Ach, no tak. Gdzie moja dyskrecja zawodowa?

-Proszę mi wierzyć, w mojej branży człowiek przyzwyczaja się do nietaktów. Do tego stopnia, że sam staje się zbyt bezpośredni. Przynajmniej czasami.

Chwilę potem otrzymałam budzącą grozę, błyszczącą replikę pistoletu Glock 19. Jak na straszak wydał też wyjątkowo głośny i ogłuszający strzał, który na pewno sprawi, że Mansona i jego bandę ogarnie trwoga o własne życie.

-To jest to. – oświadczyłam.

Wkrótce z mojego napchanego portfela ubyło kilka studolarowych banknotów. Schowałam swój nabytek do torebki.

„Niech to już będzie ostatnia taksówka na dziś" – pomyślałam, wchodząc do przywołanego, czarnego volkswagena

--------------------- 

*Sin (ang.) - grzech. 

Witam! 

Rozdział ten dedykuję @oneyellowbee  za wykonanie prześlicznej okładki. Miałam tak zrobić już w poprzednim rozdziale, ale "młodzieżowa skleroza" mnie dopadła. Dziękuję, Maju! 

Dajcie znać w komentarzach, co sądzicie o rozdziale oraz okładce, oraz czy chcielibyście, żebym ją zmieniła (Maja zrobiła dwie wersje). 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top