Wdzięczność


Lato zbliżało się do końca i żegnało się deszczowymi nocami i chłodnymi porankami. Sam wstał, ubrał  dres i cicho, by nie budzić brata, wyszedł z pokoju motelowego, by pobiegać przed śniadaniem.Niebo nad jego głową było blade, jakby wyprane z koloru, wiatr unosił pierwsze, pożółkłe, zwiędłe liście, zapowiadające jesień.Odetchnął głęboko. Zrobił kilka skłonów, rozciągnął się, a potem zaczął biec, powoli, zmierzając w stronę niedużego parku, kilku alejek wśród drzew.Przyspieszył, poczuł w mięśniach przyjemne ciepło, ale jego myśli zaczęły dryfować niespokojne, podobne ciemnym chmurom, ciężkie od trosk. Chciał, by bieg oddalił go od lęku i frustracji, przyniósł odprężenie.Na próżno. Nie mógł uciec od strachu przed przyszłością, od wyrzutów sumienia, że jest zbyt słaby, zbyt bezradny, by pomóc Deanowi i sobie.Jego długie, silne nogi, bez trudu niosły go przed siebie, mimo to, czuł się tak jakby pętały go niewidzialne kajdany, skuwające stopy, opasujące pierś, utrudniające oddech.Stanął, oparł się o pień drzewa.Musiał zwolnić, atak paniki dławił mu serce.Coraz trudniej było mu patrzeć na Deana, w jego udręczone oczy, czas wokół brata zdawał się kurczyć, światło zanikać, gęstniało powietrze jak przed burzą.Czasami, czuł wściekłość, której nie mógł okazać. Miał ochotę, swój ból wtłoczyć pięścią Deanowi w twarz. Jak mógł mu to zrobić? Jak mógł to zrobić samemu sobie?!Sam stał pod drzewem, wytarł kilka łez, które mu się wymknęły na policzek, zacisnął zęby, musi być silny, musi.Odchylił głowę, na spoconym czole poczuł podmuch wiatru, niósł ulgę.Otworzył oczy, liście miękko unosiły się w powietrzu, jakiś ptak frunął do góry, zaćwierkał, inny odpowiedział mu spośród gęstych gałęzi.Przez chmury przedarły się jasne promienie słońca, powietrze jakby nabrało ciepła, wszystko wokół Sama pojaśniało. Mimowolnie odetchnął głęboko, pełną piersią, spokojniej.Poczuł nagle to, że żyje  i poczuł wdzięczność.Mógłby przecież teraz być tylko garstką popiołu ze stosu. Pyłem, wirującym na wietrze, niczym więcej...mniej  niż  zwiędły  liść.Nie powinien więc, stać tu i poddawać się, wystarczy tych żalów. Żyje, czyli nie wszystko stracone, musi dalej działać.Biegiem wrócił do motelu.Dean właśnie się budził. Sam usiadł obok niego na łóżku i bez słowa mocno go uscisnął.- No co ty...brachu...- wymamrotał zdziwiony Dean- Co jest?Sam wstał i spojrzał bratu w oczy.- Zrobię wszystko, by zmienić ten pakt, Dean. Nie pójdziesz do Piekła, wymyślę coś, zobaczysz.-"Albo pójdę tam razem z tobą"- dodał w myślach Sam- "Życie jest dobre, ale nie bez ciebie".***

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top