Rozdział XXXVII


[Uwaga, uwaga! Ogłoszenie parafialne.

Samotny Wilk właśnie uzyskał piękną liczbę 100 tys. odczytów. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa i podzielę się z wami swoim szczęściem... w formie maratonu. Od dzisiaj do niedzieli codziennie będzie rozdział Watahy.

A teraz... Rozładowanie napięcia przed rozdziałem 😄

Dobra, zapraszam do czytania. Miłej lektury ✌🏻]

Zaczynałem mieć nadzieję, że łowcy jednak za nami nie podążają. W końcu poruszaliśmy się powoli. Niezwykle powoli. Oni jednak do nas nie dotarli. Pomyślałem, że może Nasir zabił ich wszystkich. Na to zasługiwali. Jeśli jednak by to zrobił... natychmiast by nas znalazł.

Może został ranny i ruszy za nami, gdy tylko wyzdrowieje. Ta myśl sprawiła, że na chwilę chciałem się zatrzymać. Może nawet zawrócić. Zmusiłem się jednak do parcia naprzód. Okazało się to słuszną decyzją.

Około południa zauważyłem dym. Najpierw wiatr przyniósł jego delikatny zapach. Gdy wspiąłem się na drzewo, zobaczyłem cienką smużkę. Podążali za nami. Co więcej, byli blisko. Poruszali się znacznie szybciej niż my. Podejrzewam, że nawet zbytnio się nie spieszyli. Jeśli byli w domu na pewno widzieli pokój chłopców. Wiedzą, że jestem sam, z co najmniej jednym dzieckiem. Wiedzieli więc, że nie ucieknę im ani nie jestem wielkim zagrożeniem. Polowali na nas jak na zwierzynę.

Bałem się. Tak bardzo się bałem. Nie mogłem jednak okazać tego przed chłopcami. Zignorowałem to, że bolą mnie ręce i nogi. Wziąłem ich na ręce i po prostu parłem przed siebie.

Nagle usłyszałem szelest. Zamarłem w bezruchu, ale z krzaków nie wyszedł wróg ze strzelbą... a wilczyca.

- Yurel... Yurel jesteś.

Poczułem ulgę. Bałem się, że coś mogło się jej stać. Ta jednak jedynie spojrzała na nas, po czym biegiem ruszyła w kierunku, z którego przyszła. Nie rozumiałem, co się dzieje, ale grunt, że była cała i zdrowa. Ona też jest matką. Matką jeszcze nienarodzonych szczeniąt. Straciła swojego partnera. Straciła matkę. Miała tylko maleństwa, które nosiła pod sercem.

Ruszyłem do przodu. Nie mogłem pozwolić sobie na odpoczynek. W końcu jednak zrozumiałem, że nie ma to sensu. Dogonią nas. Ponadto była to kwestia zapewne niecałej godziny. Yurel była gdzieś w pobliżu... zrobiłem więc jedyną rzecz która przyszła mi do głowy. Znalazłem odpowiednie miejsce. Kupkę krzewów tuż przy potężnym dębie. Zaprowadziłem do niej moich chłopców.

- Posłuchacie mnie teraz. Mama na chwilę was tu zostawi. Musicie tu na mnie poczekać dobrze? Niedługo wrócę. Yurel jest w pobliżu.

Linadel złapał mnie chyba z całej swojej siły. Sira wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

- No już, już... będzie dobrze. Mama idzie na polowanie. Tak jak wczoraj. Pamiętacie? Wróciłem szybciutko prawda? Tym razem nie rozpalę ogniska, ale... ale wrócę szybciutko. Musicie tylko poczekać i być przez ten czas cichutko. Cichutko jak myszki. I nie ruszajcie się z miejsca. Po prostu posiedźcie tutaj chwilkę. Dobrze?

Nic nie było dobrze. Niemniej chłopcy posłuchali się mnie. Skulili się pod drzewem i przytulili mocno do siebie. Nie chciałem ich zostawiać. Jak mogłem zostawić moje dwa maluszki w środku lasu? Gdy wokół było tak zimno...

Zdjąłem płaszcz i okryłem ich nim. Pocałowałem obu w czułka i posłałem im pokrzepiający uśmiech. Czułem się okropnie, gdy odchodziłem. Nie było jednak innego wyjścia. Prędzej czy później nas dogonią. A zapewne nastąpi to prędzej.

Cofnąłem się po własnych śladach. Niezbyt daleko. Po jakichś dziesięciu minutach zatrzymałem się i rozejrzałem po okolicy. To było dobre miejsce. Wystarczające. Zapewne lepszego w pobliżu nie znajdę. Wspiąłem się na jedno z drzew. Teraz doceniam tę umiejętność. Przydaje się nie tylko wtedy, gdy chcesz zerwać kilka dojrzałych owoców. Po czym czekałem.

Nie trwało to długo. Zobaczyłem ich po jakichś pięciu minutach. Poruszali się ostrożnie między drzewami. Byli jeszcze daleko więc niewiele mogłem zrobić.

Nagle rozległo się wycie. To była Yurel. Dość daleko... Wyła długo. Mężczyźni mogli tego nie słyszeć. A może jednak nie doceniałem ludzkiego słuchu. W każdym razie wilczyca była daleko ale nie za daleko. To dobrze. Jeśli coś mi się stanie może znajdzie chłopców. Nie wiem, jak miałaby się nimi zająć, ale... ale ich obroni.

Zeskoczyłem na ziemię i skryłem się za pobliskimi krzakami. Chwyciłem pewnie łuk i wyciągnąłem strzałę. Nałożyłem ją na cięciwę i czekałem. Gdy upewniłem się, że są wystarczająco blisko, naciągnąłem ją. Czekałem cierpliwie na odpowiedni moment.

Było ich trzech. Żaden z nich nie był ranny. Miałem tylko jedną szansę. Dostrzegłem, że wszyscy mieli broń. A ja... łuk. Wypuściłem jednak strzałę.

Wbiła się w pierś pierwszego mężczyzny, a pozostali dwaj szybko skryli się za drzewami. Rozdzielili się i zaczęli już ostrożnie zachodzić mnie z dwóch stron. Nie miałem innego wyjścia jak się wycofać.

Zabiłem jednego. Może jakoś poszczęści mi się z pozostałymi dwoma. Tak przynajmniej powtarzałem sobie w głowie, by się nie złamać. To jednak nie wystarczyło.

Gdy padł strzał, nogi ugięły się pode mną i padłem na ziemię. Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że kula trafiła w drzewo obok. Jednak sam huk wystrzału i myśl, że broń jest wycelowana we mnie, sprawiły, że poczułem się słabo. Wróciło wspomnienie ogromnego bólu.

Otrząsnąłem się jednak. Wstałem i skryłem się za drzewem. Naciągnąłem cięciwę, wychyliłem się i strzeliłem. Nie wycelowałem zbyt dokładnie, ale trafiłem jednego z mężczyzn w ramię. Będzie potrzebował chwili, by wyjąć strzałę.

Ruszyłem do biegu. Jeśli będę, miał szczęście, to ich powstrzyma. Może ten drugi zajmie się rannym towarzyszem.

Biegłem ile sił w nogach. Aż dotarłem na miejsce. Sira i Linadel byli cali i zdrowi.

- Już dobrze. Już dobrze maluszki. Jestem. Wróciłem. Mówiłem, że wrócę.

Zabrałem płaszcz i zarzuciłem go na ramiona. Musieliśmy stąd znikać. Chciałem złapać ich za ręce, ale usłyszałem kroki. Miałem złudne nadzieje. Ja byłem zmęczony i osłabiony. A oni nie mieli skrupułów. Nie tylko wobec wilków ale i swoich własnych towarzyszy.

Nałożyłem strzałę, napiąłem cięciwę, a gdy wychyliłem się zza drzewa, rozległ się huk. Poczułem ból w ręce a strzała, którą wypuściłem, chybiła. Skryłem się za drzewem. To było tylko draśnięcie... Tylko draśnięcie.

Zerknąłem na moje dzieci. Przerażone maleństwa. A ja nie mam sił, by ich obronić. Przykląkłem przy nich. Co miałem zrobić? Co powiedzieć. Nie mieliśmy dokąd uciekać. Strzały nie mają szans przeciw kulom.

Kroki były coraz bliżej. Gdy mężczyzna w końcu pojawił się w zasięgu wzroku, mogłem tylko osłonić przed nim moje dzieci. Czułem, jak jeden z nich mocno trzyma materiał płaszcz na moich plecach. Drugi przylgnął do nich mocno.

Mężczyzna był dość młody. Miał ciemne włosy i krótką brodę. Przede wszystkim jednak miał broń wycelowaną wprost we mnie. Zastrzeli mnie... i zabije moje dzieci. Moje maleństwa...

- Proszę... - Słyszałem swój głos, ale czułem się, jakbym to nie ja je wypowiadał. - Proszę nie...

Mężczyzna zaśmiał się krótko, ale nie strzelił. Próbował zerknąć za mnie, a ja odruchowo dokładniej zasłoniłem chłopców.

- Dwóch. Nic dziwnego, że nie zaszliście daleko. Mogłeś jednego zostawić. Właściwe... mogłeś zostawić obu. Może byś uciekł.

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to ciche warczenie dochodzi z moich ust. Brunet wydawał się tym rozbawiony. Dlaczego jeszcze mnie nie zabił? Łowcy się nie wahają.

- Zamierzasz się nade mną znęcać?

- Straciliśmy kilku dobrych towarzyszy... może jednak powinienem jakoś ci się odwdzięczyć?

- Spróbuj.

Poczułem mrowienie w palcach, gdy moje paznokcie zaczęły zmieniać się w szpony.

- Chciałbym... ale jesteś zbyt cenny. Dostaniemy znacznie więcej, jeśli będziesz taki ładniutki jak teraz.

Na początku nie rozumiałem. Dopiero gdy odsunął płaszcz i zobaczyłem metalowe obręcze u jego pasa, zrozumiałem. To nie łowcy... Nie tacy, których się obawiałem. To łowcy niewolników.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top