Rozdział XL

Nasir wspominał o tym moście. Gdy o nim mówił, wyobrażałem sobie... No... Most. A nie jakieś stare liny i jeszcze starsze deski. To był most linowy... Niech Matka nad nami czuwa.

- Czy to bezpieczne?

- Tak. Most wytrzyma nasz ciężar. Zwłaszcza jeśli będziemy przechodzić po trzy czy dwie osoby.

Zerknąłem na Noego sceptycznie. Wydawał się dość pewny swoich słów. Nie zmieniało to faktu, że most wyglądał przerażająco. Alfa chyba wyczuł mój strach.

- Spokojnie. Najpierw przejdzie Kester. Jest najcięższy. Później ja... i wezmę jednego z twoich synów.

- Nie.

- ... Rozumiem, że się o nich martwisz. Ale tak będzie łatwiej. Ty weźmiesz drugiego. Reszta pójdzie za tobą.

Nie chciałem, by któreś z moich maleństw oddalało się ode mnie. Noe był sympatyczny, ale nie ufałem mu jeszcze.

- Dyara spokojnie. Patrz. Kester już przechodzi.

Rzeczywiście szary wilk był już w jedynej trzeciej mostu. Nadal jednak... Nie podobało mi się to wszystko. Poniżej ziała rozpadlina. Rwąca rzeka i mnóstwo kamieni. Poza tym... Była dość szeroka.

- Ten most jest naprawiany cały czas. Dbamy o niego. Deski wydają się stare, ale na pewno nie są spróchniałe. Liny są mocne. Nic wam nie grozi. Mogę?

Noe zbliżył dłoń do Linadela. On był spokojniejszy od brata, dlatego to właśnie on miał iść z Noe. Mniej bał się obcych.

Odetchnąłem głęboko i skinąłem głową. Alfa wziął malca na ręce i mówił do niego przez cały czas. Chciał skupić jego uwagę na sobie. Gdy wchodził na most, myślałem, że serce stanie mi z przerażenia. Wkrótce przebyli jednak jedną trzecią drogi i nic złego się nie stało.

Przełknaląłem tę gulę w gardle i wziąłem Sirę na ręce. Najtrudniejszy był pierwszy krok. Most chybotał się na wietrze i pod wpływem idącego przede mną Noego.

Robiłem małe, pewne kroki. Zamierałem w bezruchu przy każdym podejrzanym dźwięku czy mocniejszym podmuchu wiatru. Przez to poruszałem się powoli. Gdy byłem w połowie Noe i Linadel byli już po drugiej stronie. Starałem się nie patrzeć w dół. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo boję się wysokości. Gdyby nie Sira pewnie dostałbym ataku paniki. Teraz jednak nie mogłem sobie na to pozwolić. Musiałem być dzielny... dla niego.

- Dyara! Już prawie!

Noe wyciągnął rękę w moją stronę. Zmusiłem się do kolejnych kroków. Skupiłem wzrok na Linadelu stojącym obok alfy. Mój mały chłopczyk na mnie czekał. Był coraz bliżej, aż w końcu opadłem na ziemię i objąłem mocno mojego drugiego syna.

Przez chwilę cieszyłem się, że mam ich obu w ramionach... i że stoję na twardej ziemi. W końcu jednak uświadomiłem sobie, że nie jesteśmy tu sami.

Wstałem i otrzepałem kolana. To było głupie z mojej strony. Nie powinienem okazywać słabości.

- Dyara czy wszytko dobrze?

- Tak. Ja... Po prostu nigdy nie... Nie przechodziłem przez taki most. Nigdy nie byłem tak wysoko nad ziemią.

- Rozumiem. Za pierwszym razem też myślałem, że spadnę.

- Ja nie...

- Jesteśmy stworzeni do biegania po lesie. Nie latamy. A więc to dość oczywiste, że boimy się spadania.

- ... Tak. Coś w tym jest.

- Chodź. Niedaleko jest polana, na której chwilę się zatrzymamy. Są tam krzewy z jagodami. Lubisz jagody?

- ... Chłopcy lubią.

- A ty?

Mężczyzna uśmiechał się tak... szczerze. Nie mogłem nie czuć się dobrze w jego towarzystwie. Ten przyjazny uśmiech rzadko znikał z jego twarzy. Ponadto sięgał jego ciemnych oczu... To znaczy... oka.

Próbowałem zachować dystans. Nie chciałem się zbytnio spoufalać. Noe był jednak zbyt... przyjacielski bym mógł długo zbywać go bez wyrzutów sumienia.

- Lubię je. Lubię słodkie rzeczy.

- To świetnie! Chodźmy. Kester już poszedł. No i nie obawiaj się. To już nasz teren. Tutaj nie musicie się niczego bać.

- A co z mięsożernymi łosiami?

Noe zrobił wielkie oczy i wyglądał bardzo zabawnie. Chyba dawno nikt go tak nie zdezorientował.

- Z czym?

- Nieważne. To taki... żart.

- Aha... Kiedyś mi wytłumaczysz.

- Jeśli będzie okazja.

Wziąłem chłopców na ręce i ruszyłem tam, gdzie prowadziły wilcze ślady. Zerknąłem jeszcze za siebie i zauważyłem, że Yurel też przekroczyła most. Noe szybko mnie dogonił.

- Może ci pomogę. Są ciężcy.

- Nie. Są jeszcze mali. Poniosę ich.

- Ale... będzie ci łatwiej.

- Dziękuję za twoją troskę, ale nie.

- Rozumiem. Dobrze. Ale jeśli zacznie ci być ciężko...

- To moje dzieci. Zadbam o nie.

Noe mógł być przyjazny i pomocny, ale nie będę od niego uzależniony. Sam też dam radę. Nie chcę być mu winnym zbyt wiele. Ma mnie za jakąś słabą omegę. Podczas gdy ja przez dwa dni niosłem moje dzieci, gdy samotnie przedzieraliśmy się przez las. Mięśnie mnie bolały, kolana uginały się pod ciężarem, ale szedłem przed siebie. To, co działo się teraz, było właściwe przyjemnym spacerkiem.

Po kilku minutach dotarliśmy na malutką polanę i rzeczywiście wokół rosło mnóstwo krzewów. Upewniałem się, że nie widzę żadnego o szkodliwych owocach, po czym postawiłem chłopców na ziemi i pozwoliłem im zjeść tyle, ile dadzą radę. Mam tylko nadzieję, że nie rozbolą ich od tego brzuchy.

Sam stałem i ich obserwowałem. Nigdy nie nie wiadomo. Może w krzewach kryje się lis albo borsuk. Śniegi już topnieją i wątpię, by śnieg spadł po raz kolejny. Zima się skończyła. Zwierzęta to wyczuwają.

Ja tymczasem wyczułem, że Noe do mnie podchodzi, jednak ignorowałem go, dopóki się nie odezwał.

- Dyara, spróbuj.

Mężczyzna podsunął mi swoją dłoń, w której trzymał kupkę jagód. Sam poczęstował się kilkoma chyba w geście zachęty.

- Dziękuję, ale nie mam ochoty.

- Lubisz je czyż nie? No dalej. Na pewno jesteś głodny. Od tego zająca wczoraj nic nie jadłeś. Są słodkie.

- Nie musisz mnie karmić. Nie jestem kaleką.

Noe zawahał się. Chyba chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział jak. Wydawał się nieco zdezorientowany.

- Ja tylko... Chciałem... Jesteś sam a samotna omega... Musi ci być ciężko bez swojego alfy. Chciałem tylko pomóc.

- Nie martw się o mnie. Jestem zdrowy i zadbam o swoje dzieci, jak i własne wyżywienie. Martw się o mojego alfę, który jest gdzieś tam sam i zapewne otoczony przez wrogów.

- Jesteś bardzo... dumną omegą. Każda inna przyjęłaby pomoc.

Dopiero teraz spojrzałem na alfę. Był wyższy, więc musiałem zadzierać głowę. Był chyba nawet wyższy niż Nasir... ale szczuplejszy. Ponadto miał taką... sympatyczną urodę. Nie wydawał się zdegustowany moim zachowaniem. Raczej zaskoczony.

- Przyjąłem twoją pomoc. Gdy byłem zbyt słaby, by cokolwiek zrobić samemu. I jestem ci wdzięczny. Nie musisz jednak obchodzić się ze mną jak z dzieckiem.

- Tak... Oczywiście. Po prostu... Nie, nieważne. Ale... może jednak zjesz te jagody? Jak już... łaziłem po tych krzakach.

Spojrzałem mu w oczy i nie zobaczyłem żadnych negatywnych uczuć. Może byłem trochę zbyt oschły. W końcu... chciał tylko pomóc. Wziąłem kilka jagód. Rzeczywiście... były bardzo słodkie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top