"Walczę i zwyciężę" Rozdział 10(1)


10


Zapięcie dwóch guzików przyszytych do mankietu munduru okazało się dla starszego mężczyzny o wiele trudniejsze, niż przypuszczał. Już od kilku minut bezskutecznie próbował poradzić sobie z tym zadaniem, jednak guzik bez przerwy wyślizgiwał mu się z palców. W końcu z głośnym przekleństwem opuścił rękę, po czym podszedł do lustra i dokładnie przyjrzał się swojemu odbiciu.

Wodził wzrokiem po szerokich barkach, opinanych przez czarny mundur, oraz naramienniki przyszyte po obu stronach kołnierza. Za każdym razem, gdy spoglądał na szczerozłote naszywki, czuł, jak ogarnia go duma i gotowość do działania.

Czuł się panem. Wiedział, że wzbudza szacunek, podziw i strach, a jego imię stało się symbolem wielkości i władzy. I choć nie zajmował w hierarchii najwyższego miejsca, to wiedział, że pokonał już wystarczająco dużo stopni, by na stałe wpisać się w karty historii.

Właśnie z tego powodu z radością nosił swój mundur. Czarno-złote barwy stały się jego obsesją, codziennością i sensem życia. Zdarzało się, że spędzał przy lustrze długie godziny, ćwicząc przemowy lub nowe miny. Patrzył sobie wtedy prosto w oczy i pychą mówił o misji, którą musiał wykonać, o nieśmiertelności i nieskończoności jego rządów. Z pasją szukał na głowie siwych włosów, które uważał za objaw doświadczenia, dostojności i obycia ze światem.

Tak było i tym razem. Rytuał przed lustrem trwałby jeszcze długo, gdyby nie głos, wydobywający się z sufitowych, prawie niewidocznych, głośników. Informował on, że zbliża się już godzina osiemnasta.

Mężczyzna poprawił mundur, przeczesał ręką włosy i ostatni raz przećwiczył jedną ze swoich charakterystycznych min — lekko przymrużone oczy oraz szeroki uśmiech ukazujący głębokie dołeczki na policzkach.

Dopiero wtedy był gotowy, by podejść do biurka.

Mebel z pozoru wyglądał całkiem zwyczajnie — hebanowy, ciężki, z mnóstwem szuflad i przegródek, idealnie pasujący do drewnianego wystroju całego gabinetu. Jednak gdy mężczyzna położył rękę na blacie, a czujnik stwierdził zgodność z zaprogramowanym wzorcem, spod blatu wyjechał ultracienki monitor komputera sterującego. Dowódca nacisnął przycisk na środku ekranu, a w głośnikach zabrzmiał komunikat:

Zostało pięć minut do zebrania na patio.

Ponowne przyłożenie ręki spowodowało wsunięcie się komputera.

Mężczyzna wyszedł z gabinetu na korytarz z wysoko podniesioną głową. Tam czekało na niego czterech identycznie ubranych wojowników, z ogolonymi głowami i z karabinami opartymi o ziemię. Jedynie różnice w naszywkach na naramiennikach informowały, że zajmują niższe stanowisko niż on.

Gdy zobaczyli, że ich dowódca opuścił gabinet, zasalutowali, po czym stanęli w wyuczonej pozycji — dwóch z przodu, dwóch z tyłu, lider w środku. Właśnie z taką obstawą mężczyzna zmierzał w kierunku patio. Szedł długim korytarzem w akompaniamencie żołnierskich, chwalebnych pieśni słyszanych z głośników. Mijał dziesiątki drzwi, które zgodnie z założeniem, powinny być już zamknięte, a ich właściciele — nieobecni w środku. Zostawiał ślad po swoim przejściu na nagraniach z dziesiątek kamer, pamiętając, by na każdym z nich wyglądać dumnie, wyniośle i zasadniczo.

W końcu stanął przed potężnymi, drewnianymi wrotami, a potem przez chwilę patrzył na nie z podnieceniem.

Bo to dziś był ten dzień, na który czekał całe lata.

Wydał rozkaz otwarcia, a ramiona rozstąpiły się, ukazując patio.

W rzeczywistości nazywano tak kolosalnych rozmiarów plac, wyłożony z kostki, z wielkim czarno-złotym logiem uformowanym na samym środku. Z dwóch stron otaczały go dwie wysokie, złote bramy, szerokie na kilka samochodów. Teraz obie szczelnie zamknięto, by zebrani mogli dostrzec ich ramiona w całej okazałości.

Było na co patrzeć. Na środku wyryta została głowa nastroszonego, ryczącego lwa, którą oddano z dbałością o najmniejsze szczegóły. Każdy włosek współgrał z innymi, każda barwa gładko przechodziła w inną, nie było miejsca, w którym znajdowałby się jakikolwiek ubytek lub ryska.

Obok lwa wyryto również sylwetki ludzi, którzy klęczeli przed zwierzęciem i z trwogą oddawali mu hołd. Z ich twarzy dało się wyczytać strach, ale też podziw i uznanie jego wyższości. Wszystko to stworzone zostało ze szczerego złota z dodatkiem najprawdziwszych diamentów i najdroższych kamieni.

Tył placu dzielił się na dwie części. Jedną stanowiła aula mieszcząca tysiące siedzeń i stolików, monitorowanych przez specjalne kamery. Teraz była pusta, gdyż wszyscy zaproszeni goście stali w równych szeregach na samym środku patio.

Druga część tyłu składała się z idealnie przystrzyżonej trawy, wielkiej fontanny, drzew, krzewów, pięknych kolorowych ogrodów, altan i barków z drogimi alkoholami oraz wejścia do potężnej rezydencji, z której właśnie w tej chwili wyszedł dowódca.

Z uśmiechem na ustach spojrzał na setki swoich podwładnych, wznoszących ku niebu chwalebne pieśni; na równe rzędy i odstępy, w których stali, na czarno-złote mundury, które opinały ich wysportowane, silne ciała. Duma i podniecenie towarzyszyły mężczyźnie przez całą drogę do celu, czyli na podwyższenie z mównicą. Strzegło go kilkudziesięciu najwyższych stopniem wojowników oraz kilku snajperów niewidocznych gołym okiem.

Nim wszedł na złote schody, spojrzał jeszcze na ekran telewizora, wiszącego nieopodal. Widniała na nim jedynie liczba.

940.

— Dziękuję — powiedział, stojąc już przed mikrofonem. Śpiewy zamilkły. Potem przez długą chwilę nie odezwał się ani słowem, teatralnie udając, że nie wie, od czego zacząć. Dopiero potem przemówił. — Nie będę przynudzał długim wstępem o tym, w jakim celu się tu spotkaliśmy i co to dla nas znaczy. Każdy z was — wojowników — niejednokrotnie rozważał to już w swoim sercu. Wszyscy wiemy, jak wiele zależy od powodzenia dzisiejszej misji, i że właśnie od tego dnia wszystko ulegnie zmianie. Pokażemy, że lata przygotowań, wyrzeczeń, trudów nie poszły na marne. Pokażemy, że jesteśmy potęgą, że jesteśmy niezniszczalni i możemy wszystko.

Przerwał na moment, uśmiechnął się pod nosem, po czym kontynuował.

— Jesteśmy owocem, który kiedyś zasadził nasz Pan. Dojrzewaliśmy w ukryciu, zachłannie łapiąc wszystkie promienie słońca, stawaliśmy na wyżynach naszych możliwości, by stać się wreszcie ludźmi gotowymi, by wypełnić swoją najważniejszą życiową misję. Eliminowaliśmy błędy, wyrzucaliśmy słabych, walczyliśmy z tym, co siało w nas zarazę, leczyliśmy się z cech, których nie powinien posiadać żaden prawy człowiek. I wreszcie stanęliśmy tutaj, by pokazać, że jesteśmy zdolni do spełnienia oczekiwań Naszego Pana. Wreszcie zasłużyliśmy na miano Wybrańców! Bo musicie pamiętać, że każdy z was nim jest; każdy z was jest Wybrańcem. Być tutaj to d-a-r! — Wyraźnie to zaakcentował. — Dar, którego nie możecie zmarnować; dar, którego nie każdy jest godzien!

Znowu przerwał, chcąc dać wojownikom chwilę czasu, na przemyślenie tych słów.

— Nasz oddział wyruszy jako pierwszy. Powiedzcie, czy kilka lat temu ktoś spodziewał się takiego wyróżnienia? Czy spodziewaliśmy się, że to właśnie MY zapoczątkujemy powstanie nowego świata? Nikt z nas nie mógł być tego świadom. Byliśmy tylko zgrają niezdyscyplinowanych, niewysportowanych matołów! A jednak wybór Pana padł właśnie na nas. Wiecie, co to oznacza? Wreszcie jesteśmy gotowi. I powiem wam coś... Takiej szansy nie można zmarnować! Zbyt ciężko na to pracowaliśmy i za bardzo tego pragnęliśmy. Dlatego każdy, kto zagrozi powodzeniu misji, będzie uważany za wroga! Jeśli ktoś się wycofa, spartaczy robotę albo stanie przeciwko swojemu Panu — poniesie karę. Znacie zasady, znacie konsekwencje niesubordynacji i złych wyborów. I przede wszystkim pamiętajcie, że każdy z was złożył przysięgę. Byliście świadomi tego, kim się staniecie i jakie będą wasze obowiązki. Centrum Silent Glade zapłonie jako pierwsze. Centrum Silent Glade pokaże, co czeka ludzi, którzy sprzeciwią się jedynej słusznej drodze. I jestem pewny, że oni również odbiorą to jako dar, że zrozumieją, jak wiele od nich zależy. Zapamiętajcie i nieście przekaz z chwałą na ustach! — wrzasnął, po czym przymknął oczy i uniósł głowę, dając znać, że właśnie teraz powinny nastąpić brawa.

Głośny aplauz rozniósł się echem po całej sali. Dowódca przymknął oczy, rozkoszując się radosnymi okrzykami dziewięciuset czterdziestu osób.

Po chwili ponownie otworzył oczy, spojrzał na salę — patio — i pstryknął palcami. Bramy rozstąpiły się, a na plac wjechało kilkadziesiąt różnych samochodów — terenowych, wojskowych, sportowych. Wszystkie nowe, mocne, szybkie i piekielnie drogie.

Dowódca uznał, że nastał wreszcie idealny moment na ulubiony uśmiech.

— A teraz jedzcie i róbcie, co do was należy.


*


Minęło już grubo ponad pół godziny, odkąd Alysson i Mangus zaczęli przedzierać się przez bujną roślinność wypełniającą las. Kobieta bez przerwy klęła pod nosem i ze złością odrzucała gałązki, które nieprzyjemnie trącały ją w twarz. Nie należała do osób doceniających piękno przyrody i chętnie z nim obcujących. Dla niej liczyła się przede wszystkim wygoda, a las do wygodnych nie należał. Zdążyła już wpaść w pajęczynę, wbić sobie w nogę kolce krzewów, zostać uderzoną przez gałęzie i wejść w gniazdo mrówek. Była wściekła i poirytowana, a Mangus wyjątkowo cichy i spokojny.

— Ja go zabiję! — rzuciła w końcu. Głośno uderzyła dłońmi o uda i stanęła w miejscu. — Jak długo mamy jeszcze tu łazić? Zabiję go! Po prostu go zabiję, niech tu tylko przyjdzie! — wrzasnęła z bezsilności.

— Teraz chcesz go zabijać, a jeszcze godzinę temu jak głupia polazłaś za nim do lasu!

— A ty to co? Ty nie polazłeś za nim do lasu, jak głupi? Leżysz przed telewizorem z piwskiem w ręce, a ja mam zwidy, tak?

— A co miałem zrobić?! — uniósł głos. — Miałem ci pozwolić iść tutaj samej?!

— Trzeba było!

— Weź przestań — rzucił nieprzyjemnym tonem.

Alysson nie zamierzała tego zrobić.

— Udajesz, że to moja wina, a tak naprawdę sam chciałeś za nim iść — zarzuciła. — Ciebie też interesuje dlaczego się zabił i po co. I gdybym ja nie powiedziała ostatecznie, że zaryzykujemy, to ty byś to powiedział!

— Chyba sobie żartujesz. Ja nie podjąłbym takiej idiotycznej decyzji!

— Przekonujących argumentów przeciw też nie podałeś — prychnęła.

— Chcę ci tylko przypomnieć, że twój plan był inny, Alysson. Mieliśmy tu przyjść, wyciągnąć z niego informacje, a potem odwrócić się na pięcie i wrócić do domu. Tylko dlatego się na to zgodziłem. A teraz co? On sobie poszedł, a my zostaliśmy tu sami!

— Ale wróci.

Mangus zaśmiał się kpiąco, po czym spojrzał na siostrę z politowaniem.

— Naprawdę w to wierzysz? Jesteś tak ślepo w niego zapatrzona, że nie widzisz, jak bardzo się zmienił? Przecież to nie jest Dan, którego znaliśmy. To jest jakiś obcy facet, który właśnie zostawił cię po raz drugi.

— Przestań!

Nie chciała tego słuchać. Wolała wierzyć, że prawda jest inna, choć doskonale wiedziała, że Mangus może mieć rację.

— Nie, nie przestanę! Cholera wie, o co mu chodzi. Może oszalał na wojnie i coś mu się w głowie poprzestawiało. A może żył w dziczy przez te dwa lata i zgłupiał od samotności. Jedno jest pewne — nie jest normalny! A my, jak te owieczki, zgodziliśmy się za nim pójść. Gdybym tylko wiedział, jak wyjść z tego pieprzonego lasu, to już dawno by mnie tu nie było!

Przesunął rękami po łysej głowie, po czym splunął na ziemię i szedł dalej.

Alysson przez moment patrzyła na umięśnione plecy brata, po czym i ona ruszyła się z miejsca. Zacisnęła zęby, wyrzuciła z głowy słowa Mangusa i wróciła do świata własnych myśli i marzeń. Tak było jej łatwiej.

Nie minęło wiele czasu, gdy na swojej drodze zobaczyli starszą kobietę w chuście na głowie i kwiecistej spódnicy, jak zapowiadał Dan. Siedziała na dużym pniu drzewa i przebierała w rękach łodygi ziół. Wydawało się, że w ogóle nie zauważyła nadejścia rodzeństwa, ponieważ bez słowa wstała, chwyciła w rękę koszyk i ruszyła przed siebie.

Alysson i Mangus patrzyli na nią zdezorientowani.

— Hej, możemy się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? — krzyknął do kobiety Wels, jednak Hebe nie odpowiedziała.

— Halo, zapytałem o coś!

— Bądźcie cicho. — Usłyszeli. — Porozmawiamy, ale nie tutaj.

Mangus prychnął pod nosem, a zdenerwowana Alysson szybkim krokiem ruszyła za zielarką. W tym momencie była jedynym źródłem informacji o Danie i nie zamierzała jej zgubić.


*


Droga do obozu ciągnęła się jakby w nieskończoność. Między rodzeństwem panowała męcząca cisza, której żadne z nich nawet nie starało się przerwać.

Gdy weszli w końcu na dużą polanę, otoczoną drzewami i porośniętą różnorodną roślinnością, nie kryli zdziwienia. Rozejrzeli się dokładnie dookoła siebie, mając wrażenie, że są obiektem jakiegoś żartu. Dostrzegli jedną malutką chatkę, szałas, duże palenisko i kilka ławek znajdujących się obok niego. Gdy Dan mówił, że chce pomóc im przetrwać i powinni się spakować, nie pomyśleliby nawet, że zamierza zabrać ich na takie pustkowie. Dopiero teraz doszło do nich, jak mało pytań zadali przed wejściem do jego samochodu. Skupili się wspominaniu przeszłości, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że pozwalają się wywieźć w zupełnie nieznajome tereny.

Hebe od razu skierowała się do swojej chaty, gdzie zaczęła obwiązywać nitkami zebrane zioła i przywieszać na gwoździach do ściany. Zareagowała dopiero wtedy, gdy Alysson i Mangus bez zaproszenia wparowali do jej domu i zaczęli rozglądać się dookoła.

— Tu mielibyśmy mieszkać? — zapytała brunetka, a w jej głosie czuć było pogardę i arogancję.

Choć nigdy nie pławiła się w bogactwach i luksusach, przywykła do życia na pewnym poziomie. Była zwolenniczką nowoczesnych rozwiązań i modnych strojów, a styl rustykalny w żadnym stopniu do niej nie przemawiał.

— Zaprosiłam was do środka? — rzuciła twardo Hebe, nie przestając zawieszać ziół.

— Nie, ale...

— Nie wchodzicie do buszu ani do siebie. Wchodzicie do mojego domu i oczekuję szacunku. Następnym razem macie zapukać i poczekać, aż pozwolę wam wejść.

— Dobra — westchnęła znudzona Alysson. — Więc co mamy robić?

— Nie wiem, zróbcie sobie szałasy albo zapolujcie na coś.

— To nie będzie potrzebne. Nie zamierzamy tu zostać — wtrącił Mangus.

— Obawiam się, że będziecie musieli.

Rodzeństwo spojrzało po sobie z krzywymi minami.

— A to niby czemu?

— Dan wam to wyjaśni.

— Z pewnością — ironizował Mangus. — Proszę posłuchać... Wywlókł nas z domu, przyprowadził do lasu, kazał gdzieś iść, potem się rozpłynął, a my nie mamy pojęcia, po co to zrobił. Pani najwidoczniej wie, więc będziemy zobowiązani za jakiekolwiek informacje...

— Drewno jest w składziku, a liny wiszą na drzewie.

— Nie o takie informacje mi chodziło...

— Powiedziałeś jakiekolwiek.

Mężczyzna westchnął głośno, po czym wyciągnął przed siebie dłonie, dając w ten sposób znać, że zakańcza bezsensowną wymianę zdań i wraca do właściwego tematu.

— Powie nam pani, co my tu robimy?

— Ja nic nie wiem — powiedziała, nie przestając zawieszać ziół. — Dan poprosił mnie, żebym na was zaczekała, więc to zrobiłam. Chciał was ostrzec i ochronić. Jak widać, udało mu się to.

— A teraz gdzie poszedł?

— Ochronić kogoś jeszcze.

— Kiedy wróci?

— Skąd mam to wiedzieć? Dziś i tak już nie porozmawiacie, więc dobrze wam radzę, zróbcie te szałasy. Noce są zimne i wietrzne.

— A skąd ja mam wiedzieć, jak zrobić szałas?! — uniosła się brunetka.

— Może z Internetu?

— W tej dziczy nie ma zasięgu!

— Och, już sprawdzałaś? — zakpiła.

Nikt nie odpowiedział. Zamiast tego rodzeństwo zaczęło rozglądać się po pomieszczeniu. Gdy wzrok Mangusa powędrował na kąt pokoju, w którym stała stara, wysłużona leżanka, początkowo nie dostrzegł w niej nic dziwnego. Dopiero po chwili zauważył zarys głowy wystający spod pościeli i zrobił kilka kroków w tamtym kierunku. Stanął nad łóżkiem i z ciekawością spojrzał na twarz młodej kobiety. Jej klatka piersiowa nieznacznie podnosiła się i opadała, ale mimo hałasu w pomieszczeniu nieznajoma nie otwierała oczu. Wyglądała jak pogrążona w bardzo twardym śnie albo w śpiączce. Mężczyzna nie potrafił zatrzymać pytania, które usilnie pchało mu się na usta.

— Kto to?

Wtedy również Alysson spojrzała na łóżko, ale i ona nie rozpoznała kobiety.

— Jedna z wielu ofiar waszego świata.

— I tak po prostu sobie tutaj leży? — dociekał Wels.

— Tak po prostu walczy sobie tutaj o życie.

— Zwycięży?

Nie uzyskał odpowiedzi. Zamiast tego zielarka wskazała im palcem drzwi i z niecierpliwością oczekiwała, aż opuszczą jej dom.

— To że jesteście znajomymi Dana, nie oznacza, że będę się wami zajmować. Macie prawo korzystać z ognia, ławek i drewna, bo należą do niego. Ja ze swojej strony mogę udostępnić wam wodę ze studni, ale na tym kończy się moja pomoc. Jak chcecie jeść, to zapolujcie, chcecie czyste ubrania albo leki — znajdźcie je. Poza tym nie chcę słyszeć tu kłótni, wrzasków, ani żadnych zbędnych pytań. Nie jestem i nie będę informacją turystyczną. W wasze sprawy z Danem też się nie zamierzam wtrącać, więc załatwiajcie je między sobą. I zapamiętajcie raz na zawsze, że w lesie ma panować spokój. Spokój i cisza! A teraz żegnam.

Rodzeństwo początkowo ociągało się z odejściem, jednak widząc jej surowy wzrok, spełnili to żądanie. Hebe wyszła zaraz za nimi.

— Patyki i liny — rzuciła szybko, po czym wskazała ręką na składzik. A było to kilka drewnianych słupków wbitych w ziemię i przytrzymujących daszek pokryty strzechą. Pod nimi leżały równo ułożone kawałki drewna. — I weźcie się za to jak najszybciej.

Potem usłyszeli trzask zamykanych drzwi i wiedzieli, że od tej chwili zostali zdani tylko na siebie.


*



W małej kawiarence w samym centrum miasta jak zwykle nie brakowało gości. Kelnerki sprawnie manewrowały między stolikami, odbierając zamówienia lub przynosząc klientom wybrane pyszności. Gwar rozmów unosił się w powietrzu, a śmiechy przyjezdnych słyszał nawet kucharz przebywający w głębi zaplecza.

Wśród tych wszystkich klientów znajdował się też młody Mulat, który w porównaniu do innych, wcale nie przyszedł tu zwabiony dobrą kawą czy zapachem wyśmienitego jedzenia.

Od dłuższego czasu wodził wzrokiem za jedną z kelnerek, która z szerokim uśmiechem dziękowała gościom za przybycie, przyjmowała zamówienia lub doradzała w wyborze posiłków. Z przyjemnością patrzył, jak nieznajoma mu dziewczyna poprawia delikatnie swoje włosy, jak kręci pośladkami, przechodząc koło stolików albo szczerze unosi kąciki ust, gdy jakiś klient okaże jej sympatię.

Zdaniem mężczyzny mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Posiadała bardzo delikatny typ urody, przez co wyglądała na młodszą, niż była w rzeczywistości. Sprawiała wrażenie naiwnej, niedoświadczonej, a dzięki temu wiecznie radosnej i z optymizmem patrzącej w przyszłość. Właśnie ten ciągły uśmiech, wesołość i zachwyt życiem, sprawiały, że Rodrigo nie potrafił oderwać od niej wzroku.

Za każdym razem, gdy zamieniał kilka nic nieznaczących zdań z uroczą kelnerką, miał wrażenie, że jest w dobrym miejscu o dobrym czasie. Czasem świadomie wmawiał sobie niedobór kawy lub senność, by tylko przyjść do kawiarni i móc zobaczyć jej uśmiech. Nie wiedział, czemu tak jest, ale lubił uczucia, które mu wtedy towarzyszyły.

— Dzień dobry. — Z przemyśleń wyrwał go aksamitny głos obiektu swoich rozważań.

Buenos Dias, Senorita.

Zawsze witał ją w ten sposób. Już jakiś czas temu zauważył, że kobieta pochodzi z Hiszpanii, a słuchanie ojczystej mowy — będąc w Ameryce — sprawia jej dużą radość.

Buenos Dias, Senor — odpowiedziała z niezwykłą radością, a Rodrigo ucieszył się, że po raz kolejny sprawił jej przyjemność. — Co podać? Jak zwykle czarna z mlekiem?

Poczuł dziwny rodzaj przyjemności, uświadamiając sobie, że zapamiętała jego wcześniejsze zamówienia.

— Zajmę pani zbyt wiele czasu, jeśli zapytam, jaką inną kawę mogłaby mi pani polecić?

— Ależ nie. Myślę, że nasza Mocha może panu posmakować.

— Pani lubi?

— Najbardziej — odpowiedziała, przez chwilę patrząc mu prosto w oczy, a potem bardzo szybko spuściła głowę.

Wzrok Rodrigo speszył ją, a on uważał, że dziewczyna wygląda słodko, gdy się wstydzi.

— W takim razie poproszę dwie Mochy. Jedna dla pani.

— Nie, ja nie mogę tego przyjąć — powiedziała od razu, wyraziście przy tym gestykulując.

— Bardzo proszę...

Nie potrafiła odmówić po raz drugi. Poczuła, że mężczyzna podarował jej w ten sposób prezent i chciała go przyjąć. Zapisała zamówienie, uśmiechnęła się szeroko, jednak nie zdołała spojrzeć na niego ponownie. Bardzo szybko zniknęła na zapleczu, gdzie oddała kucharzowi zamówienia z innych stolików, po czym pobiegła do łazienki i oparła się o zimne kafelki.

Ten niewielki gest ze strony nieznajomego mężczyzny sprawił, że poczuła się dostrzeżona, a może nawet adorowana. Po chwili wychyliła się nieznacznie zza zaplecza i zauważyła, że Mulat również uśmiechał się sam do siebie.

— Czego się szczerzysz?! — usłyszała krzyk szefowej. — Klienci czekają, trzeba zanieść na piątkę puree z indykiem. Do roboty, Roberta!

Spoważniała i chwyciła tacę. Jeszcze nigdy z taką radością nie niosła do stolika ugniecionych ziemniaków.


*


Dźwięk dzwonu oznajmił, że minęła osiemnasta. Wysoki, młody mężczyzna mimowolnie uniósł głowę i wbił wzrok w zegar znajdujący się na szczycie jednej z odległych budowli.

Już od dłuższego czasu czekał tu na pewną osobę, ale nie odczuwał z tego powodu znudzenia. Był cierpliwy i miał nadzieję, że nie będzie tego żałował.

Po jakimś czasie dostrzegł, jak drzwi kawiarni otwierają się i wychodzą z niej dwie kobiety. Długowłosa szatynka pożegnała się z współpracownicą, życzyła jej miłego wieczoru, po czym z uśmiechem na twarzy ruszyła w przeciwną stronę. Otuliła się szczelniej kołnierzem czarnej narzutki i poprawiała włosy rozwiewane przez nieprzyjemny, zimny wiatr. Dopiero gdy uniosła wzrok, zobaczyła, że wszystkim tym poczynaniom z szerokim uśmiechem przygląda się Mulat.

Serce zaczęło bić jej kilka razy szybciej, a w żołądku obudziło się stado przysłowiowych motyli. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, jednak była to przyjemna, kojąca cisza. Mimo zawstydzenia dziewczyna nie potrafiła odwrócić głowy. Podobał jej się sposób, w jaki nieznajomy opierał się o ścianę ceglanego budynku, oraz jego ubiór: ciemne spodnie i czarna skórzana kurtka, okrywająca biały t-shirt. Choć nie przepadała za mężczyznami bez włosów, u niego taki wizerunek tylko wzmagał męskość i urok.

Nie umiała opanować swojego serca i emocji, które powoli doprowadzały ją do szału. Czuła, że z każdą chwilą ten mężczyzna podoba jej się coraz bardziej, a ona nie umie i nie chce nad tym zapanować. Nie wiedziała, kim jest, jaki jest, jak ma na imię, a mimo to jego obraz przywoływała w głowie niemal codziennie. A czuła, że od teraz będzie tylko gorzej.

Prawie podskoczyła, gdy zauważyła, że Mulat pewnie zmierza w jej kierunku.

— To dla ciebie — powiedział wreszcie, po czym wręczył dziewczynie różową różę.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Spuściła głowę, udając, że jest ogromnie zaciekawiona zapachem rośliny, a w gruncie rzeczy po prostu nie potrafiła spojrzeć na twarz przystojnego Mulata. Stał zdecydowanie zbyt blisko i bała się, że jeśli podniesie wzrok, to utonie w jego spojrzeniu. W takich chwilach nienawidziła w sobie tej nieśmiałości.

— Może miałabyś ochotę na spacer? — zapytał.

— Właśnie miałam dzwonić po taksówkę...

— Zmarnujesz taki piękny dzień na jeżdżenie taksówką?

— Tak — rzuciła szybko, jednak bardzo szybko zrozumiała, że odpowiedziała odwrotnie, niż zamierzała. — Miałam na myśli, że z chęcią pójdę na spacer — poprawiła się szybko, czując, że jej policzki płoną czerwienią.

Roberta, czy ty zawsze musisz zaliczyć jakąś wtopę? — myślała.


________________________________

Jeśli jesteście trochę zagubieni, to nie martwcie się. Niebawem wyjaśnię, co bohaterowie mają ze sobą wspólnego i zrozumiecie czemu jest ich tak dużo ;)

Dla przypomnienia - Roberta i Rodrigo to nowe postacie. Wcześniej ich nie było. Nic nie pominęliście;) Ten "dowódca" z początku rozdziału też :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top