"Walczę i Zwyciężę" Pierwszy rozdział części II - 9(1)
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
Na niskim pniu, będącym pozostałością po ostatniej wycince drzew, siedział wysoki, bujnie owłosiony mężczyzna. W skupieniu i ciszy pozbywał się sęków i gałązek z trzymanego w rękach długiego kija. Pewnymi ruchami odcinał wszystko to, co nie było potrzebne, po czym dokładnie wygładzał drąg. Sumiennie przykładał się do wykonywanego zajęcia i nie przestawał, dopóki nie był w pełni zadowolony z efektów.
Gdy kawałek drewna zaczął przypominać włócznię, zajął się ostrzeniem grotu i nadaniem mu odpowiedniego kształtu. Teraz wystarczyło tylko nadpalić końcówkę nad ogniem.
Odłożył kij na bok, po czym wziął do ręki następny — jeszcze nieobrobiony — i powtórzył wszystkie wcześniejsze czynności z takim samym zaangażowaniem i dokładnością.
Po wykonaniu dwóch sztuk wstał z miejsca, chwycił przedmioty w dłoń i przez następne kilka minut przedzierał się między drzewami i inną roślinnością porastającą las. Z niebywałą łatwością omijał wszelakie przeszkody, które pojawiały się na jego drodze, jakby na pamięć znał ich rozmieszczenie. Wojskowe ubranie pozwalało mu dobrze wtapiać się w otoczenie, a pokaźny wzrost nie przeszkadzał w zwinnym poruszaniu się między gałęziami.
Po kilku minutach jednostajnego marszu dotarł wreszcie na niewielką łąkę w kształcie okręgu. Rozejrzał się dokładnie po terenie, upewniając, czy od rana nic się tutaj nie zmieniło.
W samym centrum polany stała stara, drewniana chatka pokryta strzechą. Przez otwarte okno widział stół przystrojony bukietem lawendy i ciemne, dębowe krzesła. Z każdej strony chałupę otaczały wysokie drzewa z rozłożystymi koronami, stale rzucając na nią cień i w dużej mierze chroniąc od deszczu.
Po przejściu kilku jardów i obejściu domu z drugiej strony oczom mężczyzny ukazała się starodawna studnia z korbą, obok której stały wiadra i misy — niektóre puste, inne do połowy pełne. Jedno z nich znajdowało się również przy pokaźnym palenisku, zajmującym centralną część tej polany. Ze spalonych gałęzi unosił się nieduży dymek, a otoczka wykonana z kamieni osłaniała przed niepożądanym rozprzestrzenieniem się ognia.
Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak mężczyzna zostawił to kilka godzin temu.
Przez moment rozglądał się jeszcze dookoła siebie, po czym ruszył w kierunku składziku z drewnem. Była to niewysoka zbitka nowych desek, która swoją wiekowością znacznie różniła się od starej chałupy. Mężczyzna wbił włócznię w ziemię obok schowka i stwierdził, że powinien niezwłocznie uzupełnić zapasy. Potem usiadł na szerokim pniu i zaczął ostrzyć ostrze swojego noża.
— Nie ma nowych kłusowników. — Usłyszał damski głos i dopiero wtedy otrząsnął się z zamyślenia.
Był już przyzwyczajony, że jego towarzyszka lubiła znikać niepostrzeżenie, a potem pojawiać się w najmniej oczekiwanym momencie, jednak tym razem z trudem ukrył zdziwienie. Kobieta stała zaledwie jard od niego, a w rękach trzymała stare żelazne potrzaski na zwierzęta. Nie rozumiał, jakim cudem jej nie usłyszał.
— Gdzie to znalazłaś?
— Milę stąd. Ludzie to potwory — stwierdziła, po czym wyrzuciła żelastwo koło schodów swojego domku.
Łomot starego metalu na moment zaburzył leśną ciszę i wystraszył ptaki.
— Mnie też uważasz za potwora? — zapytał poważnie, choć na twarz zawitał mu lekki uśmiech.
Kobieta spojrzała na niego z politowaniem. Wodziła wzrokiem po barczystych ramionach, naznaczonych zarówno przez niegroźne zadrapania, jak i głębsze rany; po umięśnionym, wysportowanym ciele i spracowanych dłoniach. Potem zerknęła na ciemne włosy sięgające do ramion, związane w niedbałego kuca oraz długą brodę w tym samym kolorze.
Nie wyglądał na godnego zaufania. Jego postura, blizny, mocno zarysowane mięśnie i groźny wyraz twarzy przywodziły na myśl same najgorsze skojarzenia. Stwarzał pozory bezwzględnego brutala, dla którego nie istnieją żadne wartości, jednak Hebe nie odbierała go w ten sposób. Prawdziwe wnętrze żołnierza zobaczyła w jego oczach i nie uważała, by był potworem.
— Niby dlaczego? — prychnęła.
— Ja też zabijam.
— Robisz to szybko i bezboleśnie. Nie czekasz, aż zwierzę się wykrwawi, nie patrzysz, jak umiera w męczarniach, nie skazujesz na wielogodzinne jęczenie z bólu. A przede wszystkim zabijasz, by zjeść, a nie dla przyjemności.
— Zabijam też ludzi... — zauważył bez skrępowania.
— Tylko tych, którzy na to zasługują — rzuciła twardo, a mężczyzna uznał, że to znak, by nie drążyć tematu.
Choć znał Hebe od niedawna, zdążył zauważyć, że jest to kobieta rzeczowa i twardo stąpająca po ziemi. Wydawało mu się nawet, że momentami bywa twardsza od niego samego.
— Pomóc ci potem przy zmianie opatrunku?
— Już go zmieniłam — odparła obojętnie, po czym weszła do chaty, zostawiając mężczyznę samego.
Chciał coś powiedzieć, jednak ostatecznie zachował myśli dla siebie. Zaśmiał się pod nosem, pokręcił głową, a potem przymknął oczy, wsłuchując się w dźwięczny ptasi śpiew.
Trel roznosił się echem po całym lesie, zostając co chwilę przyozdabianym o kolejne głosy. Zwierzęta zaciekle walczyły o dominację, wznosząc swoje głosy na wyżyny możliwości. Przekrzykiwały się, zmieniały siedziska, przefruwały z jednych drzew na drugie. Wywoływały gwar i rwetes, nie pozwalając, by w lesie zapanowała cisza.
Mężczyzna rozkoszował się tymi dźwiękami, uśmiechając lekko pod nosem. Kiedyś nie zwracał na nie uwagi, a teraz stały się jego codziennością. Zastępowały mu muzykę, miejski szum i rozmowy z ludźmi. Były budzikiem rano i wyznacznikiem całego dnia. Bo gdy milkły ptaki, milkł i on.
*
Chatka zielarki nie była duża, gdyż mieściła zaledwie dwa pomieszczenia: spiżarnię oraz kuchnię, w której znajdowała się również prowizoryczna, wysłużona leżanka. Dom zbudowany był w całości z drewna, które wypełniało wnętrze nie tylko leśnym wyglądem, ale też zapachem. Na ścianach wisiały kępy najrozmaitszych ziół, stwarzając w pomieszczeniu prawdziwy wiejski klimat. To właśnie one stanowiły dla Hebe największą wartość.
Każdego dnia przemierzała pobliskie tereny w poszukiwaniu roślin, których nie posiadała jeszcze w swojej kolekcji lub tych, których potrzebowała do sporządzania naparów. Wszystkie zdobycze starannie suszyła, przypinając do ścian, bądź sadziła w doniczkach, które potem lądowały na kuchennym parapecie. Żadne ziele nie stanowiło dla niej tajemnicy, każde potrafiła dokładnie opisać i wydobyć z niego gamę przeróżnych właściwości. Przy ich użyciu była zdolna zarówno mocno zaszkodzić, jak i pomóc, przez co żołnierz niejednokrotnie nazywał ją w myślach znachorką.
Gdy wszedł do domu, towarzyszka stała obok niewielkiego, żeliwnego kotła i mieszała w nim nowy napar. Intensywny, ziołowy zapach unosił się w powietrzu, powodując u mężczyzny lekkie zawroty głowy.
— To cząber — wyjaśniła, czym po raz kolejny wprowadziła żołnierza w konsternację. — Za chwilę się przyzwyczaisz. Dobrze zabija bakterie.
— Idę na polowanie — powiadomił. — Może mnie nie być kilka godzin.
— Myślisz, że zdusisz w ten sposób wyrzuty sumienia?
Mężczyzna zacisnął mocno pięści. Zaczynał myśleć, że przez miesiące życia w samotności zatracił jedną ze swoich najcenniejszych cech — zdolność maskowania — i nie był z tego powodu zadowolony. Poza tym nie rozumiał, jak to możliwe, by leśna znachorka wiedziała o nim dosłownie wszystko, podczas gdy on nie mówił praktycznie nic.
— Niczego nie zamierzam zduszać. Kończy nam się mięso, a ja na ziołowych zupkach daleko nie zajadę.
Naiwnie wierzył, że zmiana tematu odgoni od niego niechciane myśli.
— Bardziej niż pożywienie jest ci teraz potrzebna spowiedź — stwierdziła.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Bardzo dobrze wiesz. Nie możesz wiecznie uciekać przed przeszłością!
— Przed niczym nie uciekam.
— Och, proszę! Kogo chcesz oszukać? Mnie czy siebie?
— Ciebie bym nie zdołał — stwierdził pewnie.
— Dobrze, że masz tego świadomość. Musisz się wreszcie ruszyć. Musisz pomóc im przetrwać, bo jeśli tego nie zrobisz, to stracisz do siebie cały szacunek — rzuciła dosadnie.
— Poradzą sobie.
Kobieta zaśmiała się ironicznie i przestała mieszać wywar. Stanęła twarzą w twarz z mężczyzną i mimo iż była od niego o wiele niższa, z niezwykłą śmiałością patrzyła w jego oczy.
— Nie dadzą rady. Wmawiasz to sobie, bo tak ci jest lepiej. Gdzie twoja odwaga, żołnierzu? Gdzie twój honor i waleczność? Pogrzebałeś je w trumnie wraz z ciałem obcego mężczyzny?!
— Dość — podniósł głos. — Nie masz prawa mówić mi, co mam robić.
— Mam prawo robić wszystko, co chcę. Jestem u siebie.
— Powiedz słowo, a odejdę.
— Teraz unosisz się honorem? — zakpiła, po czym odeszła od mężczyzny i stanęła przy oknie. Z zamkniętymi oczami wsłuchiwała się w śpiew ptaków i szum wiatru, jakby rozumiała, co te odgłosy oznaczają. — Już zapomniałeś, kim jesteś? Już zapomniałeś, że całe życie szkoliłeś się na takie sytuacje? Już zapomniałeś, że jesteś człowiekiem, który miał nieść pomoc słabszym? Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że życie najbliższych osób nic dla ciebie nie znaczy?
Widziała, że nie pozostał obojętny na jej słowa. Ta jedna — niby najprostsza — misja, sprawiała mu o wiele więcej trudności niż najniebezpieczniejsze wojny. Może dlatego, że tym razem musiał zniszczyć spokój ludzi, na których najbardziej mu zależało, i których skrzywdził w najboleśniejszy sposób. Zacisnął zęby, napiął ze złości wszystkie mięśnie i choć wiedział, że kobieta ma rację, nie zamierzał jej słuchać.
— Żołnierz nie uciekłby z pola walki. Najwidoczniej, w dniu swojej śmierci, przestałem nim być — odpowiedział spokojnie, po czym wyszedł, nie przejmując się wiszącym nad nimi widmem niedokończonej rozmowy.
*
Przedzierał się przez bujnie zarośnięty las, nasłuchując odgłosów zwierząt. Choć wyglądał na skupionego, coś bez przerwy rozpraszało jego uwagę. Ciągle myślał nad słowami Hebe, przez co odczuwał w głowie coraz większy mętlik. Bo choć wiedział, co powinien zrobić, nie potrafił się do tego zabrać.
Odłożył na ziemię kuszę, usiadł na szerokim pniu, po czym wyjął z kieszeni zdjęcie, na które nie patrzył już od kilku miesięcy. Nie pozwalał sobie na powrót do wspomnień, bojąc się, że nagły atak tęsknoty za dawnym życiem popchnie go do czynów, których będzie potem żałował. Kilka lat temu podjął ostateczną decyzję o odejściu, po czym w niezwykle skuteczny sposób zniknął dla świata. Czuł, że jego powrót zburzyłby harmonię i wywołał niepotrzebne cierpienie bliskich mu osób.
Przez długi czas siedział bez ruchu na pniu i zastanawiał się, czy powinien spojrzeć na fotografię; czy ma w ogóle prawo pamiętać o tych wszystkich wspaniałych chwilach, które dane mu było przeżyć. W końcu nie wytrzymał. Powolnym ruchem odwrócił zdjęcie i od razu uśmiechnął się pod nosem. Zalała go fala pozytywnych wspomnień, gdy tylko zobaczył roześmianą twarz szatynki, wykrzywioną w śmiesznej pozie i skwaszonego przyjaciela, który patrzył na nią z politowaniem. A na środku on — rozbawiony do granic możliwości i szczęśliwy jak nigdy. Bez brody, bez wąsów, z niedługimi włosami i w zadbanym ubraniu. Bez bagażu destrukcyjnych doświadczeń, bez krwi niewinnych na swoich rękach.
Przez moment przyglądał się całości zdjęcia, a potem przeniósł wzrok w jeden punkt — na nią — i poczuł bolesne ukłucie w okolicach serca. Przez ponad dwa lata starał się nie myśleć o tym, jak bardzo żałuje, że nie zabrał jej ze sobą, a mimo to wyrzuty sumienia towarzyszyły mu niemal codziennie. Choć minęło już dużo czasu, nadal potrafił idealnie odtworzyć w głowie jej twarz i uśmiech, którym bez przerwy go obdarzała. I choć nie zawsze było między nimi dobrze, choć kłócili się czasem tak bardzo, że po mieszkaniu latały talerze, to tęsknił za nią bardziej, niż mógłby przypuszczać.
W przypływie złości zgniótł fotografię w ręce.
Nie powinien na nią patrzeć.
Nie miał prawa do żadnych słabości.
Wstał z pnia i chwycił w dłonie kuszę. Przyszedł na polowanie i tylko to powinien teraz robić.
*
Dzień powoli chylił się ku końcowi. Słońce już dawno skryło się za horyzontem, a ptaki zaprzestały radosnych śpiewów. Żołnierz pilnował piekącego się nad ogniskiem bażanta i w zamyśleniu spoglądał na cienie, które rzucały wysokie drzewa. Gdzieś w oddali usłyszał wycie wilka, a zaraz obok siebie cykanie świerszczy.
Lubił ten czas, kiedy po męczącym dniu mógł wreszcie odpocząć, przeanalizować wszystko, co zrobił i ułożyć plan na kolejny dzień. Ale nie znosił ciemności, bo niosła ze sobą niepewność, przykre wspomnienia i ciszę.
— Wiesz, na czym polega ludzka siła? — Usłyszał nagle za sobą.
Niska, puszysta kobieta w kwiecistej spódnicy i chuście na głowie pojawiła się jakby znikąd i bez pozwolenia zajęła miejsce na drewnianej ławeczce obok niego. Spojrzała na trzaskające płomienie, na opalane zwierzę i posępną twarz postawnego towarzysza. Choć nic nie odpowiedział, wiedziała, że był ciekawy odpowiedzi.
— Przywiązujemy się. Poznajemy innych ludzi, tworzymy pary, nawiązujemy więzi i to nas zmienia. Niszczy albo buduje.
— I to twoim zdaniem jest siła? — zakpił.
— Tak. Bo dla dobra drugiego człowieka jesteśmy w stanie odstawić na bok nasze uprzedzenia. Dać z siebie więcej, niż jesteśmy w stanie. Potrafimy się zmienić, przystosować, iść na kompromisy. Walczyć i pokonać strach. Ty też to potrafisz.
— Już nie.
Rzucił do ognia trzymaną w ręce gałązkę, a iskry poleciały ku górze.
— Jak to jest, że wyrzekasz się wszystkich uczuć, jakie kiedykolwiek miałeś, a jedno spojrzenie na zdjęcie wywołuje w tobie tyle emocji? — zapytała bez ogródek, a mężczyzna zacisnął pięści.
Momentami miał już serdecznie dość tej kobiety, ale jakaś nieznana, dziwna siła cały czas trzymała go blisko Hebe. Choć nie miał powodu, by dzielić z nią kolejne dni, nie potrafił pójść w inną stronę.
— Śledziłaś mnie, tak?
— Wolałabym określenie: spacerowałam w znacznej odległości za tobą — odpowiedziała z wymownym uśmiechem. — Boisz się, ale to normalne. Musisz tylko zrozumieć, że strach nie jest żadnym wstydem. Każdy go odczuwa. On cię hamuje, a ty dobrowolnie się temu poddajesz.
— Nie zrozumiesz tego — stwierdził. — Oni nauczyli się już żyć beze mnie i tak powinno zostać. Jeśli wrócę, to zburzę wszystko, na co pracowali lata. Nie mam do tego prawa. Podjąłem decyzję i powinienem się jej trzymać. Tak jest po prostu lepiej.
— Dla kogo?
— Dla nich.
— Więc w imię własnych przekonań pozwolisz im umrzeć? Będziesz potem potrafił spać spokojnie?
— Powiedz, Hebe, od kiedy tak się nimi przejmujesz? Przecież nawet ich nie znasz! — uniósł głos.
— Nie przejmuję się nimi. Przejmuję się tobą — odparła, po czym uśmiechnęła się delikatnie i odeszła, nie dokańczając tematu.
A on miał całą noc na snucie rozważań.
*
Ciąg przeróżnych znaków i cyfr widocznych na ekranie monitora doprowadzał mężczyznę do szału. Już od kilku godzin szukał błędów w tworzonym przez siebie programie, a brak jakichkolwiek postępów wywoływał w nim ogromną złość. Nie potrafił się skupić, a trzy wypite piwa dodatkowo pogarszały jego koncentrację. Wobec tego z hukiem odstawił laptopa na fotel, wyciągnął nogi na stoliku i włączył telewizor. Mało ambitny serial pozwolił mu choć na chwilę zapomnieć o niewykonanym zadaniu i pewnej naganie od szefa.
— Ogarnij się! — wrzasnęła zdenerwowana Alysson, po czym uderzyła ścierką w nogi brata. — Nie widzisz, że sprzątam?
— No i?
— No i to, że mógłbyś mi pomóc albo chociaż nie przeszkadzać. Czyściłam ten stolik!
— A ja ci go wcale nie brudzę.
— Nie denerwuj mnie, Mangus! — krzyknęła jeszcze głośniej.
— A coś ty taka wkurzona ostatnio? — zastanowił się mężczyzna. Założył ręce za swoją łysą głowę i ze śmiechem przyglądał się siostrze. — Czyżby nowy kochaś puścił cię kantem? — zaśmiał się, jednak Alysson wcale nie odwzajemniła tego gestu. Wręcz przeciwnie — płonęła z nerwów.
— Nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz żadnego pojęcia — rzuciła twardo, po czym z impetem opuściła pomieszczenie.
Usiadła na fotelu w swoim pokoju, wyciągnęła telefon i spojrzała na wyświetlacz. Przeklęła głośno pod nosem, widząc, że nie ma żadnych nieodebranych połączeń lub wiadomości. Znowu.
Szalała z niepokoju. Zastanawiała się, dlaczego jej kontakt z Colinem tak nagle się urwał. Od dwóch tygodni bez rezultatów starała się z nim połączyć, jednak najpierw w ogóle nie odbierał telefonu, a potem go wyłączył. Rozważała, czy podczas ich ostatniego spotkania zrobiła coś nieodpowiedniego i czy mogła jakoś zniechęcić do siebie porucznika, ale nie sądziła, by z tego powodu zaczął ją ignorować.
Mimo iż ich znajomość nie trwała długo, Alysson zdążyła bardzo przywiązać się do Colina. Był inny niż większość mężczyzn, z którymi miała styczność. Przystojny, inteligentny, wysportowany i wykształcony, a przy tym szczery i wrażliwy. Niczego nie ukrywał, nie zamierzał mącić jej w głowie i nie udawał kogoś, kim nie jest. Sądziła, że złapali dobry kontakt, a ich znajomość ma szansę się jakoś rozwinąć.
Po śmierci Dana potrzebowała silnego męskiego ramienia, ale do tej pory nikt nie był w stanie spełnić jej wymagań. W Colinie nie widziała przyszłego męża czy partnera, ale przyjaciela, który będzie w stanie dać jej ciepło i poczucie wartości, za którym tęskniła. A czasem też seks. Zdążyła poznać go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie przerwałby kontaktu bez żadnego powodu i wyjaśnienia. Do tej pory odpowiadał na każdą wiadomość, oddzwaniał na każde nieodebrane połączenie, choć czasem robił to po znacznym upływie czasu. Teraz było inaczej, teraz coś się zmieniło, a Alysson nie mogła pozbyć się wrażenia, że Colin wpadł w kłopoty.
I nie potrafiła przestać o tym myśleć.
— Pyzo, chodź tutaj! — usłyszała nagle krzyk Mangusa.
— Czego chcesz? — warknęła, wychylając się z pokoju.
— Tasiemiec ci się zaczyna — odpowiedział, po czym machnął trzymaną butelką w kierunku telewizora.
Ruszyła do salonu.
— Nie tasiemiec, tylko serial. W dodatku bardzo błyskotliwy!
— Błyskotliwy tasiemiec... — zakpił. — Serio nie wyczuwasz w tym określeniu żadnego erroru?
— Twój łeb jest jak error — rzuciła, po czym wyrwała mu pilot z dłoni. Przez przypadek przełączyła kanał. — No i co zrobiłeś?!
Uśmiechnięta twarz prezydenta Stanów przywitała ich zza ekranu telewizora. Teraz to Mangus szybko przejął pilot, nie pozwalając siostrze, by zmieniła stację.
— Co ty robisz? — zapytała zaskoczona.
— Czekaj chwilę. Może będzie mówił coś o tych gościach, co się chcieli włamać do systemów.
— Chodzi ci o tę aferę sprzed tygodnia?
— Dokładnie. W ogóle nie wydaje ci się dziwne, że najpierw ktoś zabija rodziny zajebistych informatyków na Krwawym Osiedlu, a potem ktoś — ten sam albo inny — usiłuje złamać zabezpieczenia w Białym Domu? To chyba zbyt duży zbieg okoliczności...
— Jakim Krwawym Osiedlu? — zapytała obojętnym tonem.
— Nie słyszałaś o Forest Hill? — zaśmiał się Wels. — Na jakim ty świecie żyjesz?
— Tym samym co ty.
— Ta nowa miłość ci chyba rozum odjęła. Wszyscy ciągle trąbią o Krwawym Osiedlu, a panienka jak zwykle z głową w chmurach.
— Mangus, skończ z takimi tekstami, bo naprawdę zaczynasz mnie wkurzać. Nie mam żadnej nowej miłości, więc bądź tak miły i stul swoją niewyparzoną mordę! — wrzasnęła tak głośno, że zabolało ją gardło, po czym wyszła do kuchni po piwo.
Czuła, że musi odreagować. Dopiero głośny wrzask brata sprawił, że wróciła do salonu.
Mangus siedział z dłońmi przyłożonymi do ust i wpatrywał się w ekran telewizora. Butelka z niedopitym alkoholem leżała gdzieś na podłodze, a jej zawartość wylewała się na dywan. Mężczyzna w ogóle się tym nie przejmował.
Alysson otwierała już usta, by mocno go skrytykować, jednak zatrzymała się w pół słowa. Gdy spojrzała w ekran, od razu zrozumiała, co wywołało u niego taką reakcję.
Uśmiechnięta twarz prezydenta była już tylko miłym wspomnieniem. Teraz leżał na drewnianym podeście z czerwonym znakiem na czole, zamkniętymi oczami i nie dawał żadnych znaków życia. Żona tuliła do piersi jego nieprzytomne ciało, wylewała łzy, ale już po chwili została odciągnięta przez ochroniarzy. Ludzie obecni na spotkaniu rozbiegli się dookoła, krzyczeli, wrzeszczeli i płakali. Nikt nic nie rozumiał. Dopiero po czasie doszło do nich, co właśnie się stało — prezydent został postrzelony.
Teraz kamera pokazywała, jak lekarze usilnie starali się przywrócić głowę państwa do życia, jak tamowali krwawienie, reanimowali, ale bezskutecznie. Już podchodząc do mężczyzny, wiedzieli, że jakiekolwiek akcje z ich strony nie dadzą żadnych rezultatów. Strzał był niezwykle precyzyjny, dobrze zaplanowany i... śmiertelny.
Brutalna prawda powoli zaczynała dochodzić do wszystkich — prezydent Stanów Zjednoczonych został zamordowany na oczach milionów swoich rodaków.
Alysson i Mangus nie kryli przerażenia. Jeszcze przez dłuższą chwilę tępo wpatrywali się w ekran telewizora. Widzieli, jak na teren parku zjeżdżają się dodatkowe radiowozy policji, a funkcjonariusze zaczynają przeszukiwać cały teren i zabierać stamtąd gapiów; widzieli, jak uczestnicy spotkania płaczą do kamer, mdleją, albo uciekają w popłochu, bojąc się kolejnego ataku.
Zapanował chaos.
Mangus wyłączył telewizor.
— Mamy przejebane.... — rzucił, po czym poszedł do barku, wyjął butelkę wódki i postawił na stoliku. Potem wyciągnął dwa kieliszki i nalał do nich alkohol. Bez toastu przyłożył naczynie do ust i przechylił. Alysson zawtórowała mu. — Byle kto nas teraz zaatakuje i leżymy.
— A po cholerę ktoś ma nas atakować!
Wels prychnął pod nosem.
— A po cholerę ktoś zabił prezydenta? — Przesunął rękami po twarzy. — Ja pierdolę!
Poczuła, jak ogarnia ją ogromna bezsilność. Nie miała bladego pojęcia, co dzieje się wokół niej. W takich chwilach najbardziej brakowało jej kontaktu z Colinem. Bo on był w stanie jedną wiadomością i jednym zdaniem przywrócić ją do pionu. Z niebywałą łatwością wywoływał uśmiech na twarzy, choć sam nie był tego świadomy. Znowu pomyślała, że bardzo go potrzebuje.
Uniosła butelkę do ust, by dopić piwo. Mieszanie tego trunku z wódką nigdy nie sprawiało jej problemu, a dziś czuła, że musi się mocno nawalić.
I w tym samym momencie usłyszała dzwonek do drzwi. Wiedząc, że Mangus z pewnością nie dźwignie swojego tyłka z kanapy, sama postanowiła otworzyć.
Nie kryła zaskoczenia, gdy zobaczyła przed sobą kompletnie nieznajomego faceta. Przez moment starała sobie przypomnieć, czy może powinna go skądś kojarzyć, jednak pamięć nie podsuwała jej żadnych obrazów z jego udziałem. Poza tym wątpiła, by kiedykolwiek chciała zadawać się z kimś tak... nieatrakcyjnym. Choć był to mężczyzna wysoki i dobrze zbudowany, jego twarz nie zachęcała do głębszego poznania. Miał o wiele za długą ciemną brodę i nieprzyjazny wzrok. Na głowę założył kaptur szarej bluzy, a na nogi zniszczone spodnie moro. Alysson nie kryła swojej niechęci.
— Czego? — zapytała nieprzyjemnym tonem.
— Musimy porozmawiać. — Usłyszała w odpowiedzi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top