Rozdział 6.

Gdy dotarliśmy do domu Robertsa poprosiłem go o nocleg, ten z radością się zgodził cytując te same słowa gdy tu zostawałem "Jesteśmy rodziną, zawsze jesteś tu mile widziany.". Zanim jednak odprowadził nas do pokoi zjedliśmy kolacje przygotowaną przez Elizabeth, była to "młoda piękność", tak nazywali ją wszyscy mężczyźni w mieście i nie dziwię się była naprawdę piękna. Miała dwadzieścia lat, pomagała Robertsowi we wszystkim, był jej działkiem odkąd straciła rodziców i dwu letniego brata. Mimo że już dawno pogodziła się z tym co się stało... To przepraszam ją po dziś dzień, a ona nadal nie wie czemu... Bo nie ma pojęcia, że wtedy to byłem ja. Po kolacji, pomogłem jej zmywać, przy okazji porozmawialiśmy trochę. Na pożegnanie jak zwykle przeprosiłem, następnie dołączyłem do Robetsa, który odprowadził już Cristiano do jego pokoju. Gdy mnie zobaczył uśmiech na jego twarzy zniknął i zapadła przez chwilę grobowa cisza.

-Coś się stało? - zapytał zmartwiony.

-Mógłbyś tam ze mną pójść? - odpowiedziałem pytanie z rozszarpanym humorem.

-Czułem, jeszcze kiedyś będziesz chciał tam iść.

-Więc?

-Poczekaj, wezmę tylko płaszcz.

-Jasne. - mężczyzna odszedł kawałek w stronę korytarza, a wtedy dodałem. - Roberts, gdzie masz łopaty?

-Chyba nie chcesz...!? - odpowiedział przerażony.

-Wytłumaczę ci po drodze.

-W szopie za domem. - rzekł niechętnie wraz ze strachem.

Oznajmiłem, że zaczekam za domem i wyszedłem kierując się do szopy. Otwierając drzwi malutkiej szopy, ujrzałem tuzin narzędzi różnego rodzaju. Na szczęście nie musiałem szczególnie wyszukiwać tego po co przyszedłem, łopaty stały oparte o ścianke obok drzwi, wziąłem jedną zamknąłszy drzwi i opierając się o niewielką budowlę czekałem na Robetsa, który po chwili się pojawił. Bez żadnej wymiany słów rószyliśmy w las, oboje ścieżkę znaliśmy na pamięć więc nocny mrok nie przeszkadzał nam w najmniejszym stopniu. Nasze milczenie trwało tak długo póki Robets nie upomniał się o wyjaśnienia.

-A więc? Po co chcesz to odkopywać?

-Bo zostawiłem przy nim coś bardzo ważnego... A ostatnio uświadamiam sobie jak bardzo mi tego brakuje... No i chcę by był tam gdzie ja, wkońcu jest częścią mnie, a rozłączyliśmy się na bardzo długo.

-Czasami cię poprostu nie rozumiem.

-Jak każdy mój przyjacielu, oni nie rozumieli czemu to robiłem, a wy wszyscy nie rozumicie dlaczego im niczego nie wytłumaczę. Nie potraficie zobaczyć odpowiedzi, przez to że są zbyt banalne podczas gdy wy myślicie że jest to skomplikowane, w taki sposób nigdy nie znajdziecie odpowiedzi. Ani ty, ani Angela... Ani ktokolwiek inny.

Po kilkunastu minutach dotarliśmy na miejsce, nie było ono w żaden sposób wyjątkowe. Była to tylko niewielka przestrzeń na oko trzy metry kwadratowe na której nie było drzew, ale na środku tej przestrzeni ziemia była delikatnie wypukła wokół której wyłożone zostały okrągłe kamienie, a na końcu był nagrobek. A tak właściwie jakby jego połowa. Zamiast imienia były tylko inicjały K.W. i zamiast daty znak nieskończoności, a dolną część nagrobka zdobiła ten sam wściekły wilk który widniał na naszyjniku który miał dziś Cristiano. Zacząłem kopać, czułem się strasznie dziwnie, jakby to powracało z każdym kawałkiem ziemi który przekopuję. Dreszcze zaczęły przechodzić przez me ciało, wszystko co z nim związanego mknęło mi przed oczami i mimo nienawiści która krążyła wokół mnie kopałem dalej, bo wiedziałem że jego istnienie nigdy nie zniknie z mojej głowy, a będzie mnie prześladował aż po kres moich dni. W końcu zachaczyłem łopatą o coś twardego, wiedziałem że to to i zacząłem dłońmi odrzucać niewielkie gartki ziemi aż ukazał mi się drewniany kawałek ukryty za ziemnym podłożem. Teraz jeszcze energiczniej gromadziłem ziemię w rękach i wyrzucałem byle gdzie, aż ukazała mi się drewniana "trumna" z tum samym samym wilkiem co na nagrobku, była to tak naprawdę zwykła duża skrzynia, ale jej przeznaczenie było inne niż zwyczajnej skrzyni. Była o wiele lżejsza od prawdziwej trumny i różniła się wyglądem, ale czy to coś zmieniało? Znałem jej zawartość aż za dobrze i to mi wystarczało. Spojrzałem przenikliwie na skrzynie, poprosiłem Robertsa aby podał mi łopatę i przekopałem delikatnie boki skrzyni, a gdy było już odpowiednio dużo miejsca by skrzynia była w ziemi dość luźna zacząłem ją podnosić i wysuwać z wykopanej dziury w czym trochę pomógł mi Roberts, a następnie zasypałem dziurę, stwierdziłem że po nagrobek przyjdę jutro więc wracaliśmy do rezydencji. Gdy już dotarliśmy podziękowałem mu za pójście ze mną, mimo że tego nie okazywałem było mi raźniej. Trumnę zakmnąłem w szopie po czym poszedłem do swjego pokoju, wziąłem kąpiel i rzuciłem się na łóżko. Myśli o tym że to wykopałem nie dawały mi przez długi czas zasnąć, jednak nareszcie się udało, zanurzyłem się w głębokim śnie.

Nastał koleny dzień, ta noc nie była zbyt przyjemna. Ciągłe koszmary i widok tych wszystkich ludzi, w większości niewinnych padających na ziemię cali we krwi, to co robił K.W. było straszne, nigdy tego nie zapomne.
Ale teraz to nie ważne, mam aktualnie na głowie ważniejsze sprawy niż rozpatrywanie przeszłości, czas wstać i się ogarnąć co trzeba. Na wspominki będzie jeszcze pora.

* * *

Ze snu wyrwała mnie delikatnymi szturchnięciami Elizabeth, która stała uchylona nade mną z dłonią opartą na mym ramieniu. Po chwili się wyprostowała, zaczekała aż się ocknę i powiedziała.

-Dzień dobry, Pan Robets i panicz Kamil czekają na pana przy śniadaniu i proszą abyś do nich dołączył.

-Jasne, dziękuję. Jeśli możesz to przekaż im że niedługo przyjdę.

-Oczywiście przekażę.

Po tych słowach Elizabeth wyszła z pokoju, a ja starałem się obudzić, od dawna tak dobrze nie spałem i szczerze to bym jeszcze pospał, tym bardziej że łóżko jest cholernie wygodne. Ale no cóż, nie będę im kazał tak na mnie czekać.

Założyłem na siebie ciuchy i opuściłem pokój, skierowałem się do jadali gdzie Kamil i Roberts właśnie kończyli posiłek. Gdy dosiadłem się do stołu po chwili Elizabeth położyła przede mną talerz z dwoma usmażonymi jajkami i dwoma paskami bekonu oraz kubek gorącej kawy. Trzeba przyznać że nawet naprawdę dobrze potrafiła gotować, gdyż nawet z tak prostej rzeczy potrafiła zrobić coś pysznego. Wszystko idealnie przyprawione, kawa perfekcyjnie zaparzona, a przy stole panowała tak miła atmosfera że kompletnie zapomniałem o tym iż nie jesteśmy tutaj na dla przyjemności, jedyne co mnie zdziwiło to fakt gdy Elizabeth podała Kamilowi jakieś tabletki po śniadaniu. Ale nie zamierzałem pytać, coś czułem że i tak nic mi nie powiedzą. Podczas gdy ja jadłem Roberts i Kamil rozmawiali sobie o mieście, i sama rozmowa mnie nie interesowała póki nie padły pewne słowa.

-Niedługo wychodzę, wrócę pod wieczór. Jeśli się uda to jeszcze dziś wrócimy do siebie. - stwierdził Kamil.

-A mogę chociaż wiedzieć gdzie zmierzasz? - spytał z uśmiechem Roberts.

-Mam sprawę do załatwienia, chodzi o polowania.

-Polowania mówisz, - uśmiech uciekł z twarzy starca. - jesteś pewny że chcesz iść sam? Mamy tu kilku ludzi, z pewnością by ci pomogli.

-Wolę nie, i tak mają co robić. Pilnują tego miejsca, tutaj będą bardziej potrzebni. Po za tym już nie raz odwalałem takie rzeczy, no i z informacji które dostałem ich tylko dwóch więc dam sobie radę. - odpowiedział mu luźno Kamil.

-Przepraszam, - wtrąciłem się. - mogę wiedzieć o co tu chodzi?

-

Jasne, ale to jak przyjdę bo muszę się już zbierać. Dziękuję za posiłek Elizabeth.

-Nie ma sprawy, zawsze jesteś tu mile widziany.

-Idę z tobą. W takim stanie nie powinieneś iść sam, nadal twoje rane się nie zagoiły. - stwierdziłem.

-Jesteś tu nowy więc lepiej nie pakuj się od razu w kłopoty, a w kwesti ran to bywało lepiej ale przeżyję. - spojrzał na mnie przenikliwie. - Eh, nie odpuścisz. Niech ci będzie, Robets daj jakieś zabawki bo przy sobie tylko swoje.

-Ha ha jasne, chodź młodzieńcze.

Podczas gdy ja odszedłem w z Robetsem Kamil skierował się na piętro, najpewniej do swojego pokoju. Byłem strasznie ciekawy jakie "zabawki" może trzymać w domu tak miły starszy pan, ale gdy Robets zaprowadził mnie do piwnicy i twojrzył jedną z szaf to nie wiedziałem co myśleć. Dziadziuś był uzbrojony jak na wojnę domową, było tu wszystko. Pistolety, karabiny szturmowe, snajperskie, shotguny, granaty, noże i maczety... Pierwszy raz widziałem żeby ktoś w jego wieku miał takie rzeczy w domu. Podczas gdy ja się dziwiłem i podziwiałem ten mały arsenał on w między czasie wybrał dwa pistolety i wyjął z nich magazynki kładąc je na dnie szafy, kucają otworzył szuflade ułóżoną w dolnej cześci szafy, której zawartość też była dość ciekawa, cała wypełniona amunicją różnego kalibru. Podczas gdy ja nadal nie mogłem się nadziwić Roberts zapełniał magazynki. Gdy skończył włożył magazynki spowrotem, zabezpieczył i podał mi je mówiąc.

-Masz tu parę silverballerów, powinny ci się przydać, - z powrotem obrócił się do szafy i wziął jeden z noży, pochwę i dwie kabury. - tu masz jeszcze Rambo, dobry nóż zawsze się przyda. No i kabury, bo nie będziesz przecież biegać z bronią na widoku.

-Dziękuję...

-Chodź, Kamil nie będzie czekał, zwłaszcza gdy musi coś załatwić.

-Jasne.

Wyszliśmy z piwnicy i skierowaliśmy się do wyjścia, a w międzyczasie trochę porozmawialiśmy. Dowiedziałem się też skąd ma tyle broni, okazało się to stary weteran. Broń głównie kolekcjonuje, ale gdy trzeba to użycza jej Watasze. Przy rezydencji Kamil już czekał, miał na sobie ciemno-czerwoną bluzę z kapturem i czarne luźne spodnie, po chwili pożegnaliśmy się z Robertsem i ruszyliśmy w drogę. Jednak w przeciwieństwie do wcześniejszego dnia szliśmy spokojnym spacerkiem. Dziwne, z tego zrozumiałem to sprawa jest pilna, a on sobie spaceruje? Czasami go nie rozumiem ale no cóż, będę robił co trzeba.

Kolejny rozdział za nami, czytelników przepraszam za przerwy między rozdziałami ale albo mam coś na głowie albo brak weny, jeśli macie jakieś pomysły dotyczące Watahy to piszcie, a napewno wezmę je pod uwagę ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top