Rozdział IV - Ciocia Melciaaaaaa!
***Nie włączajcie jeszcze piosenki z mediów***
Atmosfera w busie była nie do zniesienia, powietrze robiło się ciężkie od gniewu, a do tego dochodziły moje czarne myśli o trzymanych przez Marilyna kotach. Czy w ogóle dostają tam jeść? Czy specjalnie trzyma je w łazience i męczy, wykorzystując ich wrodzony strach przed wodą? A może, a co, jeśli one... Nie. Nie miałam odwagi dokończyć tego zdania. Przed oczami stanęła mi szóstka ślicznych, puchatych stworzeń z ogłoszenia i wiedziałam jedno: MUSZĘ do nich trafić i MUSZĘ je uratować.
Nie wiedziałam, dokąd jechać. Nikt nic nie mówił. Najchętniej po prostu poszłabym do domu, walnęła się na kanapę i zostawiła im auto, ale z jakiegoś powodu wciąż krążyłam po bezkresnych ulicach Los Angeles, włócząc się bez celu. Byłam zbyt zajęta rozmyślaniem, by skupić się na czymkolwiek innym.
-Przepraszam, Mantha – wydusiła Courtney, a ja wręcz podskoczyłam z zaskoczenia, bo od piętnastu minut do moich uszu nie doszły żadne dźwięki – Jedziemy do mnie, okej? Przedstawię ci moją córkę, ona nie ma nic przeciwko zdrobnieniom... Żadnym. No, i jest najlepszym dowodem na to, że nie jesteśmy... aż taka patologią.
-Dobra. – odpowiedziała – Przeprosiny przyjęte. To mnie niepotrzebnie poniosło.
Przy drzwiach domu przyjaciółki dopadła mnie dobrze znana, niziutka, urocza istota:
-Ciocia Melciaaaaaa! – krzyknęła Frances, obejmując moje nogi w kolanach. Po chwili jednak cofnęła się zawstydzona i zwróciła do matki. – Czy ta pani za tobą to ktoś nowy?
-Tak, zastępuję ciocię Patty.
-Łe, to niefajnie. Lubiłam ją – stwierdziła, nie wyglądała jednak na szczególnie przejętą. Do osiemnastego miesiąca życia miała ponad 50 opiekunek. Przyzwyczaiła się, że ludzie w jej życiu przychodzą i odchodzą.
-To może pokażesz ciociom swój pokój? – zachęciła Courtney.
Frances energicznie pokiwała głową, przytuliła matkę i zaczęła mnie ciągnąć za rękę.
-Mam tyyyyle nowych lalek, że nie uwierzysz, ciociu! I we wrześniu idę do szkoły, i mam książki, i plecak, i chlebak, i w ogóle. – chwaliła się.
Zamknęła na klucz drzwi w swoim różowym królestwie i dosłownie wywaliła na podłogę największą ilość przedmiotów szkolnych, jaką widziałam.
-A to, ciociu, to jest taka jakby gitara. Też można na niej grać, ale ma tylko jedną strunę. – powiedziała, przynosząc najzwyklejszą teczkę z gumką.
Następnie znów zagłębiła się w stos przedmiotów. Grzebała tam dużo dłużej, aż w końcu wygrzebała.... Dwie szklane butelki po soku i jeden, również szklany, kubek-niekapek. Następnie chwyciła linijkę i wcisnęła wszystko Samatchcie.
-A to są bębny. Takie... prowizorowe.
-Prowizoryczne – poprawiłam.
-Prowizoryczne. Jak pani ma na imię?
-Samantha. Możesz na mnie mówić ciocia Mantha.
-O, to bardzo ładne imię. A mogę na panią mówić ciocia Santa?
Spodziewam się, że syknie „Nie" i wyjdzie, stwierdzając, że nie musi się zniżać do poziomu sześciolatki. Dzieje się jednak zupełnie inaczej.
-Jasne, że możesz! Jak na to wpadłaś?
-No... no bo pani wygląda, jak pomocnica Świętego Mikołaja w tej czerwonej koszuli i z białymi spinkami.
Wtedy we dwie z Manthą wybuchamy śmiechem, a mała początkowo nie wiedząc o co chodzi w końcu daje się mu zarazić.
Gdy się uspokajamy, dziewczynka wpada na pewien pomysł:
-Hej, a może zaśpiewamy „Santa Claus Is Coming To Town"? – proponuje, wciąż jeszcze chichocząc – Zrobicie akopanient, a ja pośpiewam.
https://youtu.be/PJ2CuKgyNW0
-Akompaniament. – poprawiłam, po czym, aby nie wyjść na drobiazgową, dodałam – Z miłą chęcią.
Po chwili dajemy najbardziej amatorski występ „nowego składu Hole" w historii. Nie dość, że gramy na rzeczach, które powodują głównie hałas, to jeszcze śpiewamy świąteczną piosenkę w środku marca. Co nie zmienia faktu, że jest to najsłodsza czynność, jaką kiedykolwiek wykonywałam. Głosik Frances nie jest szczególnie głęboki, w przeciwieństwie do jej rodziców. Ma jeszcze czas. Patrząc na jej radość, gdy prezentuje nam swoje umiejętności wokalne, wnioskuję, że w przyszłości ma dużą szansę podzielić los rodzicieli.
-Dobra, a teraz będzie piosenka o mamie i o tacie, i o wujku Chriście, i o wujku Davie. Tylko bez instrumentów. Ja sama.
Ja i Matha, czy może raczej Santa, spoglądamy na siebie pytająco. Co młoda może mieć na myśli?
Wtedy słyszymy pierwsze słowa piosenki „Miłość rośnie wokół nas". ***Włączcie!***
Czuję co się święci,
Opętał ich zły duch,
Dam głowę, że w tym naszym trio,
Zostanie tylko dwóch,
Ta noc karesom sprzyja,
Miłosny tchnęła czar,
W tej sytuacji romantycznej,
Co będzie strach się bać
-A teraz mama powinna śpiewać, ale będę ja. – przerwała swój performance młoda. – Albo, ty, ciociu. Masz taki sam głos jak Nala.
Moje policzki zrobiły się czerwieńsze od włosów pod wpływem komplementu i zawstydzenia. Niegrzecznie byłoby jednak odmówić, dlatego zaczęłam nucić.
Miłość rośnie wokół nas,
W spokojną jasną noc,
Nareszcie świat,
Zaczyna w zgodzie żyć,
Magiczną czując moc.
Nagle zobaczyłam, jak z oczek małej zaczynają wyciekać pojedyncze łzy. Przesunęłam się do niej i otarłam jedną z nich, z troską pytając:
-Co się stało? Przecież było fajnie, prawda?
-Prawda, ale teraz tata powinien śpiewać. A taty w ogóle nie ma.
-Nie płacz... Wiesz co, to jest głupia piosenka.
-Nieprawda. Miłość nie jest głupia, a mama i tata się kochali.
-A co ty na to, żebym zaśpiewała ci coś innego?
-Dobrze. – zgodziła się Frances, wciskając mi się w ramiona.
Wskutek wizyty w schronisku, u Mansona i podrapanej firanki przychodziła mi do głowy tylko jedna piosenka:
A, a, a.
Kotki dwa,
Szaro-bure obydwa,
Nic nie będą robiły,
Tylko Frances bawiły,
A, a, a.
Kotki dwa,
Szaro-bure obydwa,
Jeden duży, drugi mały,
Oba mi się spodobały,
A, a, a.
Kotki dwa,
Chodzą sobie po sieni,
Miałczą głośno do cieni.
A, a, a,
Kotki dwa,
Jeden szary, drugi bury,
A ten trzeci myk – do dziury.
A, a, a.
Kotki dwa,
Jakby tylko jeden był,
Toby mleczko z Frances pił.*
Przestałam śpiewać, ponieważ usłyszałam głośne chrapnięcie. O wiele za głośne, by wydawała je z siebie sześciolatka. Samantha opierała się o moje ramię i spała w najlepsze, podobnie zresztą jak Frances. Ziewnęłam i miałam wrażenie, że pomimo, iż jest dopiero osiemnasta, ja także lada chwila zasnę na siedząco. Tak się też stało.
----------------------
*To jest wersja, którą zawsze śpiewała mi babcia. Nie znalazłam filmiku, w którym występowałyby dokładnie te same słowa, bo różne odsłony tej kołysanki istnieją i się przeplatają.
Dzisiaj typowy rozdział typu "rzygam tęczą", który zrobiłam, żeby wyrzucić z siebie dziecięce piosenki, które mi chodzą po głowie i nie chcą wyjść, choć mam piętnaścielat. Oprócz trzech przedstawionych są to także "Cukierki cukierki" oraz "Gruszka i Pietruszka"... Tak, oto czym skutkuje niańczenie dzieci znajomych rodziców.
MUSIAŁAM dodać to zdjęcie Courtney w swetrze Kurta z małą Bean, jest tak śliczne i TAK mi przypomina chwile z własną mamą, że po prostu nie mogłam odpuścić, choć wiem, że Fran jest na nim dużo młodsza, niż sześć lat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top