Rozdział XXXIV

Wpadłem do pokoju a dwie pary wielkich, niebieskich oczu spoczęły na mnie. Moje dzieci... Moje maleństwa. Moje bezbronne, niewinne aniołki.

- Linadel... Sira... chodźcie do mnie.

Ukląkłem, a malutcy niepewnie podeszli bliżej. Złapałem ich za rączki i spojrzałem im w oczy.

- To bardzo ważne byście teraz mnie słuchali. Dobrze? Róbcie wszystko, co mama powie. Jasne? Będziecie grzeczni?

Zgodnie pokiwali głowami. Bali się. Moje maleństwa... Nie powinni się bać. Powinni być bezpieczni i nie mieć powodów do obaw.

- Teraz... musicie być cichutko. Dobrze? Nie bójcie się. Jestem tutaj.

Ucałowałem najpierw rączkę Linadela, a następnie Siry. Wydawali się już nieco pewniejsi.

- Jesteście wilkami. My... My jesteśmy wilkami. Pamiętajcie o tym. Nie boimy się. Dobrze. A teraz chodźcie.

Poprowadziłem ich do sypialni.

- Pobawimy się w chowanego. Schowajcie się pod łóżkiem i zostańcie, dopóki was nie zawołam. Tylko pamiętajcie... musicie być cichutko i wyjść dopiero jak was zawołam.

Chłopcy nieco niepewnie, ale weszli pod łóżko. Ukląkłem na podłodze i pochyliłem się, by ich zobaczyć. Uśmiechnąłem się do nich, by nieco ich pokrzepić.

- Zaraz wrócę.

Wsunąłem rękę pod łóżko, a oni położyli na niej swoje. Gdy ją zabierałem, czułem się źle. Musiałem jednak zająć się czymś innym.

Sprawdziłem, czy broń, aby na pewno jest naładowana. Ledwo zdążyłem to zrobić, a na zewnątrz rozległo się ostrzegalne warczenie Kazy. Mirra i Yurel zbliżyli się do mnie.

- Yurel... pod łóżko. Już.

Wskazałem na łóżko, a wilczyca zrozumiała. Wpełzła pod mebel znajdując się przy chłopcach. Dobrze... Niech teraz tylko Nasir wróci do domu.

Rozległy się strzały. Gdzieś daleko. A później wycie... To był Nasir. Całe moje ciało zadrżało. To było wycie pełne gniewu, goryczy i czegoś pierwotnego. Przede wszystkim było jednak ostrzeżeniem. Nie potrzebowałem go. Wiem, że dzieje się coś złego.

Moje obawy potwierdziły się szybciej, niż myślałem. Zobaczyłem ich. Ledwo widoczne sylwetki na tle drzew. Ich ubrania były dezorientujące. Zlewali się z otoczeniem... ale mimo to byli w lesie czymś obcym. Gdy się poruszali, widziałem ich wystarczająco dobrze.

Uchyliłem okno i wycelowałem. Wahałem się. To byli ludzie, nie zwierzęta. Ale oni nie mieli dobrych zamiarów. Skrzywdzą mnie i moją rodzinę. Już to zrobili. Ziego nie wrócił. Skoro tu są... a jego nie ma...

Zabili go. Ten pierwszy strzał... Zabili mojego wilczego brata.

Strzeliłem. Nie spudłowałem. Co prawda to chyba nie był śmiertelny strzał jednak mężczyzna nie wstanie bez pomocy. Zaskoczyłem ich. A to nie była jedyna niespodzianka.

Huk wystrzału wciąż dźwięczał mi w uszach, gdy przeładowywałem broń. Mam nadzieję, że chłopcy nie przestraszyli się za bardzo. Yurel była z nimi. Dzięki temu na pewno czuli się pewniej.

Wycelowałem i strzeliłem jeszcze raz... Trafiłem, jednak wciąż piszczało mi w głowie po poprzednim strzale, więc jedynie drasnąłem drugiego mężczyznę w nogę. To go na pewno spowolni. Nim jednak zdążyłem przeładować, na zewnątrz rozległo się warczenie i odgłosy walki.

- Mirra!

Wilk natychmiast popędził do drzwi. Ja najpierw przeładowałem broń. Przez te strzały byłem nieco oszołomiony ale starałem się to ignorować. Pobiegłem do drzwi wejściowych i otworzyłem je bez wahania. Mirra wybiegł pierwszy i... skoczył na mężczyznę trzymającego nóż. Złapał go za ramię, ale ten zręcznie przełożył broń i dźgnął wilka w brzuch.

Krzyknąłem i wymierzyłem w niego bronią, ale wtedy zauważyłem drugiego mężczyznę. Ledwo uniknąłem postrzału. Kula śmignęła obok i trafiła w ścianę.

Przeturlałem się po ziemi, lecz nim zdążyłem złapać równowagę i wycelować rzucił się na mnie mężczyzna z nożem. Wytrącił mi z ręki broń i przycisnął do ziemi. Zacisnął dłoń na mojej szyi, a ja mogłem tylko próbować go z siebie zrzucić.

- Dasz radę?

Głos mężczyzny z bronią palną był oschły a ton rzeczowy.

- Już jest nasz. Sprawdź, czy ktoś nie ukrywa się w środku.

Nie usłyszałem odpowiedzi, a więc na pewno to zrobił. Zacząłem po omacku szukać czegoś na ziemi. Broni, którą straciłem... lub chociaż jakiegoś kamienia. Czegokolwiek.

Ten, który mnie trzymał, miał ogorzałą twarz, zimne, piwne oczy pełne pogardy i cuchnący oddech.

Próbowałem się wyrwać ale trzymał mnie zbyt mocno. Dusił mnie. Teraz walczyłem o oddech. Czułem, że zaczynam tracić przytomność. On... uśmiechał się. Nagle szary wilk skoczył na jego plecy. Mężczyzna przeklął i skupił się na próbie powstrzymania zwierzęcia. Udało mi się od niego uwolnić, ale gdy wymacałem w śniegu broń było już za późno.

Mirra był ranny i nie miał szans. Mężczyzna zrzucił go z siebie i nim wilk zdążył wstać, łowca wbił nóż w jego bok. A później po raz kolejny... i kolejny. Czułem, jak moje serce pęka. Piszczał z bólu. Mój brat...

Sięgnąłem po broń, nim jednak zdążyłem wystrzelić, czy chociaż wycelować pełna ostrych zębów szczęka zacisnęła się na szyi mężczyzny. Kaza była starą wilczycą. Starą i doświadczoną. Wiedziała jak zabijać. Nie puszczała, nawet gdy mężczyzna dźgał ją nożem. To on padł jako pierwszy. Wilczyca jeszcze przez chwilę wpatrywała się we mnie spokojnym wzrokiem. Wykonała swoje zadanie... po czym odeszła.

Mirra jeszcze oddychał. Piszczał z bólu. A jego oddech był ciężki. Żył... Nie można było mu już jednak pomóc. Kiedyś uwolniłem go z sideł. Pomogłem mu. Uratowałem mu życie. Teraz mogłem jedynie pomóc mu odejść. Tym razem też powinienem oszczędzić mu bólu. Nie było czasu na rozpacz. Bez wahania chwyciłem nóż, objąłem delikatnie zwierzę.

- Ciiii... Już dobrze Mirra. Dziękuję... Zajmę się Yurel.

Mirra spojrzał na mnie oczami przepełnionymi bólem ale i jakimś ciepłym uczuciem. Kochał mnie a ja kochałem jego.

Wbiłem nóż w jego serce. To nie trwało więcej niż kilka sekund. Tak samo, jak żałoba. Przynajmniej na razie. Delikatnie odłożyłem ciało wilka i powstrzymałem łzy.

Chwyciłem za broń i wpadłem do domu. Drzwi do sypialni były otwarte. Gdy wbiegałem do pokoju, mężczyzna klęczał i pochylał się, by zajrzeć pod łóżko. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, wilczyca rzuciła się na niego, wbijając zęby w jego twarz. Przewrócił się i krzyczał, próbując ją z siebie zrzucić. W końcu mu się to udało.

Wilczyca odsunęła się i stanęła obok mnie, warcząc głośno. Mężczyzna przetarł oczy z krwi, ale gdy je otworzył, zobaczył lufę wycelowaną w jego twarz.

Pociągnąłem za spust. Przez chwilę wpatrywałem się w zakrwawioną i zmasakrowaną twarz mężczyzny. Zabiłem go.

Przewiesiłem broń przez ramię i ukląkłem przy łóżku. Wpatrywały się we mnie dwie pary szeroko otwartych w przerażeniu oczu.

- Już dobrze. Chodźcie. Teraz... teraz musimy iść.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top