Rozdział XXXVI
Linadel szedł, trzymając mnie za prawą rękę. Sira trzymał mnie za lewą. Szliśmy powoli. Bardzo powoli. Jednak poruszaliśmy się do przodu. Lepsze to niż siedzenie i czekanie. Chłopcy byli naprawdę dzielni. Co jakiś czas któryś z nich zaczynał płakać. Wystarczyło jednak kilka słów pociechy, by się uspokoili. Co chwilę robiliśmy przerwy.
Szliśmy tak przez dwie godziny i nie miałem pojęcia, jak daleko zaszliśmy. Na pewno niedaleko. Połowę tego czasu odpoczywaliśmy. A chłopcy może i są bardzo dzielni, ale mają krótkie nóżki. To przypominało raczej spacer niż ucieczkę.
Chłopcy powoli opadali z sił. Byli niewyspani i głodni. Pocieszanie już nie działało. To były tylko marne słowa. Sam już zaczynałem się łamać, gdy patrzyłem, jak moje dzieci się męczą. Pierwszy promyczek nadziei w końcu się jednak pojawił.
- Chłopcy patrzcie! To jagody!
To były jedynie dwa marne krzaczki, ale były na nich owoce. Chłopcy zaczęli od razu wyjadać te, które były najniżej. Ja zbierałem te, do których nie sięgali. Gdy na dole nic już nie zostało, przykląkłem i rozłożyłem dłonie, w których uzbierałem dość spory stosik owoców. Przyglądałem się, jak je zajadają. Gdy zostało już niewiele, Sira wziął jedną i podsunął mi do ust.
- Mama.
- Nie kochanie. Nie jestem głodny. Ty jedz.
Maluch wahał się chwilę, nim zjadł jagodę. Oczywiście, że byłem głodny. Ja jednak mogłem wytrzymać głód. Zresztą kilka malutkich owoców nie napełni mi brzucha. A dzieci choć trochę napełnią brzuszki. Gdy byli spragnieni, rozpuszczałem na dłoniach nieco śniegu. To było jednak za mało.
Jakąś godzinę po tym, jak ruszyliśmy w drogę, zaczął padać śnieg. To mogło nam pomóc. Świeży śnieg chociaż częściowo ukryje nasze ślady.
W pewnym momencie gdzieś w oddali usłyszałem wycie. To była Yurel. Zawędrowała znacznie dalej niż my. Szliśmy jednak tak szybko, jak mogliśmy. Kilka razy zatrzymaliśmy się, gdy znalazłem coś jadalnego dla chłopców. A jakieś trzy godziny przed zachodem słońca postanowiłem, że nadszedł czas by zatrzymać się na dłużej.
Znalazłem odpowiednie miejsce, posadziłem chłopców na zwalonym pniu i zacząłem zbierać patyki na ognisko. Gdy oni odpoczywali, ja przygotowałem ognisko, jeszcze jednak go nie rozpalałem. Nie mogłem oddalić się zbytnio. Dlatego trudno było cokolwiek upolować. Dopiero po jakichś dwóch godzinach ustrzeliłem z łuku małego, chuderlawego królika. Oprawiłem go, a gdy słońce zaszło, rozpaliłem ogień.
Chłopcy byli zadowoleni, że w końcu mogą posiedzieć w cieple. A gdy upiekłem dla nich królika, na chwilę jakby zapomnieli o strachu. Zajadali się ciepłym mięsem i rozkoszowali ogniem.
Zebrałem nieco większych gałęzi. Głównie odłamywałem je z drzew. Potrzebowałem takich, na których wciąż były igły. Trochę mi to zajęło, jednak w końcu zbudowałem malutki szałas. Ustawiałem je pod kątem tuż przy drzewie. Teraz nie musieliśmy obawiać się śniegu.
Gdy chłopcy skończyli jeść, a ogień już dogasał, kazałem im wejść do środka, a sam wsunąłem się za nimi. Przytuliliśmy się do siebie, by nie zamarznąć. Chłopcy szybko zasnęli. Byli wykończeni. Ja przez długi czas nie mogłem zasnąć. Nasłuchiwałem dźwięków lasu. Próbowałem znaleźć w nich coś niepokojącego, nienaturalnego... obcego. W końcu jednak i ja usnąłem.
***
To Sira mnie obudził. Zresztą nie pierwszy raz. Miałem bardzo lekki sen. Gdy tylko któryś z maluchów się poruszał, przebudzałem się. Szybko na powrót zasypiałem, niemniej było to męczące i nie wyspałem się. Linadel przez sen mówił 'tata'. Przytuliłem go mocniej i liczyłem, że nie śni mu się nic złego. Gdy obudziłem się po raz kolejny i było już jasno, stwierdziłem, że czas wstawać.
Nie mieliśmy czasu. Nie było sensu próbować ukryć ślady obozowania. To zajęłoby zbyt wiele czasu, a i tak znajdą nasze ślady. Dlatego wziąłem chłopców za ręce i podnosiłem ich na duchu. Uśmiechałem się do nich i starałem się, by mój ton brzmiał lekko. Jakbyśmy naprawdę byli tylko na spacerze.
Był nowy dzień. Wczoraj przeżyli koszmar. Dzisiaj musiałem pokazać im że wszystko jest dobrze. Nawet jeśli tak nie było. Nadal byli odrobinę osowiali jednak nie tak przestraszeni, jak wczoraj. Gdy zaczęli się męczyć, wziąłem ich na ręce. Później znów musieli iść o własnych siłach.
Gdy Sira zaczął płakać, wziąłem go na ręce i poniosłem jakiś czas, podczas gdy Linadel szedł o własnych siłach. Później przez jakiś czas niosłem Linadela. Pojedynczo nie było mi tak ciężko. Musieliśmy iść jednak wolno, by drugi z chłopców nadążał. Żadne rozwiązanie nie było dobre.
Od dawna nie słyszałem Yurel, co nieco mnie niepokoiło. Po jakimś czasie usłyszałem jednak coś innego. Rzekę. Nie zbliżaliśmy się do niej zbytnio. Jednak chciałem mieć ją w zasięgu słuchu. Przynajmniej teraz wiedziałem, że idziemy w dobrą stronę.
Teoretycznie mieliśmy jeszcze kawał drogi, nim dotrzemy do mostu. A później... Nie wiem, co będzie później. Gdzie jest Nasir? Co go powstrzymuje? A co jeśli jest ranny? Gdyby był cały i zdrowy już dawno by nas znalazł. W końcu jednak przyjdzie po nas. Na pewno. To tylko kwestia czasu. Muszę być silny. Muszę. Linadel i Sira na mnie liczą. Mają teraz tylko mnie.
Opowiadałem im o lesie. Nazywałem rośliny, a oni słuchali z zainteresowaniem. Musiałem z nimi rozmawiać. Tak odciągałem ich uwagę od złych myśli. Wiem, że na pewno myśleli o Nasirze. W końcu byli do niego tak bardzo przywiązani. To kwestia czasu aż zaczną się martwić jego nieobecnością. Dlatego rozmawiałem z nimi. Powoli jednak opadli z sił. To malutkie dzieci. Nie mogłem liczyć na to, że dadzą radę chodzić tak długo.
Przez większość czasu ich niosłem, ponieważ, nie powinniśmy marnować czasu na odpoczynek w czasie dnia. Gdy zbliżał się wieczór, znów rozbiłem malutki obóz. Upolowałem też kolację.
Tym razem padło na lisa. Dziwnie było jeść innego drapieżnika. Najgorsze było to, że Sira się popłakał. Lubił lisy. Nasir pokazywał chłopcom ich nory. Opowiadał o nich. Mimo że był głodny, musiałem namawiać go do jedzenia. A gdy przyszedł czas na sen, gdy malutcy spali już głęboko... pozwoliłem sobie na kilka łez. Tylko kilka. Teraz nie był jeszcze czas na bycie słabym. Teraz musiałem być silny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top