Rozdział LXIV
Miesiąc wcześniej
Nie wrócili. Tyle udało mi się wywnioskować z rozmów łowców. A przynajmniej z tych urywków, które dosłyszałem. Tak bardzo martwiłem się, że ich złapią. Wygląda jednak na to, że Dyarze udało się uciec... A może nawet się ich pozbył.
Trójka łowców wyruszyła cztery dni temu i jeszcze nie wrócili. Nie dali znaku życia. Ich towarzysze rozbili obóz i czekali niemal całą dobę, nim ruszyli w dalszą drogę.
Dyara żyje... Dzieci na pewno też. Byli jednak sami. Sami w tundrze. Dyara jest dzielny i silny. Na pewno da radę. Mam nadzieję, że udał się na północ. Tam mogą znaleźć jakieś stado, które zapewni im bezpieczeństwo. Sami nie dadzą rady. Mój omega jest mądry... Będzie wiedział co robić. Jak zachować się w stadzie. Omegi się nim zajmą... mam taką nadzieję. Aby tylko trafili na jakieś dobre stado.
Ja tymczasem... Wkrótce do nich dołączę. Muszę się stąd wydostać. Jakoś uciec. Znajdę sposób. Odnajdę mojego Dyarę i moje dzieci. Zabiję tych ludzi, którzy nas rozdzielili. W końcu nadarzy się okazja. Tak na początku sobie powtarzałem. Moja sytuacja była jednak... Trudna.
Skuli mnie tak bym nie mógł zmienić postaci. Jednocześnie łańcuchy były na tyle krótkie, że ledwo mogłem się poruszać. Na pewno byłoby im łatwiej przetransportować mnie w ludzkiej formie, ale byli zbyt ostrożni. To działało na moją niekorzyść. Bym mógł się zmienić, musieliby mnie rozkuć. Poza tym musiałbym odzyskać nieco sił. Oczywiście, że próbowałbym uciec lub zaatakować. Oni to wiedzą. Dlatego ciągną mnie w wilczej formie.
Przestałem jeść to, co mi podawali. Dostawałem posiłek raz dziennie a wodę dwa. Już po pierwszym posiłku zorientowałem się, że mnie czymś trują. Próbują osłabić. Robiłem się senny i niezdolny do racjonalnego myślenia. Dlatego przestałem jeść i pić. Pragnienie zaczęło mi jednak doskwierać. Z jednej strony potrzebowałem jasności umysłu, ale z drugiej głodząc się i tak stawałem się słabszy.
Okazja nie nadchodziła. Ludzie nie zbliżali się do mnie. Nie dawali się nabrać na podstępy czy oszustwa. Gdy udawałem, że zjadłem posiłek i zasnąłem, nie zbliżyli się do mnie wystarczająco blisko, bym mógł coś im zrobić. Jedynie delikatnie zraniłem jednego z nich.
Co dwa dni wypuszczali mnie z klatki... Tak jakby. Najpierw upewniali się, że jestem osłabiony. Zazwyczaj używali tych niewielkich strzał. Jeden z nich opatrywał moje rany. Pozwalali mi przejść kawałek. Jedynie na długość łańcucha. Wiedziałem, co jest ich celem. Gdziekolwiek chcieli mnie zabrać, zależało im na tym, bym był w dość dobrym stanie. Nie mogłem być umierający. Dlatego mnie karmili, pozwalali mi co jakiś czas się poruszać, by moje mięśnie całkowicie nie osłabły i zajmowali się moimi ranami. Gdy tylko przechodziliśmy w pobliżu rzeki czekała mnie lodowata kąpiel.
Próbowałem wiele razy. Próbowałem zaatakować, wyszarpać się im, uwolnić się. Nie byłem w stanie. Wciąż byłem zbyt słaby, nie panowałem w pełni nad swoim ciałem, a oni nie popełniali wyraźnych błędów. Z każdym mijającym dniem byłem coraz bardziej wściekły, sfrustrowany i zrozpaczony.
Dyara na mnie czekał. Potrzebował mnie... Tak jak ja go potrzebowałem. Gdy spałem, śniłem. Śniłem o nim... O naszych dzieciach. Miałem dobre i złe sny.
W tych dobrych Dyara się uśmiechał. Spoglądał na mnie spod długich, ciemnych rzęs. Jego piękne, jasne oczy błyszczały i były pełne życia. Śmiał się tak pięknie... Wypowiadał moje imię. Czasem tulił naszych synów... A czasem wtulał się we mnie. Był taki piękny... świetlisty... pełen życia. Mój Dyara o włosach białych jak śnieg, o delikatnej, jasnej cerze i słodkich rumieńcach. Gdy budziłem się z tych snów i widziałem jedynie ciemność... czułem się taki... słaby. W tych chwilach pragnąłem tylko poczuć jego zapach, ciepło jego ciała. Chciałem, by rozświetlił ten mrok swoim blaskiem.
Złe sny były gorsze... Były zbyt rzeczywiste. Dyara zawsze w nich cierpiał. Czasem był zimny i martwy. Bledszy niż zwykle... Cały biały w kałuży czerwieni. Czasem żył... i umierał dopiero w moich ramionach. A czasem... czasem krew, która go pokrywała, nie należała do niego. Trzymał w ramionach malutkie ciałko... i płakał... rozpaczał... cierpiał... To były najgorsze sny. Te, w których patrzyłem na jego rozpacz. Te, w których Linadel i Sira... Moje młode... Moje dzieci... Dyara patrzył na mnie z czystą nienawiścią. Nienawidził mnie za to... Za to, że ich zawiodłem. Za to, że ich nie ochroniłem. Gdy budziłem się z tych snów, czułem się pusty. Czułem się... martwy.
A co jeśli... Jeśli coś im się stało? Co, jeśli naprawdę ich zawiodłem? To byłby... Koniec. Nie mógłbym... Jak miałbym dalej żyć? A z każdą nieudaną próbą ucieczki byłem bardziej przekonany, że ich zawiodłem. Zostawiłem ich samych.
Dyara da radę... wytrzyma dla chłopców. Wiedziałem, jednak że cierpi... Cierpi tak jak ja. Żyje w niewiedzy...
Chcę go dotknąć... Chcę wiedzieć, czy jest cały i zdrowy. Chcę go przytulić i pocałować. Chcę wziąć moje dzieci w ramiona. Chcę ich zobaczyć. Muszę ich odzyskać. Nie przeżyję bez nich... Nie wytrzymam... Potrzebuję ich. Moja omega... moje młode...
Krajobraz zaczął się zmieniać. Lasy były coraz rzadsze. Były... inne. Było też cieplej. A ja stawałem się coraz bardziej zdesperowany. Zacząłem podejmować głupie decyzje. Zachowywałem się jak wściekłe zwierzę. Gdy tylko widziałem któregoś z nich, próbowałem go zabić. Nie zważałem na ból. Na obręcz na szyi, która mnie dusiła. Skończyło się na tym, że rzadziej mnie wypuszczali i częściej truli.
Gdy budziłem się w ciemnościach, wyłem z tęsknoty. Czasem słyszałem odpowiedź. Słyszałem moich mniejszych, wilczych braci... Odpowiadali mi, ale nie mogli pomóc. Dołączali się jedynie do mojej smutnej pieśni.
Potrzebowałem mojego Dyary... moich małych chłopców. To mnie zabijało i było gorsze niż ludzkie trucizny. Chciałbym, chociaż wiedzieć, czy są bezpieczni. Tylko tyle.
W końcu straciem resztki sił. Przyzwyczaiłem się do ciemności. Do głosów, wszystkich dźwięków i zapachów. Dlatego natychmiast wyczułem nowe. Były słabe... ale czułem je. Następne były odgłosy walki, krzyki i wystrzały. A gdy drzwi mojej klatki się otworzyły... gdy poczułem świeże powietrze i mocną woń krwi mogłem myśleć tylko o tym, że niedługo ich znajdę... Odnajdę moją rodzinę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top