6.
5 lipca 2007r.
Ojciec dzwonił wczoraj. Powiedział, że łączność została zerwana. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.
Tegoroczne wakacje spędzamy nad jeziorem u babci i dziadka. Widzę smutek w ich oczach, gdy na mnie patrzą. Nie jestem tą samą osobą, co kiedyś, ale uśmiechanie się nie sprawia mi już aż tyle bólu. To chyba dobrze.
Potrzebuję kilkunastu sekund, aby zmusić się do otworzenia oczu. Jestem taka zmęczona. Podnoszę ciężkie powieki. Jasne światło odbijające się od śnieżnobiałych, szpitalnych ścian boleśnie razi moje oczy. Znów je zamykam. Usiłuję przypomnieć sobie zdarzenia mające miejsce przed wielką czarną dziurą, która zajęła miejsce w moich wspomnieniach.
Poszłam do toalety. Ten ból. Och. Ból. Wszystko wiruje. Hunter... Boże, Hunter Forman! Cholera jak dobrze, że nie zwymiotowałam mu na buty. Nie wybaczyłabym sobie takiego upokorzenia przed nim.
Staram się ponownie otworzyć oczy. Widzę przed sobą doktora Sparksa.
Jego tyczkowata sylwetka pochyla się nad moją prawą nogą. Dzisiaj ma zielony kitel. Kiedyś powiedział mi, że specjalnie nie trzyma się wytycznych dotyczących jego stroju w pracy. Uważa, że kolory są pierwszym krokiem do prawidłowego leczenia pacjenta. Po tylu latach naszej znajomości jesteśmy jak starzy, dobrzy kumple.
Czasem opowiada mi o swojej rodzinie. Podoba mi się widok jego roziskrzonych szarych oczu, gdy mówi o córce i żonie, które mieszkają z nim w Seattle. To on zmusił mnie do rozmów. Był nieordynarny i za pewne złamał kilka kodeksów, ale on pierwszy postawił mnie, jako tako, na nogi po wszystkim, co się wydarzyło. Na początku nienawidziłam go z całego serca. Nie cierpiałam jego ciągłego uśmiechu i mimicznych zmarszczek w okół oczu. Nie chciałam terapii muzycznych. Miałam dość hitów z lat 80, które tak ubóstwiał. Głos doktora tak bardzo wytrącał mnie z równowagi, że nawet raz kopnęłam go w goleń. Jednak on zrobił wtedy coś najbardziej zaskakującego, a mianowicie zaczął się śmiać. Nie przestawał. Nawet wtedy, gdy wykorzystałam pod jego adresem wszystkie znane inwektywy. Zapytałam go dlaczego się śmieje, a on odpowiedział tylko: "Cieszę się, że nie zamknęłaś się w sobie. Wtedy miałbym więcej roboty, a ty problemów. To co idziemy to oblać?". Tamtego dnia poszliśmy do pobliskiego baru i piliśmy najlepszą tequilę w mieście.
Nie doceniałam go wtedy. Teraz bardziej mu ufam. Wiem, że jego dziwne sposoby leczenia mają cel. Wierzę też w jego zapewnienia o posiadaniu dyplomu z psychiatrii. Powiedział, że to była druga opcja jeśli nie chcieliby go na chirurgii.
Moja głowa wydaje się być zarówno lekka jak i ciężka. Trudno mi skupić na czymkolwiek uwagę. Lekarz zauważa z uśmiechem moją obecność.
- Widzę, że w końcu wróciłaś do żywych.- mówi radośnie.
Uśmiecham się krzywo. Zapomniałam już, że jest większym cynikiem ode mnie.
- Tiaa. Mam nadzieję, że powiesz coś pozytywnego i wyjaśnisz, dlaczego jestem na haju.- bełkoczę.
Pociera brodę w zamyśleniu, przechadza się w tę i z powrotem po jasnej sali. Widzę drzwi przed kozetką, na której leżę. Za sobą muszę mieć okno - źródło tego piekielnego światła. Po lewej wyczuwam chłodną ścianę, a po prawej zauważam wielkie biurko obładowane stosami dokumentów i karteczek. Tak doktor Sparks - istna perfekcyjna pani....gabinetu?
- Środek przeciwbólowy. Tym razem dałem mocniejszy. Nadal ci nie przeszło. Niby to normalne... wiesz, tłumaczyłem ci. - zwraca się do mnie, przyciskając palce do nasady nosa. Wiem, że to oznacza jego fascynację. Kiwam głową. Wiem o czym mówi. - Dziwne. Fascynujące zarazem! U każdego inaczej, ale u ciebie to nie to samo. Coś musi to potęgować. Może problemem jest psychika.
Robię wielkie oczy. Co? Teraz jestem chora psychicznie? No ciekawie się zaczyna...
- Eeee...- mamroczę cicho.
Zbywa mnie machnięciem ręki.
- To tylko hipoteza, ale może być dobrym sposobem na pozbycie się problemu. Musisz to wyprzeć z psychiki.
Patrzę w sufit. Ciekawe jak?
- W każdym bądź razie i tak jest już lepiej. Och, oczywiście gratuluję przyjęcia do drużyny.
Kiwam tylko głową, bo nie mam siły na rozmowę w takim stanie. Tak trudno mi myśleć.
- Powinno ustąpić po kilku godzinach. Na razie dam ci receptę na nowy środek. Wystarczy jedna tabletka dziennie. Myślę, że sobie poradzisz.- wędruje po pokoju, wertując moje akta. Tak często kończyłam w podobnych okolicznościach, że nie robi już na mnie wrażenia jego ciągłe roztargnienie i skakanie z tematu na temat.
Próbuję się podnieść. Nie czekam na jego pomoc. Tyle razy mu przywaliłam za dobre chęci, bo miałam zamiar sama sobie poradzić, że przestał. Siadam powoli. Czuję jak wszystko w pustym żołądku się przewraca, a obraz przed moimi oczyma drga niespokojnie.
- To tylko początkowa dezorientacja organizmu. Będzie lepiej, ale wolałbym żeby twój chłopak cię odwiózł do akademika. Ty nie potrafisz wyczuć gazu na codzień, a teraz ciekawe jakbyś prowadziła.- śmieje się z kiepskiego żartu, a ja prycham. Wstaję nieudolnie z posłania.
-Dobra... okay...-mówię przecierając oczy. Czemu nie dam rady prowadzić tylko mój... STOP! CO?! CHŁOPAK?!
Odwracam się zdecydowanie za szybko, bo podłoga pode mną zaczyna się trząść.
- Co?! Chłopak?! Jaki chłopak... do cholery?!- niemal krzyczę.
Doktor Mark uśmiecha się rozbawiony moją reakcją. Stuka długopisem w dokumenty trzymane w rękach. Wygląda jakby zastanawiał się nad jakąś łamigłówką. Po chwili wraca do rzeczywistości z cichym chichotem. Zdecydowanie odzwyczaiłam się od tego zwariowanego człowieka.
- Wiedziałem, że ten nowy sprzątający ściemnia.- mówi, dalej się śmiejąc. Z całej siły staram się ustać w miejscu prosto i zrozumieć jego słowa. O czym on mówi? Widząc moją zdekoncentrowaną minę, wzdycha jak małe zirytowane dziecko, gdy dorośli nie rozumieją znaczenia zabawy w piaskownicy.- No ten wielki, wysportowany młodzieniec, który tu pracuje. Powiedział, że jak byłaś w toalecie zemdlałaś. Najwyraźniej tak go wystraszyłaś, iż skłamał, że jest twoim chłopakiem, by móc poczekać na korytarzu przy sali. Chociaż nawet, gdyby ktoś chciał go zabrać założyłbym się o twoją prawą łydkę, że nie daliby mu rady.- śmieje się ze swojego codziennego powiedzenia. Od kiedy zawitałam w jego gabinecie, cztery lata temu, załapał to i męczył mnie przy każdym zakładzie jaki proponował. Nagle zaczyna śmiać się głośniej i uderzać dłonią w kolano.- Żebyś tylko widziała te pielęgniarki, gdy patrzą jak się zgina przy myciu podłóg. To jest dopiero istna komedia!
Bez słowa pożegnania biorę od niego receptę i zmierzam do drzwi. Jego monolog nieco mnie otrzeźwił. Hunter Forman jest za ścianą obok i udaje mojego chłopaka tylko po to, by mieć pewność, iż nie wyzionęłam przy nim ducha? Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Natomiast w zachowanie pielęgniarek nie jest mi trudno uwierzyć. Hunter ma niezły tyłek, co oczywiście nie oznacza, że na niego patrzyłam. Mam wrażenie, iż mojej płuca zmniejszają swoją objętość, gdy myślę o tych okropnych pielęgniarkach, które się do niego przyklejają jak guma do podeszwa buta. Ugh, mój umysł nawiedza miliard sposobów na zabicie ich. Mam już serdecznie dość tej całej dezorientacji i nowych uczuć o jakie przyprawia mnie ten chłopak! Dość!
Łapię energicznie za klamkę. Słyszę za sobą chichot doktorka:
- Miłej przejażdżki, Johanna!
Piekielny... Chwieję się, gdy ściany korytarza niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Znów czuję jak czyjeś chłodne ręce łapią mnie w talii. Nie czyjeś, tylko Huntera. Mam ochotę skopać mu tyłek. Jestem wściekła. Ogarnia mnie furia z bezsilności, gdy czuję gorąco, choć jego dłonie są lodowate. Tym razem chwieję się nie z powodu tabletek przeciwbólowych. Patrzę w górę. Jego ciemne włosy wyglądają jakby cały ten czas je przeczesywał. Czoło ma zmarszczone. Jego czarne oczy opływają strachem i dezorientacją. Opuszczam wzrok na jego zaciśnięte, spierzchnięte wargi. Robi mi się gorąco. Tak piekielnie gorąco.
- Wszystko w porządku?- pyta cicho, a zarazem dobitnie tak jak ma w zwyczaju. Dopiero teraz zauważam jaki seksowny jest jego głos. Zachrypnięty i niski. Pewnie nieźle śpiewałby rockowe ballady... Od kiedy to myślę o czyimś głosie w tak dziwaczny sposób? Ach, no tak odkąd poznałam Huntera. Zaraz, zaraz ja go nie poznałam. Po prostu mam okropny zwyczaj wpadania na niego.
- Tak...- mój głos drży i też jest zachrypnięty. Głośno przełykam ślinę i patrzę w drugą stronę. Gdybym nie była taka słaba wykręciłabym się z jego uścisku, powtarzam w kółko.- Może byłbyś tak łaskaw...?-pytam i patrzę na jego ręce.
Szybko je cofa, wkłada do kieszeni i patrzy ma mnie w nieodgadniony sposób. Tak trudno go rozgryźć...
- No tak ostatnim razem, gdy to zrobiłem obiecałaś, że pozbawisz mnie kończyn.-mówi poważnym głosem.
- Rzeczywiście. Zrobiłabym to, gdybym nie widziała podwójnie. Wiesz muszę mieć pewność, że to ty tracisz ręce, a nie twój brat bliźniak.- mówię chłodno.
Hunter wykrzywia usta w lekkim uśmiechu. Nie mogę przestać na niego patrzeć. Przebrał się. Ma na sobie czarny podkoszulek, który w miły dla oka sposób przylega do jego szerokiej klatki piersiowej, wytarte dżinsy i skórzaną kurtkę. Wygląda przyzwoiciej ode mnie. Włosy pewnie mam w jeszcze bardziej roztrzepanym suple niż przed przyjściem tutaj. Niebieska bluza jest podciągnięta w górę ukazując biały podkoszulek, więc szybko poprawiam złośliwy ciuch, unikając jego bacznego wzroku. Na nogach mam szare spodnie, a stopy ubrane w czarne conversy.
- Dasz mi kluczyki?- pyta. Nie mogę nic wyczytać z jego oczu. Opieram dłonie na biodrach i groźnie na niego patrzę.
- Umiem prowadzić, palancie. Możesz się ode mnie w końcu odczepić. Skończyłeś już czyścić kible?-pomimo swojego samolubnego i bezwzględnego charakteru, szczerze żałuję swoich słów. Widzę zmianę w jego mowie ciała. Wszystkie mięśnie tężeją. Zaciska ręce i zęby. Jego wzrok lodowacieje. Czuję się jak ostatnia kretynka. Bo nią jestem. Nie wiem, co zrobić. Stoję przed nim, próbując jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
Nie potrafię przepraszać. Chyba, że mam przed sobą Colina. Pierwszy raz w życiu czuję zażenowanie. To musiało go zaboleć.
Rzucam do niego kluczyki. Myślę, że ich nie złapie i zwymyśla mnie, lecz on robi coś odwrotnego. Łapie w locie przedmiot, uśmiechając się krzywo. Idę powoli, uważając na każdy stawiany krok, by nie trafić znów w objęcia Huntera. Chłopak podąża za mną. Czuję jego gorący wzrok na szyi. Zwalczam wszelką chęć odwrócenia się.
Idę najszybciej jak tylko potrafię. Wychodzę przez rozsuwane drzwi szpitala i podążam w stronę białego SUV'a. Zawroty głowy i mdłości prawie przeszły, ale nadal nie mogę myśleć jasno. Staję przed drzwiami pasażera. Słyszę kliknięcie otwieranego zamka, gdy Hunter naciska guzik pilota. Już mam otworzyć swoje drzwi, kiedy nagle wielka dłoń chłopaka wyprzedza mnie. Przestraszona odskakuję do tyłu, ale on jeśli w ogóle zauważył moją reakcję udaje, że nic nie widział. Chwyta za klamkę i otwiera je przede mną.
- Pozwoli pani?- pyta poważnym głosem. Spoglądam na niego zdezorientowana. Nie sądziłam, że będzie zgrywał dżentelmena. Tym bardziej po tym jak go obraziłam. Nie mogę nic rozczytać z jego oczu. Są takie przenikliwe. Jakby widział całą moją duszę. Momentalnie robię się zażenowana. Nie chciałabym żeby widział mojego wnętrza. Nie wiem dlaczego, ale jego zdanie na mój temat zaczynało mnie coraz bardziej obchodzić. Zwłaszcza, że przy każdym naszym spotkaniu go oczerniałam. To logiczne, myślę, po prostu nie lubię morderców. Ta myśl przywołuje mnie do porządku. Nie zauważyłam nawet, kiedy wsiadłam do samochodu, a Hunter przekręcił kluczyki w stacyjce. Myśli musiały całkowicie mnie wyłączyć. Jednak teraz wróciłam i to ze wszystkimi wątpliwościami.
- Stop! Jak to możliwe, że nadal masz prawo jazdy po tym co zrobiłeś?!- podnoszę głos spanikowana i odwracam się do niego. Siedzi całkowicie skupiony za kierownicą, wyjeżdżając z parkingu. Wzdycha ciężko.
- Najwyraźniej nie wiesz wszystkiego.- mówi. Następnie sięga do kieszeni kurtki i wyjmuje portfel.- Sprawdź sobie jeśli tak bardzo chcesz.
Jeszcze bardziej zagubiona biorę od niego czarny skórzany portfel. Szukam małej plastikowej plakietki. Modlę się, aby jej nie znaleźć. Ale ze mnie hipokrytka. Pragnę być bezpieczna, a zarazem nie chcę zostać ośmieszona. Nie zniosę jeśli Hunter będzie miał rację. Chwilę później moje palce znajdują plastik, który twierdzi, że Theodore Hunter Forman posiada uprawnienia do prowadzenia samochodu osobowego.
- Theodore?!- mówię zdziwiona i patrzę na krzywy uśmiech Huntera, to znaczy Theodore'a- Masz na imię Theodore?! Czemu w takim razie wszyscy nazywają cię Hunter? To twoje drugie imię.
Wzrusza ramionami i odbiera ode mnie swój portfel.
- Ludziom bardziej spodobało się to drugie. Było ciekawsze.- Waha się przez chwilę.- Zwłaszcza po wypadku.
- Acha...- dukam tylko. Atmosfera w samochodzie robi się coraz gęstsza. Jeszcze chwila, a będę w stanie kroić ją nożem. Durny, za mały samochód Colina i głupi, świrnięty doktor Sparks! Niezręczna cisza między nami jest nie do zniesienia. Boję się do niego odezwać, bo mogę znów zacząć go obrażać, więc postanawiam włączyć radio. Niestety w tym samym momencie Hunter/Theodore Wyciąga rękę, by wyłączyć klimatyzację. Trącamy się niezamierzenie. Jego zimna dłoń wywołuje u mnie przyjemny dreszcz. Czuję nieznane mi ciepło. Jakby mleczna czekolada rozpływała się po moim wnętrzu. Udaję, że jego dotyk nie wywarł na mnie takiego wrażenia.
Muzyka wypełnia wnętrze, a ja w końcu wypuszczam wstrzymywane powietrze. Odwracam się do okna. Obserwuję centrum małego, ale uroczego Fort Collins. Gdy tu przyjechałam nie obchodziło mnie to miasto. Moim celem było Colorado State University. Teraz wszystko w okół nabrało zupełnie innego znaczenia. Widzę wyraźnie nie za wysokie, zadbane budynki, piękne parki, małe bary ze śmiejącymi się w nich ludźmi. Ta mieścina miała zdecydowanie pozytywne konotacje. Bałam się jakie będą konsekwencje tego, że zaczęłam czuć sympatię do Fort Collins.
- Mam cię zawieźć do akademika?- głos Huntera wyrywa mnie z zamyślenia. Odwracam się do niego.
- Tak, ale pod męski.- mówię. Jego reakcja jest dziwna. Marszczy czoło i zaciska mocniej dłonie na kierownica aż bieleją mu knykcie. Przecież obiecałam, że odstawię samochód na miejsce. Colin kocha swoją Lexy. Nie mogę uwierzyć, że nazwał tak auto.
Hunter, czy też Theodore, już nie wiem jak się do niego zwracać, chrząka i pyta lodowato:
- Odwiedzasz kogoś, czy może zmieniłaś miejsce zakwaterowania?
Wytrzeszczam oczy. O nie. Nie wierzę. Theodore Hunter Forman myśli, że jestem dziwką i najwyraźniej jest zazdrosny? To zły znak. Moje serca przyspiesza, a ja muszę kilka razy przełknąć ślinę, by odpowiedzieć.
- Nie zupełnie.- Nie muszę się z niczego tłumaczyć. Przecież nawet go nie znam. Czemu, więc tak dziwnie się przy nim zachowuję.
- Czyli?- mówi poważnym tonem. Wbijając we mnie swój przenikliwy wzrok.
- To nie jest mój samochód. Muszę go odstawić, bo inaczej Colin mnie zabije.- mówię akcentując każdy oddzielny wyraz.- Rozumiesz? Czy może jeszcze nie skończyłeś przesłuchania?
Może tylko mi się wydaje, ale Hunter wypuszcza wstrzymywane powietrze i wyraźnie się rozluźnia.
- Może zaczniemy od początku?- pyta neutralnym głosem.- Jestem Theodore Hunter Forman, a ty...?- spogląda w moją stronę z uniesioną brwią.
Wzdycham głośno i wywracam oczami. Jak to mówi Colin, czas się przełamać.
- Johanna Reinhart.
- Jesteś na pierwszym roku?- zadaje niezobowiązujące pytanie, lecz ja wiercę się na miejscu.
- Taaak. Rozszerzona fizyka i matematyka, trochę chemii.- mówię szybko.
- Słyszałem, że jesteś w tym równie dobra, co w bieganiu.- mówi z lekkim uśmiecham. Sama także się rozpogadzam. Jego zainteresowanie jest zaraźliwe. Mimo lęku wobec jego osoby mam nieodparte pragnienie poznania go lepiej.
- A ty... co właściwie robisz na fizyce kwantowej? Nie powinieneś chodzić z bardziej zaawansowaną grupą?- pytam starając się utrzymać lekki ton.
Hunter odrywa rękę od kierownicy tylko po to by podrapać się za prawym uchem. Dopiero teraz zauważam, że ma tam małą podłużną bliznę ciągnącą się do karku. Marszczę czoło, próbując wyobrazić sobie co musiał przejść...
- Rehabilitacja zajęła trochę czasu, więc teraz zaliczam zaległości.- mówi cicho- Ale na razie nigdzie mi się nie spieszy.
Zerkam na niego. Zaakcentował dwa ostatnie słowa w dziwny sposób. On też patrzy na mnie, kiedy zatrzymujemy się na czerwonym świetle. Została jeszcze jedna dzielnica do akademika. Nie wiem, czy chcę stąd jak szybciej uciec, czy może przypiąć się do fotela i zamknąć z Hunterem w wozie najlepszego przyjaciela. Od kiedy jestem taką hipokrytką?
- Dlaczego właśnie CSU?- pyta niespodziewanie, płynnie wjeżdżając na parking przed męskim akademikiem. Jest świetnym kierowcą, stwierdzam niechętnie. Jak to możliwe, że ktoś z takim wyczuciem i precyzją jazdy samochodem, spowodował wypadek ze skutkiem śmiertelnym? Coraz bardziej zaczynałam wątpić w plotki, ale to nie zabiera mojego strachu. Nie wiedziałam, czy to jego przeszłość mnie przeraża, czy może moje dziwne zachowanie i emocje jakie wywołują we mnie jego oczy, usta, ta wysportowana, umięśniona sylwetka, głos...
Bałam się tego, że może zniszczyć mój plan. Nic mi nie przeszkodzi w uzyskaniu zwycięstwa. Pokonałam w swoim życiu tyle przeciwności, że jeden Theodore Hunter Forman na pewno nie zmieni tej zasady. Prawda? Boże to jakaś paranoja.
Zatrzymuje samochód i zgasza silnik.
- To proste.- mówię bez emocji- Mają najlepszą drużynę lekkoatletyczną.
Kątem oka widzę jak się do mnie odwraca. Jego oczy są takie głębokie, jakby pełne empatii i szczerego zaciekawienia.
- Tylko to się dla ciebie liczyło?- Wiem, że pyta, bo najwyraźniej chce mnie bliżej poznać. Chociaż jawnie go odpycham i mieszam z błotem. Jednak momentalnie cała się spinam. To pytanie wybrzmiewa w mojej głowie z ogromną siłą. Czy tylko to się dla mnie liczy? Czy wszystko inne ma sens? Co tak na prawdę się liczy? Marzenia, rodzina, czy może ta fantastyczna, opisywana w tandetnych romansach, miłość?
Odpinam pas i energicznie wychodzę z samochodu. Nie muszę odpowiadać na jego wścibskie pytania. W ogóle nie wiem, dlaczego zaczęłam z nim rozmowę trzeba było zostać przy etapie wyzywania się. Colin miał rację. Od tej chwili trzymam się zasady "Hunter Forman-uciekać, zombie pożerające twój mózg na horyzoncie!".
Hunter idzie w moje ślady i wychodzi z auta. Znów ma zacięty wyraz twarzy. Zapewne jest moim odbiciem. Psychotyczny efekt leków już minął, więc mogę stać stabilnie. Czuję się pewniej. Zaplatam ręce na piersi, całkowicie odcinając się od niego. Nasza lekka pogawędka dawno uleciała w niepamięć.
- Mogę kluczyki?- pytam, podnosząc podbródek butnie.
Hunter zaciska zęby. Jego oczy wydają się być zrezygnowane. Nawet smutne... Zamyka samochód i oddaje kluczyki.
- Cieszę się, że wróciłaś do... - patrzy na mnie wnikliwie-... normy.
Wkładam kluczyki do kieszeni. Słońce powoli chowa się za linią horyzontu, tworząc na niebie pomarańczowe pręgi. Colin musiał bombardować mój wyciszony telefon wiadomościami. Powiedziałam, że wrócę przed 15, a teraz na pewno jest już po 18.
- Eeem...- patrzę we wszystkich kierunkach tylko nie w jego oczy- Dzię-dziękuję.- jąkam się cicho.
Hunter podchodzi bliżej. Widzę jego czarne, ciężkie buty, gdy wlepiam oczy w chodnik między nami. Chociaż nie widzę tu żadnej żywej duszy, martwię się, iż ktoś nas zobaczy. Nie chciałabym żeby ludzie jeszcze bardziej plotkowali na jego i mój temat.
- Przepraszam, że wpadłem na pomysł udawania twojego chłopaka.- mówi cicho.
Cholera... Kręcę głową, śmiejąc się gorzko. Zupełnie o tym zapomniałam.
- Nie miałeś żadnego prawa.- szepczę do czubków jego butów- Nawet jeśli zwymiotowałam na ciebie i odleciałam.
- Żeby to tylko tyle. Znowu na mnie wpadłaś, zabrudziłaś wyczyszczoną przeze mnie podłogę, zobaczyłaś mnie też w dość krępującej sytuacji...
W końcu ciekawość wygrywa i podnoszę wzrok.
- Dlaczego sprzątasz w szpitalu?- pytam prosto z mostu.
Przenosi wzrok na drzewa i krzywi się. Znów drapie w bliznę za uchem. Robi tak, gdy jest zdenerwowany i rozdarty. W końcu wraca do rzeczywistości ze słowami:
- Prace społeczne.
Kiwam głową. Jednak otrzymał jakąś karę.
- Wracając do tematu. Jak już zemdlałaś, a raczej dryfowałaś miedzy jawą i snem, dostałaś drgawek.- O-ou, o nie...- Kurcze, na prawdę nie wiedziałem, co zrobić, ale na szczęście kazałaś iść do Sparksa. Cały czas krzyczałaś, płakałaś i tak na przemian. Potem zaczęłaś szeptać " Hunter, ratunku!". To... to dlatego zdecydowałem się poczekać aż wydobrzejesz i udawać twojego chłopaka...
Cholera, cholera, cholera... Że też moja podświadomość zawsze musi mnie zdradzić w takich sytuacjach. Hunter podchodzi jeszcze bliżej, że aż mogę określić zapach jego wody kolońskiej. Playboy London Men, mmm... Ugh! Koniec tego dobrego. W mojej głowie włączają się wszystkie alarmy, głoszące jedno hasło: "Uciekać!!!".
I to właśnie robię.
- Dobra miło się gadało, ale przebywanie w twoim towarzystwie...- unoszę podbródek, kładę ręce na biodrach i patrzę na niego pogardliwie. To jedyny sposób. Nie mogę pozwolić mu na to, by się zbliżył. I tak zdołał zrobić z mojego mózgu papkę. Dlaczego straciłam panowanie? Kończę więc-...przebywanie w twoim towarzystwie grozi śmiercią. Więc do widzenia.
Odwracam się szybko i zmierzam w stronę akademika. Potrzebuję Colina. Czuję się tak potwornie. Zagryzam wargi. Jak mogłam być taką suką, po tym jak on mi pomógł?! Jak mogłam!
- Johanna!- słyszę. Biegnie za mną.
- Odwal się, bo inaczej oskarżę cię o prześladowanie!- krzyczę za siebie.
- Johanna! Stój! Błagam, zatrzymaj się.- krzyczy zrezygnowany. Nie słyszę już jego kroków za sobą.
W tym samym momencie Colin wypada z akademika.
- Słoneczko! Gdzie żeś ty była?! Zaczynałem się martwić. Nie uwierzysz co słyszałem!- mówi, a ja rzucam w niego kluczykami i idę w stronę swojego akademika jak w transie. Otacza mnie mgła, ale słyszę słowa Colina. I jestem pewna, iż Hunter także je słyszy.
- Podobno Hunter zaczął na ciebie polować, Kwiatuszku!
------------------------------------
Kolejna część na dobry początek dnia! Mam nadzieję, że się wam spodoba. Staram się dodawać nowe opowiadania regularnie w każdą sobotę.
Dziękuję za czytanie i "gwiazdkowanie" :)))
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top