"Walczę i zwyciężę" Rozdział 9(2)


Niski, donośny głos mężczyzny wywołał dreszcze na jej ciele. Nadal jednak nie wiedziała, z kim ma do czynienia.

— Nie dam na flaszkę — stwierdziła, po czym popchnęła drzwi.

Nieznajomy przytrzymał je ręką.

— Spieprzaj! — wrzasnęła. — Mangus! Pomóż mi!

Nim Wels dobiegł na korytarz, gość zdołał już wejść do domu. Przerażona Alysson przylgnęła do ściany, zupełnie nie wiedząc, co powinna teraz zrobić. Dopiero gdy zobaczyła Mangusa, mierzącego z pistoletu do nieznajomego, poczuła się bezpieczniej.

— Kim jesteś i czego chcesz? — zagrzmiał wrogo Wels.

Przybysz wyglądał na niewzruszonego. Jakby lufa wycelowana w jego głowę nie była wystarczającym powodem do zmartwień. Zamiast odpowiedzieć, ściągnął kaptur i pozwolił rodzeństwu dobrze się sobie przyjrzeć.

Oboje czuli, że mieli już kiedyś styczność z tym człowiekiem, ale początkowo w ogóle nie kojarzyli, gdzie. Dopiero po czasie Alysson zaczęła dostrzegać w nim zarysy dawnego znajomego. Mężczyzny, który znaczył w jej życiu więcej, niż ktokolwiek inny.

Mógł zmienić w wyglądzie zupełnie wszystko; mógł zapuścić brodę, nabawić się blizn bądź jeszcze bardziej wyrzeźbić ciało, ale nie mógł zmienić jednego — oczu. To właśnie dzięki nim rozpoznała z kim ma do czynienia.

Poczuła łzy pod powiekami i coraz szybsze bicie serca. Nie mogła uwierzyć w to, co działo się koło niej. Przecież to było niemożliwe, nierealne, nie do wykonania. Ten człowiek nie żył, zginął, został pochowany, a teraz, jak gdyby nigdy nic, stał przed nią cały i zdrowy. Miała wrażenie, że to wszystko jej się śni.

— To nie może być prawda... — wychlipała, łapiąc się za głowę. — To jakiś żart! — krzyknęła. — Przecież ty kurwa nie żyjesz! Ciebie tu nie ma!

Poczuła, że traci władzę w nogach. Ugięły się pod nią kolana i tylko szybka reakcja Mangusa uchroniła ją od upadku. Chwycił siostrę za ręce i zaprowadził na kanapę w salonie. Dan w tym czasie podszedł do okna, a wzrok utkwił w szybie. Nie wiedział, jak zacząć rozmowę. Nie chciał też patrzeć w oczy osób, które tak bardzo zawiódł.

— Jak?

Tylko tyle był w stanie wydukać Mangus.

— Nie miałem wyjścia — wyznał.

— A może powiesz łaskawie coś więcej?

— Dla waszego bezpieczeństwa nie.

— Bezpieczeństwa?! — wrzasnął Wels. — O czym ty pieprzysz, Dan!? Czy ty wiesz, co my czuliśmy? Czy ty wiesz, co czuła Aly?! Byliśmy na twoim pogrzebie, widzieliśmy, jak spuszczają cię pod ziemię w trumnie, patrzyliśmy, jak zasypują cię ziemią i stawiają pomnik! Cholera jasna, jak mogłeś nam to zrobić!? Ty masz w ogóle jakieś uczucia, człowieku? Pomyślałeś chociaż przez moment jak bardzo ją skrzywdzisz? — zapytał, wskazując palcem na siostrę. — Byliśmy przyjaciółmi, Dan! Mogłeś powiedzieć, że wpadłeś w jakieś gówno, przecież byśmy ci pomogli!

— Nie bylibyście w stanie mi pomóc. Nie proszę was o zrozumienie i nie przyszedłem teraz o tym rozmawiać — powiedział.

— Więc powiedz przyjacielu, po co przyszedłeś do nas dwa lata po swojej śmierci? Złożyć reklamację, bo się wieńce nie podobały, czy co? — zakpił.

— Żeby was stąd zabrać.

Nie zamierzał reagować na zaczepki, a Mangus wyglądał, jakby niedosłyszał odpowiedzi.

— Co?

— Musicie się spakować i pójść ze mną.

— Dokąd?

— Nie mogę teraz tego powiedzieć.

— Jaja sobie robisz? — zaśmiał się niczym furiat. — No trzymajcie mnie, bo wyjdę zaraz z siebie! Nie masz wstydu, człowieku! — wrzasnął. — Najpierw wywalasz nas ze swojego życia w najgorszy z możliwych sposobów, a potem przyłazisz, żeby zabrać nas na wycieczkę, tak? To jest jakaś komedia po prostu!

— Proszę cię, uspokój się — powiedział grzecznie Dan, choć i w nim coraz silniej buzowały emocje. — Usiądź i mnie wysłuchaj.

— Teraz mam cię wysłuchać? Teraz zebrało ci się na zwierzenia? Teraz, to ja cię mam w głębokiej dupie, kumplu!

— Przymknij się wreszcie i siadaj! — krzyknął ostro Cardona.

Ton jego głosu sprawił, że w pomieszczeniu od razu zapanowała cisza. Wels odruchowo opadł na kanapę, a brunetka z coraz większym przerażeniem patrzyła na dawnego partnera.

W poprzednim życiu Dan Cardona miał jedną, żelazną zasadę, której zawsze się trzymał — krzyczał tylko na wojnie. Alysson czuła, że te dwa lata wiele zmieniły nie tylko w jego wyglądzie, ale i w charakterze.

— Dla mnie ta sytuacja też nie jest komfortowa. Nie po to odchodziłem, żeby teraz wrócić. Ale są rzeczy ważne i ważniejsze, więc postarajcie się chociaż na chwilę odstawić emocje na bok. Chcę wam pomóc.

Mangus nie odezwał się ani słowem. Zrobiła to Alysson.

— W czym?

— W przeżyciu.

Nie rozumiała.

— Przeżyciu czego?

— To zabrzmi bajecznie, ale musicie uwierzyć mi na słowo. Niedługo zacznie się wojna...

— Ma to jakiś związek z zabójstwem prezydenta? — wtrącił Wels.

Dan spojrzał na niego z zaskoczeniem.

— Kiedy?

— Przed chwilą!

Nie okazał ani zdumienia, ani emocji, ani szoku. Nie zrobił zupełnie nic. Rodzeństwo spodziewało się nieco innej reakcji na taką rewelację.

— Ktoś strzelił prezydentowi w łeb, w sam środek czoła, na oczach milionów ludzi! Dzisiaj, teraz, przed chwilą. Był prezydent, nie ma prezydenta. Nie robi to na tobie żadnego wrażenia? — dopytywał Mangus.

— Nie.

— Ja pierdolę — skomentował, łapiąc się za głowę.

— Mamy mniej czasu niż myślałem — stwierdził tylko. — Musimy wyruszać natychmiast.

— Jak mamy ci zaufać? — wtrąciła się Alysson. — Kurwa mać oszukałeś nas! Zostawiłeś nas, mnie! Myślisz, że bez słowa sprzeciwu pójdziemy za tobą?!

Tylko siłą woli zmusił się do spojrzenia na brunetkę i tylko siłą woli ponownie nie opuścił głowy, gdy dostrzegł w jej oczach wciąż żywe cierpienie i tęsknotę. Nie sądził, że po dwóch latach nadal będzie tak silnie przeżywać jego stratę. Poczuł się jak śmieć i choć wiedział, jak wiele bólu sprawi swoim odejściem, dopiero teraz dostrzegł, że miłość Alysson nie była tylko głupio rzuconym słowem. Była prawdziwa i nadal obecna.

Przez moment patrzył wprost w jej oczy, wiedząc, że oczekuje choć jednego miłego słowa, wyznania, przeprosin. Zamiast tego usłyszała: — Pakujcie się — po czym Dan wrócił do samochodu.

*

Od ponad godziny nikt nie odezwał się ani słowem. Dan w skupieniu prowadził swojego ciemnego Jeepa, a rodzeństwo obojętnie spoglądało na widoki za szybą. Męczącą ciszę przerywało jedynie ciche czkanie Alysson lub jej podciąganie nosem. Choć powoli zaczynała panować nad swoimi emocjami, nadal była bliska płaczu. Patrzyła na pola i lasy, które mijali, na ulice, o których istnieniu nawet nie miała pojęcia i zastanawiała się, co ona tutaj robi.

Jeszcze kilka dni wcześniej myślała, że jej życie powoli się stabilizuje. Planowała zapisać się na studia wieczorowe, znaleźć lepszą pracę i wyjechać na jakąś ciekawą, egzotyczną wycieczkę. Chciała poznać nowych ludzi i odpocząć od zgiełku Silent Glade.

To miasto od najmłodszych lat źle jej się kojarzyło, ale nigdy nie miała wystarczającej ilości pieniędzy, żeby się z niego wydostać. Dwa lata temu planowała wraz z Danem kupić mieszkanie w Los Angeles lub Miami, bo cenionego kapitana było na to stać, jednak wraz z jego śmiercią, wszystkie plany odeszły w niepamięć. Od tej pory piękne Silent Glade kojarzyło jej się nie tylko ze smutnym dzieciństwem spędzonym w Domu Dziecka i biedą po jego opuszczeniu, ale także stratą jedynego mężczyzny, którego była w stanie pokochać.

Podróż wydawała się nie mieć końca. Cardona kilkukrotnie zboczył już z głównych dróg, jakby celowo wybierał mniej znane trasy. Co jakiś czas spoglądał w lusterko, żeby upewnić się, że nikt za nim nie jedzie, po czym znowu wracał na popularniejsze szlaki.

Po pewnym czasie Mangus miał już serdecznie dość tego dziwnego zachowania i ciągłych zawirowań, a podróż coraz bardziej mu się dłużyła. Tylko siłą woli powstrzymywał się, by ponownie nie naskoczyć na byłego przyjaciela.

Po kolejnych kilkunastu minutach Dan wjechał na zarośniętą polną dróżkę, po czym zaczął sprawnie wymijać wszelakie drzewa i roślinność, której z każdą chwilą coraz więcej pojawiało się przed maską Wranglera. I choć auto podskakiwało na nierównościach podłoża i chwiało się na wszystkie strony, Dan w dalszym ciągu uparcie zagłębiał się w las.

— Możesz w końcu powiedzieć, gdzie my do cholery jedziemy? — zapytał zirytowany Mangus.

— Już niedaleko — odparł, jednak ta odpowiedź w żaden sposób nie usatysfakcjonowała Welsa.

Minęło kilka minut nim oczom trójki ukazała się następna, ledwo widoczna, dróżka. Cardona zatrzymał samochód, ale nie wysiadł z niego. Przez moment patrzył przed siebie, nie odzywając się ani słowem i wyraźnie nad czymś dumając, a ta męcząca cisza tylko pogłębiała irytację Mangusa.

— Idąc cały czas prosto — wskazał palcem dokładny kierunek — za jakąś milę powinniście dojść do wysokiego pagórka. Na pewno go nie przegapicie, bo jest duży. Za tym pagórkiem musicie skręcić w lewo i iść prosto przez następne pół mili. Tam powinna czekać na was taka starsza kobieta. Poznacie ją po wzorzystej bandamce na głowie, kraciastej spódnicy i grubej chuście na ramionach. Może wam się wydać dość... specyficzna, ale ręczę za nią. Zaufajcie jej.

Alysson i Mangus poczuli, jakby nagle znaleźli się w innym wymiarze albo jakby ich przyjaciel kompletnie zwariował. Wels nie powstrzymywał kpiącego prychnięcia, które wydawało mu się być najlepszym komentarzem na słowa żołnierza, ale Alysson postanowiła podejść do sprawy mniej emocjonalnie.

— Po co nam to mówisz? Przecież idziemy razem, tak? — zapytała niepewnie.

— Nie. Ja muszę jeszcze coś załatwić.

— Słucham!? — wybuchł nagle Wels, po czym odwrócił się przodem do Dana. — Jesteśmy w środku jakiegoś pieprzonego lasu! Chcesz nas tak zostawić?!

— Nie zostawiam was. Hebe się wami zaopiekuje.

— Jaka znowu Hebe?! — Bezsilnie uniósł ręce ku niebu, po czym przetarł nimi zmęczoną twarz.

— Wszystkiego dowiecie się na miejscu.

— Ja nie wierzę w to co słyszę! Najpierw się zabiłeś, potem do nas przylazłeś, a teraz znowu chcesz gdzieś zniknąć! Wiesz co? — krzyknął, spoglądając na dawnego przyjaciela ze szczerą niechęcią. — Mogłeś do nas w ogóle nie przychodzić! Skoro nie masz zamiaru nic nam wyjaśnić i znowu odchodzisz, to trzeba było w ogóle nie wracać! — wrzasnął, po czym opuścił samochód i z całej siły trzasnął drzwiami.

Choć Mangus na co dzień nie zachowywał się agresywnie i raczej na luzie podchodził do życia, w głębi duszy był wrażliwym i uczuciowym mężczyzną. Niegdyś uważał Dana za swojego najlepszego kumpla, a sprawa z jego śmiercią bardzo wyraźnie odcisnęła się na psychice Welsa. Przez długi czas nie potrafił poradzić sobie z tą stratą, a nagły powrót przyjaciela otworzył rany, które czas zdążył już w jakimś stopniu posklejać. Wyrzucał wszystkie pretensje bez zbędnego przemyślenia, bo nie potrafił poradzić sobie z natłokiem emocji. Dan spodziewał się, że właśnie w taki sposób będzie wyglądała ich rozmowa i był na to przygotowany.

Alysson opuściła samochód zaraz po bracie. Ukucnęła kilka jardów dalej, mając nadzieję, że ta krótka chwila spokoju, pozwoli jej oczyścić myśli. Ze stresu i nerwów, coraz bardziej bolał ją brzuch.

Nie tak wyobrażała sobie ten wyjazd. Miała nadzieję, że zdoła wyciągnąć z Dana prawdę na temat jego odejścia i że przeprowadzą wreszcie poważną rozmowę. Potrzebowała odpowiedzi na ogrom pytań, które pojawiły się w jej głowie, a zamiast nich otrzymała zapowiedź kolejnego odejścia.

Odetchnęła głośno, po czym odważyła się wstać i podejść do Cardony. Czuła, że jeśli teraz nie wyjaśni wszystkich niedomówień, to może nie zrobić tego już nigdy.

Jednak nim zdążyła się odwrócić, do jej uszu dobiegł dźwięk uruchamianego silnika. Pędem pobiegła w tamtym kierunku.

Musiała go zatrzymać. Nie mógł odejść w taki sposób. Nie teraz, gdy na nowo go odzyskała.

— Stój — krzyknęła, równocześnie uderzając pięścią w szybę od strony kierowcy. Mężczyzna odsunął ją i przestał wciskać pedał gazu. — Nie odjedziesz, dopóki nie wyjaśnisz mi dlaczego to wszystko zrobiłeś!

Spojrzała w oczy żołnierza, nie do końca wiedząc, czego może się po nim spodziewać. Każda część jego ciała wyraźnie mówiła, że Cardona nie jest już tym samym człowiekiem, co dwa lata temu.

— Wrócę — powiedział dobitnie, po czym zasunął szybę i zakończył temat.

Starał się nie patrzeć na zrozpaczoną twarz Alysson, gdy znikał za drzewami. Udawał, że nie zauważa też złości i bezsilności, która skłoniła Mangusa do kopania w niewidoczne przedmioty i rycia stopą o ziemię. Wiedział, że jest powodem wszystkich dramatów tego rodzeństwa, ale nie mógł zrezygnować ze swojego ostatniego zadania. Bolało go tylko to, że po raz kolejny ich oszukał.

Tak naprawdę wcale nie był pewny, czy wróci.

*

Słońce chyliło się ku zachodowi, przez co w mieście panował półmrok. Cardona już od dłuższego czasu siedział w swoim ciemnym Jeepie i z bezpiecznej odległości obserwował pewien pokaźny budynek. Celowo ukrył się między drzewami, by być praktycznie niezauważalnym zarówno z okien obiektu, jak i z przydrożnych domów.

W pewnym momencie wyciągnął ze schowka duży plan i zaczął go w skupieniu analizować. Przedstawiał projekt obserwowanej budowli z dokładnym rozmieszczeniem pomieszczeń i wyjść awaryjnych. Mężczyzna bardzo skrupulatnie zapamiętywał wszystkie szczegóły, a gdy był już pewny, że więcej nie zdoła zarejestrować — rzucił schemat na siedzenie i wyciągnął ze schowka inny.

Po chwili otworzył drzwi auta, chwycił oba projekty w dłoń i spalił je. Potem przesunął siedzenie, pod którym znajdował się schowek na wyjątkowo ważne dla niego przedmioty i wyciągnął z niego niewielkie elektroniczne urządzenie z nadajnikiem.

Gdy po chwili zobaczył, jak gasną światła we wszystkich pokojach, wiedział, że nadszedł czas na przystąpienie do działań. Naciągnął na głowę duży kaptur, założył rękawiczki, po czym jedną broń schował za pas, a drugą — miniaturową — do buta. Zamknął auto i ruszył w kierunku budynku.

Do celu poruszał się prawie bezszelestnie. Już wcześniej zauważył, że jedno z piwnicznych okien jest lekko uchylone i to właśnie przez nie postanowił dostać się do środka. Wystarczyło tylko delikatnie popchnąć szybę, a potem zeskoczyć z niewielkiej wysokości, co dla wysportowanego żołnierza nie było żadnym wyzwaniem. Potem ostrożnie, lecz szybko, przesuwał się ciemnym korytarzem, nie zwracając żadnej uwagi na zamontowane kamery. W końcu przed chwilą sam je wyłączył.

Non stop analizował w głowie plany budynku, a dobra orientacja w terenie ułatwiała mu sprawne poruszanie się po piętrach. Słyszał liczne rozmowy na temat powodów niezadziałania instalacji awaryjnej, uniesione głosy i zaskoczenie pracowników placówki. W ciemnościach żołnierz łatwiej wtapiał się w otoczenie. Tym bardziej, że uwagę wszystkich opiekunów i wychowanków zajmował brak oświetlenia, a nie nieproszony gość.

W pewnym momencie usłyszał, że dwa głosy z dużą prędkością zbliżają się w jego kierunku, a on nie bardzo wiedział, gdzie mógłby się przed nimi ukryć. To na moment wytrąciło go z równowagi, jednak bardzo szybko zdołał odnaleźć się w sytuacji. Nacisnął klamkę drzwi, które w jego mniemaniu powinny być pomieszczeniem technicznym i już po chwili do jego nozdrzy doleciał nieprzyjemny zapach środków czystości. Trwał chwilę bez ruchu, nie chcąc czegoś nadepnąć, a gdy głosy ucichły — opuścił schowek.

Wiedział, że powinien się pośpieszyć, ponieważ niebawem, ktoś przywróci zasilanie, a wtedy jego obecność z pewnością zostanie zauważona. Chociaż i na taką ewentualność był przygotowany, miał nadzieję, że uda mu się załatwić sprawę bez używania broni.

— Pieprzony Jones! — usłyszał nagle zdenerwowany męski głos. Przylgnął do ściany, mając nadzieję, że mężczyzna skręci w inny korytarz i nie dojdzie do spotkania. — Mówiłem, że jak on się zajmie remontem, to zaraz coś pierdolnie. Nikt mnie nie słuchał i oto mamy efekty!

— Jak myślisz, co nawaliło? — zapytał ktoś inny.

— A bo ja wiem? Richarda muszę zapytać. Zaraz się dowiemy.

Poszli w drugą stronę, a Dan odetchnął z ulgą. Jeszcze żwawiej przemierzał korytarz, który dzielił go od obranego celu. Gdy wreszcie stanął przed drzwiami z numerem cztery, miał ogromną nadzieję, że jego lokatorka nie krząta się gdzieś po innych pomieszczeniach.

Miał szczęście. Młoda kobieta, której twarzy nie był w stanie dostrzec w ciemności, przeszukiwała swoje szafki w celu znalezienia jakiejś latarki. Podskoczyła przestraszona, gdy usłyszała niski, przeszywający na wskroś, głos zupełnie nieznajomego mężczyzny. Chciała krzyknąć, jednak Dan bardzo szybko zamknął jej usta swoją dłonią.

— Michael Marano. Znasz?

Przerażona kobieta w żaden sposób nie zareagowała.

— Michael Marano — powtórzył dobitniej. — Współpracuj dziecino, to obędzie się bez ofiar.

Kiwnęła głową na tak, a z jej oczu pociekły łzy. Ta informacja w zupełności wystarczyła Cardonie.

— Więc teraz uważaj. — Przyciągnął ją bliżej siebie i zaczął szeptać do ucha: — Pójdziemy grzecznie do jego pokoju, wyciągniesz chłopaka na zewnątrz i powiesz mu, że musi ze mną iść. Jeśli piśniesz przy tym choć jedno słowo za dużo, to zginiesz.

Na potwierdzenie tych słów pomachał jej przed oczami pistoletem. I choć w pokoju nadal panowała ciemność, kobieta zdołała dostrzec zarys broni.

I to przekonało ją, że mężczyzna naprawdę nie żartuje. Była młoda, niedoświadczona, a na staż w tym Domu Dziecka przyjęła się zaledwie kilka tygodni temu. Sparaliżował ją strach, dlatego bała się jakkolwiek zaryzykować.

— Jeśli będziesz cicho i wykonasz dobrze wszystkie polecenia, puszczę cię wolno i nikomu nic się nie stanie. Czy to jasne?

Kiwnęła pośpiesznie głową.

— Okej. Wychodzimy. Pójdziesz przodem, a ja będę szedł zaraz za tobą. Gdyby przyszły ci do głowy jakieś głupie pomysły, to miej świadomość, że cały czas mam cię na celowniku.

Opuścił dłoń, którą do tej pory przyciskał do jej ust i delikatnym ruchem obrócił ciałem dziewczyny w kierunku drzwi.

— Ale co ja mam mu powiedzieć... — odważyła się wyszeptać.

— Nie wiem, wymyśl coś. Powiedz, że czekają na niego rodzice.

— Tylko, że... rodzice Michaela nie żyją. On nie uwierzy...

— Więc powiedz to tak, żeby uwierzył i chętnie ze mną poszedł.

— Ja nie mogę... — rzuciła płaczliwie. — To... to tylko dziecko, czemu chcesz mu zrobić krzywdę! Przecież on niczym nie zawinił! Ma dopiero pięć lat, zostaw go, proszę! — błagała ze łzami w oczach.

— Przymknij się i nie krzycz. To, że go porywam, nie znaczy, że chcę mu zrobić krzywdę. No, dalej!

Kobieta posłusznie otworzyła drzwi, po czym wyszła na zewnątrz. Z trudem stawiała kolejne kroki, czując, że nogi robią jej się jak z waty. Słyszała za sobą odgłos butów szantażysty i choć miała ogromną chęć, by zacząć uciekać, a potem wezwać pomoc, czuła, że nie zdołałaby odejść nawet na jard. Strach sprawiał, że posłusznie wykonywała wszystkie polecenia, mimo iż czuła, że będzie mieć przez to ogromne problemy i wyrzuty sumienia.

Lubiła Michaela. Był spokojnym, grzecznym, smutnym dzieckiem. Nie chciała oddawać go w ręce nieznajomego typa, ale jeszcze bardziej sama pragnęła żyć. Też miała dzieci, a one potrzebowały matki. Żywej matki.

Gdy weszła do pokoju, do uszu Dana dobiegło kilka roześmianych głosów. Młodzi wychowankowie Domu Dziecka nie poszli jeszcze spać. Żywo komentowali nagły brak światła, wymyślając na ten temat niestworzone teorie.

— Michael... — cicho rzuciła opiekunka. — Chodź ze mną na chwilkę.

Odgłos stóp rozniósł się po pomieszczeniu. Dan stał niewidoczny w drzwiach i w skupieniu obserwował rozwój sytuacji. Jego oczy zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności.

— Prze pani, a czemu jest ciemnoooo? — zapytał jeden z chłopców.

— Coś się musiało zepsuć, elektryk zaraz naprawi. Nie bójcie się chłopcy.

— Opowie nam pani jakieś straszne historie o duchach? — poprosił inny.

— Duchy są dla frajerów! Lepiej o zombie! — dodał kolejny, po czym z przeraźliwym krzykiem rzucił się na kolegę.

Przerażona opiekunka nie zareagowała na zachowanie chłopców. Ich niegroźna bójka była niczym w porównaniu z tym, co miała za moment zrobić.

Gdy zamknęła za sobą drzwi i wraz z pięcioletnim Michaelem wyszła na korytarz, poczuła, że nie będzie w stanie wymówić nawet słowa. Nie miała pojęcia, co stanie się teraz z tym bezbronnym chłopcem i przez moment chciała nawet zrezygnować. Dan wyczuł to, dlatego delikatnie przyłożył jej lufę do pleców. I to wystarczyło, by dodać kobiecie motywacji do działań.

— Michaelu, ten pan zaprowadzi cię do rodziców. Pójdziesz z nim grzecznie, dobrze?

Poczuła się podle. Doskonale wiedziała, że to biedne dziecko straciło najpierw ojca, a potem matkę i zostało na świecie zupełnie samo. Wbijanie mu do głowy takich bzdur było największym draństwem, jakiego mogła się dopuścić, ale musiała to zrobić. Ciągle miała przed oczami dwójkę swoich trzyletnich bliźniaków, a na plecach czuła zimno zabójczego metalu.

— Proszę pani, ale ja nie mam rodziców — stwierdził chłopczyk. Dan zacisnął zęby, a opiekunka zaniosła się szlochem, który szybko opanowała. — Musiała się pani pomylić...

— Nie, Michaelu. Ten pan ci wszystko wyjaśni. Musisz z nim iść. Bądź grzeczny, dobrze?

— A pani pójdzie z nami? — zapytał z nadzieją w głosie.

Kobieta spojrzała na szantażystę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Kiwnął głową, dając znać, aby potwierdziła.

— Tak.

Złapała chłopaka za dłoń, po czym niepewnym krokiem podążyli w stronę piwnic. Michael co jakiś czas odwracał się, mając nadzieję, że uda mu się dojrzeć twarz tego tajemniczego mężczyzny. Nie zauważał broni, którą przez cały czas trzymał w gotowości.

— To ja zobaczę dzisiaj tatę i mamę? — zapytał rozemocjonowany malec.

— Nie wiem, może — rzuciła bez entuzjazmu opiekunka.

— A oni mnie poznają?

— Pewnie tak.

— Ale ja ich nie pamiętam!

— Ucisz go — szepnął Dan na tyle cicho, by Michael tego nie usłyszał.

— Bądź ciszej. Twoi koledzy już pewnie śpią, a nie chcemy ich obudzić.

— Dobra — burknął.

Byli już blisko drzwi, za którymi znajdowały się schody do piwnicy, kiedy światło na korytarzu nagle się zaświeciło. W tym samym czasie zaczął działać też system monitoringu i wszelakie zabezpieczenia, przez co szanse Dana na wydostanie się stąd, razem z dzieckiem, drastycznie zmalały.

Mocno pchnął opiekunkę w kierunku piwnicy, po czym rozkazał im biec w do pomieszczenia, którym dostał się do środka. Gdy kobieta zobaczyła twarz porywacza — brutalną, pozbawioną skrupułów — poczuła jeszcze większy strach. Jego oczy wyraźnie mówiły, że jest gotowy na wszystko i nie zawaha się przed niczym, by osiągnąć swoje cele. Widząc strach u swojej opiekunki, Michael również zaczął się bać. Wygląd Dana, jego wzrost i muskulatura tylko wzmagały to uczucie nieufności.

— Co to za niedźwiedź, Alice? — zapytał kobiety, i choć myślał, że zrobił to dość cicho, Cardona dokładnie usłyszał te słowa. Nie zareagował, tylko nakazał, by biegli szybciej.

Po zaledwie chwili do ich uszu dobiegł dźwięk alarmu, na co młoda opiekunka odetchnęła z ulgą, Michael nic nie rozumiał, a Dan wiedział, że niebawem do piwnic zleci się chmara ochroniarzy.

Gdy tylko znaleźli się w składziku z otwartym oknem, Dan chwycił chłopczyka na ręce, podsadził do parapetu i kazał wychodzić. Malec posłusznie wykonał ten rozkaz, a opiekunka wykorzystała moment nieuwagi porywacza, by sięgnąć po broń, którą schował do kieszeni. Chcąc udaremnić mu powodzenie planu, chwyciła pistolet w drżące dłonie i zaczęła mierzyć do nieznajomego. Była przerażona, gdy zdenerwowany mężczyzna pewnym ruchem zmniejszył dzielącą ich odległość.

— Zastrzelę cię, jeśli się ruszysz! — zagroziła, lecz brzmiała zbyt strachliwie, by wystraszyć Cardonę.

Bez żadnego problemu wyrwał jej broń z rąk.

— Następnym razem chociaż odbezpiecz — poradził.

Potem złapał się wysokiego parapetu i mocno podciągnął. Nim zniknął z pola widzenia, rzucił jeszcze krótkie: — Przepraszam.

A potem ślad po nim zaginął.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top