"Walczę i zwyciężę" Rozdział 4(1)
W pokoju ofiary nie znaleźli nic, co nasunęłoby im do głów jakieś pomysły. Zwykłe, schludne pomieszczenie urządzone z dbałością o szczegóły i w przyjemnym stylu. Mnóstwo książek o różnej tematyce, głównie obyczajowe i filozoficzne, ale — co ważne — żadnych informatycznych. Śledczy zabezpieczyli też komputer ofiary, na którym rzekomo pisała powieść, a potem oddali go informatykom śledczym.
Gdy Catherina przekroczyła próg swojego mieszkania, zegar w salonie właśnie wskazywał dwudziestą drugą. Jęknęła cicho pod nosem, po czym z trudem schyliła się, by ściągnąć buty. W ciągu jednego dnia zdobyli z Colinem masę różnych poszlak, informacji, a w ich umysłach powstało mnóstwo tropów i domysłów. Przeprowadzili rozmowę z rodziną jednej ofiary, dostarczyli kilka próbek wymagających szybkiego zbadania. Pracowali na najwyższych obrotach, co przynosiło efekty, ale odbierało siły.
Dlatego teraz marzyła tylko o ciepłej kąpieli, paelli odgrzanej na szybko w kuchence mikrofalowej i wygodnym łóżku.
— Cześć — rzucił Jacob, wchodząc do przedpokoju, a Catherina zmusiła się do szerokiego uśmiechu.
— Hej — odpowiedziała, po czym podeszła, by przywitać go pocałunkiem. — Brałeś już kąpiel?
— Przed chwilą.
— Szkoda, to pójdę sama. Przyjdź, jeśli chcesz. — Zachęciła go ciepłym uśmiechem.
Znalazła w komodzie świeżą bieliznę, po czym zniknęła za drzwiami łazienki. Jake wyłączył telewizor, zgasił światło w pokoju i ruszył za nią. Nie mógł nie przyjąć takiego zaproszenia.
Gdy wszedł do łazienki, Morgan leżała w wannie z zamkniętymi oczami. Nie zdążyła wlać płynu do kąpieli, dzięki czemu mógł obserwować ją w całej okazałości. Z przyjemnością patrzył na długie, smukłe nogi, piękne kształty i maleńkie J. wytatuowane przy pępku. Nie pierwszy raz zaczął się zastanawiać, dlaczego Catia tak niechętnie podkreśla swoją kobiecość.
Dopiero gdy oparł się o ścianę, kobieta zauważyła obecność gościa.
— Uśniesz zaraz w tej wannie... — skomentował ze śmiechem. — Jak w pracy?
Przez moment zastanawiała się, co powiedzieć, by nie wyjawić zbyt wiele, a jednocześnie cokolwiek odpowiedzieć.
— Mamy nową sprawę — odparła krótko.
— To chyba dobrze?
— Niby tak, ale to idzie w parze z masą pracy i nerwów... — westchnęła.
— Jeśli nie będziesz przeginać z godzinami powrotów, to na pewno jakoś damy sobie radę.
— Przecież wiesz, że zawsze się staram...
— No nie zawsze wiem — zaśmiał się. — Czasem jak zagłębisz się w śledztwo, to czas przestaje dla ciebie istnieć.
— Oho ho ho! — wykrzyknęła. — I kto to mówi? Nie potrafię zliczyć, ile razy ty przychodziłeś do domu w nocy, bo ci się próba przedłużyła. A ja do tej pory nie wiem, czy to za sprawą tańca, czy tych młodziutkich tancerek — zażartowała.
Mężczyzna uśmiechnął się figlarnie, po czym spojrzał na narzeczoną z tajemniczym błyskiem w oku. Potem zbliżył się do wanny, nachylił nad nagim ciałem narzeczonej i uważnie lustrował ją wzrokiem.
— Jeśli nie jesteś pewna, to przeprowadź śledztwo, pani porucznik.
— A co, jeśli znajdę niezaprzeczalne dowody twojej zdrady?
— Nie znajdziesz.
— A jeśli je sfabrykuję, żeby mieć cię wreszcie z głowy?
— Nie zrobisz tego.
— Skąd ta pewność?
— Nie umiałabyś beze mnie wytrzymać.
Zaśmiała się głośno i chlupnęła wodą, prosto w jego twarz. Zmrużył oczy, po czym odwdzięczył się tym samym.
— Jesteś w błędzie, kochanie.
— Ach tak? — Wcale nie wierzył. — Przekonamy się. Za trzy dni wyjeżdżam do Portland, ciekawe jak to przeżyjesz.
— To już za trzy dni? — jęknęła.
I nagle uświadomiła sobie, jak bardzo nie chce, by Jacob wyjeżdżał. Choć nie spędzali ze sobą całych dni, świadomość, że po powrocie do domu zobaczy jego uśmiech, napawała ją radością. Czuła się nieswojo z myślą, że przez kilkanaście dni ich łóżko będzie puste, ogrom przeróżnych koszul zniknie ze wspólnej szafy, a z kuchni przestanie unosić się zapach wymyślnych dań i zdrowych koktajli. Bez Jacoba będzie... obco. Od Portland w stanie Oregon dzieliło ich ponad pięćset mil. Nie chciała wyjść na histeryczkę, dlatego nie zamierzała mówić o swoich przedwczesnych tęsknotach, ale miała nadzieję, że te parszywe dwa tygodnie miną im naprawdę szybko.
— No widzisz? Już ci ciężko — odczytał bezbłędnie.
Wyszła z wanny, osuszyła ciało ręcznikiem, ale nie założyła bielizny. Nie mogła, gdyż koronkowy materiał bardzo szybko znalazł się w dłoniach Jacoba, a mężczyzna nie zamierzał go oddać.
— Robisz to celowo? — zapytała z szerokim uśmiechem.
Na odpowiedź nie musiała długo czekać. Smith wskazał kobiecie drzwi do sypialni, a potem bezceremonialnie klepnął ją w tyłek.
— Nie dziś, Jake, jestem naprawdę zmęczona — jęknęła, doskonale wiedząc do czego zmierza mężczyzna.
Miał nadzieję, że pocałunkami i pieszczotami zdoła przekonać ją do zmiany zdania, ale ostatecznie poległ w tym starciu. Catherina położyła się na łóżku, wtuliła w poduszkę i momentalnie zasnęła.
*
C&C od samego rana z zapałem zabrali się do pracy. Mężczyzna promieniował dobrym humorem i wyjątkowo pozytywnym nastawieniem do czekających ich obowiązków, jednak Morgan nie miała czasu, by zapytać, z czego to wynikało. Zaraz po przyjściu do departamentu, porucznicy udali się do Zakładu Medycyny Sądowej, gdzie oczekiwał ich znajomy koroner. Choć nie zdążył jeszcze przebadać wszystkich ofiar, miał już pewne informacje odnośnie kilku z nich.
Sala, w której urzędował, składała się w większości z szuflad chłodniczych osadzonych w równych rzędach jedna koło drugiej. Wyglądały identycznie — szaro i ponuro — a całe pomieszczenie było nienaturalnie jednolite. Catherina nigdy nie czuła się w nim dobrze, czego nie można było powiedzieć o Colinie. Miała wrażenie, że w jakiś dziwny sposób fascynowała go praca koronera i nigdy nie odczuwał obrzydzenia, patrząc na wyciągnięte wnętrzności bądź rozpruty brzuch. Przestała się dziwić, gdy kiedyś wyznał, że przed pójściem do szkoły policyjnej myślał nad rozpoczęciem studiów na kierunku medycyny sądowej. Wtedy zrozumiała, dlaczego tak dobrze rozumie się z lekarzami i czemu większość trudnych terminów oraz znaczeń jest mu bardzo dobrze znana. Colin miał po prostu nietypowe zainteresowania.
— Właśnie przed chwilą zakończyłem sekcję jednej z ofiar — poinformował koroner. — Myślę, że z chęcią się przed wami otworzy. To co? Zacznijmy od Mary.
— Mary? — Catherina nie rozumiała, skąd lekarz wytrzasnął to imię.
— Tak ją sobie nazwałem.
— A można wiedzieć czemu? — zapytała, jednak wcale nie była przekonana czy chce znać odpowiedź.
— Poznałem kiedyś pewną Mary, miała okropną wątrobę. Pełno żółtych plam, chlała na umór. No i ta tutaj też od używek nie stroniła. Spójrzcie... — nakazał, a porucznicy ostrożnie zbliżyli się do doktora i niechętnie spojrzeli na organ kobiety. — Co za tłuścioch!
— Przecież jest szczupła... — zauważyła Catherina.
— Ale ma tłustą wątrobę, dziecko. Poza tym jej trzustka zmalała i stwardniała. Musiała chlać długo i dużo. Ma ciemne plamy na płucach i zbrązowiałe węzły chłonne, więc papierosków też sobie nie odmawiała. Lekkie zapalenie żył głębokich, czyli dużo czasu spędzała w pozycji siedzącej. A jest szczupła tylko dlatego, że miała nadczynność tarczycy. I albo o tym nie wiedziała, albo miała serdecznie gdzieś, bo w ogóle nie zważała na to, co jadła. Taka młoda, a taka bezmyślna.
— Skąd taki wniosek?
— Sprawdziłem zawartość jej żołądka i jestem zdruzgotany.
Pokręcił głową z dezaprobatą.
— Dobra, a masz coś, co mogłoby nas bardziej zainteresować? Fakt, że paliła i chlała, niewiele nam daje.
— Zmarła wskutek uduszenia, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem. Nie znalazłem żadnych śladów walki, gwałtu też nie. Ma tylko zasinienia na nadgarstkach powstałe od liny. No i w sumie to by było chyba tyle ciekawostek na temat... — zatrzymał się na moment, by zerknąć na tabliczkę przyczepioną do jej stopy — Denat nieznany. Przykro mi, że nie przynoszę druzgocących rewelacji, ale to nie moja wina, że jej śmierć była tak banalnie prosta. Ale! O ile mnie pamięć nie myli, w domu jednej z kobiet znaleźliście resztki jajecznicy na boczku, prawda?
— Tak — odparli razem.
— No to muszę was zmartwić, ale u żadnej kobiety nie znalazłem jajecznicy w żołądku. Jakieś makarony, sosy, mięso — tak. Jajek nie.
— No to skąd ta jajecznica? — zapytał cicho Colin.
— A to już jest wasza sprawa, ja swoją robotę wykonałem.
— Dobra, dzięki. Jak będziesz coś jeszcze miał, to dzwoń.
— Ma się rozumieć.
Wzięli akta wszystkich ofiar przebadanych przez koronera, po czym skierowali się na osiedle zamieszkiwane przez niejaką Jessicę Brum, wdowę po Michaelu Brumie — ofierze z domu numer osiem.
Rozmowa z nią była trudna, tym bardziej iż kobieta dwa dni temu dowiedziała się, że jest w ciąży. W tej sytuacji z podwójną nadzieją czekała na powrót męża i bez przerwy tworzyła w głowie obraz szczęśliwego mężczyzny, który dowiaduje się, ze za kilka miesięcy zostaje ojcem. A zamiast jego powrotu, dostała informację, że Michael nie żyje i został zamordowany w miejscu, w którym w ogóle nie powinno go być.
To wszystko sprawiło, że kobieta gorzej się poczuła, a C&C przez moment mieli nawet zamiar zadzwonić na pogotowie. Dopiero po kilku minutach ochłonęła po koszmarnej wiadomości i była w stanie odpowiedzieć na pytania poruczników. Ona również pragnęła, by morderca został jak najszybciej zatrzymany, choć nie do końca dochodziło do niej, to co się stało. W dalszym ciągu mówiła o mężu w czasie teraźniejszym, a czasami w jej wypowiedzi wkradały się zdania, które świadczyły, że nadal wierzy w jego powrót.
Zeznała, że był szefem w firmie zajmującej się marketingiem i sprzedażą, mógł mieć wrogów, ale ona nic nie wiedziała na ten temat. Czasem w niedzielne popołudnia wychodził z kolegą — szefem innej firmy — na piwo bądź bilard, a jego nazwisko podała bez zająknięcia. Ogólnie był człowiekiem spokojnym, sympatycznym, kiedyś ją zdradził, ale mu to wybaczyła. Tworzyli zgodne małżeństwo, a mężczyzna nigdy nie wspominał jej o czymś takim jak Forest Hill.
Zeznania kobiety nie wniosły wiele do sprawy. Śledczy liczyli, że pracownicy firmy zamordowanego będą w stanie powiedzieć coś więcej. Jednak z tą rozmową musieli poczekać do jutra. Mijała osiemnasta, biuro właśnie zostało zamknięte.
Wrócili do departamentu i od razu skierowali się do gabinetu Coopera i Longa. Colin grzecznie zapukał do drzwi, po czym już niegrzecznie — bo bez zaproszenia — wszedł do środka. David siedział przy biurku wpatrzony w komputer, a James rozmawiał przez telefon i wyglądał na bardzo znudzonego. Już po chwili porucznicy domyślili się dlaczego.
— Jest mi obojętnie. Zrób, jak chcesz.... — mówił, przewracając oczami i ze zniecierpliwieniem przecierając czoło. — No to skoro zielony nie pasuje ci do zasłon, to kupimy taką farbę, żeby pasowało. Jaki problem? Zobacz w katalogu internetowym, jakie mają kolory i po sprawie. Jutro mam wolne, to pojedziemy kupić.
Porucznicy usiedli, czekając, aż James skończy rozmawiać. Long, który był kawalerem, nie ukrywał szczerego rozbawienia małżeńską pogawędką.
— Oni tak od dziesięciu minut — szepnął do nowo przybyłych. Colin odwzajemnił śmiech, a Catherina pomyślała, że zachowują się jak dzieci i nie ma w tym nic śmiesznego.
— Rany boskie, powiedziałem ci już, żebyś robiła, jak uważasz. Ja się na tym wszystkim nie znam! Chciałaś pomarańczowe zasłony, więc je kupiłem. Dobieraj sobie teraz farbę według uznania. Ja ci coś zasugeruję, a potem będziesz jęczeć, że ci się nie podoba. Tak, właśnie tak. Umywam ręce. Poza tym w pracy jestem, nie mogę gadać. Nie, nie wykręcam się. Wieczorem pogadamy.
Rozłączył się i rzucił telefon na biurko.
— Cholera jasna. — Był wyraźnie zdenerwowany. — Co za Wietnam!
Nikt nie wiedział, jak powstało to powiedzonko, jednak przez lata służby stało się znakiem rozpoznawczym Coopera. Używał go zawsze do opisu sytuacji beznadziejnej, bałaganu lub nawału pracy.
— Co tym razem? — zapytał Long.
— Malowanie chce robić, bo kolor ścian się szanownej pani znudził. I ujebane są podobno. Więc zaczyna się dylemat jaką farbę kupić, żeby pasowała do nowych szklaneczek i zasłonek. Zielona nie, bo źle współgra z meblami, żółta nie, bo nie mamy takich dodatków, biała nie, bo za zwykła. A jak kupimy taką, to znowu dywan źle współgra, a jak inną, to pasowałoby dokupić nową komodę, bo widziała fajną w jakimś sklepie. Nie może się zdecydować, myśli o tym już od miesiąca, ale to wszystko i tak moja wina. Bo niby pomocny nie jestem. A jak się wtrącę i wyrażę swoje zdanie, to mi powie, żebym się przymknął, bo się nie znam. No i weź tu zrozum...
Westchnął.
— A kto ci się kazał żenić? — kontynuował partner.
James machnął ręką.
— My z Bonnetem mieszkamy sami i co, źle nam? Źle ci, Bonnet?
— Nie narzekam — zaśmiał się.
— A no właśnie. Najlepsza kobieta to taka, która przychodzi w nocy, a rano znika. I tyle w temacie.
— Pieprzony szowinista! — oburzyła się Catherina. — Drugi Bonnet, cholera jasna!
— Ej, ja tu jestem! Powiedzcie lepiej, ustaliliście coś? — zaczął właściwy temat Colin.
— Aa... — jęknął Long. — Cały dzień staramy się namierzyć tego Jose Muneza, ale facet zapadł się pod ziemię. Miał kiedyś pootwierane jakieś zagraniczne konta, ale wszystkie są już zamknięte i niczego się nie dowiedzieliśmy. Posługuje się fałszywym dowodem tożsamości i to jedyne, czego jesteśmy pewni. Nasi komputerowcy ciągle szperają, szukają czegoś, ale szkoda gadać. Poza tym nie ma jeszcze wyników badań ofiar, żadnych analiz i porównań. Wszystko stoi. Jeden wielki młyn.
— Wietnam — dodał Cooper.
C&C zaśmiali się pod nosem. Przygruby Glaca miał niesamowitą zdolność rozśmieszania ludzi samą swoją mimiką.
— A nie da się jakoś pospieszyć laboratorium? Ciężko nam będzie ruszyć dalej, mając tylko to, co teraz.
— No mnie tego mówić nie musisz, Colin. Staramy się, Martinez ciągle ich naciska, ale to nic nie daje. Nie wyrabiają się z taką ilością materiału. Musimy czekać.
— No to co, kończymy na dziś?
— Chciałbyś. Trzeba jechać do tego świadka z Forest Hill.
— Raina? — wtrąciła Catherina.
— Tak. Facet do tej pory nie przyszedł złożyć oficjalnych zeznań. Szczerze powiedziawszy, w dupie mam jego gadanie, ale musimy zebrać odciski palców.
— No tak, dotknął klamki, otwierając drzwi.
— I mógł ruszyć coś w domu.
— Mówił, że niczego nie dotykał — dodała.
— Mówił... — zakpił Long. — Mówić sobie może. To odciski wszystko zweryfikują.
— Dobra, chodź, kocie — powiedział Colin do partnerki. — Jak mus, to mus.
*
Zaraz po wejściu do samochodu, porucznik Morgan wyjęła ze schowka płytę i z uśmiechem włożyła ją do napędu w radiu. Colin przez moment patrzył na partnerkę z ciekawością, bowiem do tej pory zawsze słuchali stacji radiowych, a nie prywatnych krążków. Poza tym Catherina wyglądała na dziwnie podekscytowaną.
— Co to? — zapytał w końcu.
— Muszę to koniecznie przesłuchać!
— To nie była odpowiedź na moje pytanie.
— Będą grać na moim weselu, a nie pamiętam, czy da się ich słuchać — zaśmiała się, wciskając play.
Colin nie pytał już o nic więcej i wlepił wzrok w zakorkowaną ulicę. Za jakie grzechy? — zastanawiał się. — Za jakie, kurwa, grzechy?
Podróż pod dom świadka zajęła niecałą godzinę. Albert mieszkał na niewielkim osiedlu domków jednorodzinnych, w dzielnicy, która nie słynęła z bogactwa i spokoju. Było to skupisko ludzi biednych, którzy trudnili się pracami za najniższe stawki, byleby tylko mieć za co wypełnić lodówkę i zapłacić za czynsz. Takie dzielnice wypełniały znaczną część obrzeży Silent Glade, jednak mało kto o nich pamiętał. Stanowiły temat tabu, jakby bieda, cierpienie wielu rodzin i przerażające warunki, w jakich mieszkali, w ogóle nie były ważne. Dopóki goście napędzali gospodarkę miasta, gubernator skutecznie mydlił im oczy, pokazując tylko te tereny, którymi miał prawo się chwalić.
Dzielnica Alberta Raina stanowiła ich zupełne przeciwieństwo. Mieszkańcy wiedzieli, że są zapomniani przez władze i już dawno przestali liczyć na pomoc. Taka sytuacja kształtowała się od wielu lat, przetrwała kilkunastu gubernatorów i żaden z nich nie wpadł na pomysł, jak zapanować nad rosnącą niechęcią. Nawet jeśli początkowo wykazywali inicjatywę, by wyciągnąć biedne dzielnice ze szponów patologii, po czasie przestawali się tym zajmować. Jakby mało interesował ich fakt, że obok niewątpliwych nierobów, degeneratów i kryminalistów żyją tu też ludzie, którzy zrobiliby wszystko, by wyrwać się z patologii, ale patologia zbyt mocno trzyma ich w swoich ryzach.
Śledczy zaparkowali samochód przy domu świadka, po czym ostrożnie weszli na posesję. Zachowywali nadzwyczajną uwagę i czujność, gdyż zdawali sobie sprawę, że na tego typu terenach obecność policji jest wyjątkowo niepożądana. Choć nie przyjechali radiowozem, a samochodem nieoznakowanym i nie byli ubrani w mundury, kamizelki kuloodporne zdradzały ich profesję.
Osobnicy, którzy podczas przyjazdu poruczników znajdowali się na zewnątrz swoich domostw, przyglądali się z niechęcią nieproszonym gościom i czujnie obserwowali ich poczynania. Opierali się nonszalancko o futryny drzwi, wisieli na płotach bądź szeptali coś do sąsiadów, a Catherina i Colin nie mieli wątpliwości, że mówili o nich.
Elewację chaty Alberta Raina stanowił stary, sypiący się tynk, a wysłużony dach już z daleka prosił o remont. Mężczyzna nie przykładał wielkiej uwagi również do swojego ogrodu, który był brzydki, zarośnięty i nieplewiony od dawna. Furtka skrzypiała przy najmniejszym dotyku, a zakurzony chodnik nie czuł na sobie miotły już od miesięcy.
Porucznicy nie kryli zaskoczenia, patrząc na miejsce w którym podobno mieszkał Albert. Pamiętali, że jego auto nie należało do najtańszych, a on ubrany był w dość dobre jakościowo ubrania. Nie pasował do stylu życia slumsa.
Gdy dotarli do drzwi, zapukali kilkukrotnie, jednak nikt nie podszedł, by je otworzyć. Stali przed nimi chwilę, po czym postanowili rozejrzeć się po podwórzu. Catherina obeszła dom dookoła, mając nadzieję, że zdoła zaobserwować, co dzieje się w środku. Początkowo nic nie zwróciło jej uwagi, jednak już po chwili zobaczyła, że firanka w jednym z okien jest do połowy odsłonięta. Postanowiła to wykorzystać. Włożyła czubek buta w wyżłobienie w elewacji, podciągnęła się i spojrzała w szybę. Nie widziała zbyt wiele, jednak jeden obraz od razu wpadł jej w oczy — nogi zwisające zaraz nad podłogą. Oblał ją zimny pot i zaklęła pod nosem.
— Colin! — zawołała.
— No? — odkrzyknął z daleka.
— Wyważaj.
Nie potrzebował wyjaśnień. Usłyszała trzask, po czym oboje weszli do mieszkania świadka. Minęli jedne drzwi, potem drugie, po czym dotarli do niewielkiego saloniku.
Poszukiwany mężczyzna zwisał pod sufitem z grubym sznurem zawieszonym na szyi. Na podłodze obok niego leżał przewrócony stołek, a na stole — butelka alkoholu i kilka petów w popielniczce. Patrzył na poruczników otwartymi oczami, przez co nie śpieszyli się z podejściem i odcięciem liny.
Albert już nie żył. I wszystko wskazywało na to, że popełnił samobójstwo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top