4.

13 czerwca 2007r.
Odkąd Drake podciął sobie żyły nic nie jest takie samo. W szkole wszyscy chodzą przygnębieni. Nauczyciele organizują spotkania z psychologiem mając nadzieję, że to nam pomoże uporać się z bólem. Tata, gdy dowiedział się o wszystkim, przyjechał najszybciej jak tylko mógł do domu. Siedział ze mną w pokoju tuląc do siebie, gdy patrzyłam obojętnie w ścianę. Nie mogę pozbyć się wrażenia pustki w środku. To była moja wina. Chociaż ojciec przerwał szkolenie swojego oddziału tylko po to, by zabierać mnie codziennie na lody i przesiadywać na ganku, niedługo będzie musiał wyjechać znowu. Dużo rozmawiamy. Nadrabiamy zaległości. Zwykliśmy razem wychodzić do ogrodu nocami, leżeć na trawie i wymyślać nowe gwiazdozbiory. Wtedy wymieniamy wszystkie nasze marzenia na zmianę. Pamiętam jak tata spojrzał na mnie, gdy powiedziałam: "Chcę zostać żołnierzem Marines albo agentką CSI. Chcę ratować ludzi.". Patrzył na mnie ze współczuciem i bólem, mówiąc "Joey, ludzie zawsze będą umierać. Nie masz na to wpływu.". Wierzę, że będę w stanie jednak mieć na to wpływ...



W chwili, gdy uświadamiam sobie, że przede mną stoi nie kto inny jak Hunter Forman, wpadam w panikę. Cholera, cholera, cholera... W przypływie adrenaliny wyrywam się chłopakowi. Jednak jego ręce jeszcze mocniej się zacieśniają. Boję się znów spojrzeć w jego ciemne, bezkresne oczy. Tracę panowanie nad sobą. Kopię go prawą nogą w łydkę. Jego oczy zachodzą mgłą i klnie siarczyście, puszczając mnie. Nie byłam przygotowana na tak nie oczekiwane uwolnienie się z jego ramion, więc chwieję się i ponownie tracę równowagę. W następnej chwili znów wracam do punktu wyjścia, czyli tkwienia przyciśnięta do twardego torsu Huntera.

-Puszczaj mnie!-krzyczę i odpycham go. Tym razem puszcza mnie, a ja cofam się szybko.

-Proszę bardzo. Może zamiast mnie kopać podziękowałabyś za pomoc?-pyta głosem ociekającym jadem. Mrużę oczy i dźgam go palcem w pierś.

-Nie będę ci dziękować.

Stoi niewzruszony, przyglądając mi się gniewnie. Czemu jestem wobec niego aż nazbyt lodowata?

-Gdybym cię nie złapał upadłabyś.-cedzi przez mocno zaciśnięte zęby.

Prycham i wznoszę ręce do góry.

-No właśnie! To po co mnie łapałeś?! Gdybyś mnie nie dotykał to bym cię nie kopnęła!

-Gdybym cię puścił upadłabyś znowu.-kończy wymianę zdań.

Zgrzytam zębami. O nie, nie pozwolę, by miał ostatnie słowo.

-Trzymaj swoje lepkie łapy przy sobie albo poważnie ci je uszkodzę.-syczę wyzywająco. Jego oczy rozszerzają się nieznacznie, zdziwione taką odpowiedzią.

-Miłego...wieczoru w takim razie.-mówi głosem wyprany z emocji.

Sama jestem zaskoczona swoją agresywnością. Hunter przecież nic nie zrobił, ale mimo to, gdy patrzę w jego oczy czuję jakby ktoś postrzelił mnie w brzuch. Tracę oddech i przełączam się na tryb autopilota. Co w moim wypadku oznacza bycie wredną do szpiku kości, bez względu na wszystko. Nie mogę zrozumieć mojej reakcji. To tylko impulsywność, powtarzam w kółko.

Odwracam się na pięcie i maszeruję zawzięcie w stronę toalety. Cały czas odmawiam każdą znaną mi modlitwę, aby nie poszedł za mną. Co on w ogóle tu robi? Jak to możliwe, że Bóg tak mi dokopał i sprowadził ciemnowłosego mięśniaka do tego miejsca akurat kiedy Colin mnie tu zaciągnął? 

Postanawiam przestać myśleć o tajemniczym Hunterze, bo niemal wpadam na drzwi, gdy się otwierają. Myślałam, że najgorsze już za mną, ale jak zwykle się myliłam. Mam ochotę zacząć walić głową o ścianę z irytacji. Żmija Nancy właśnie wychodzi z łazienki. Mierzy mnie swoim wyniosłym spojrzeniem. Po jej prawej i lewej stronie stoją dwie, również podobne do lalek, co ich przywódczyni, dziewczyny. Jedna jest niską brunetką o dużych ustach. Colin twierdził, że to córka burmistrza-Catherine. Druga dziewczyna ma długie czarne włosy i azjatyckie rysy twarzy. To córka modelki-Karen. Świetnie, pomyślałam nie dość, że młodociany morderca domagał się podziękowań to teraz czeka mnie miła "konwersacja" z diwą nr 1 i jej służkami, jeśli oczywiście zaliczymy te nieartykułowane dźwięki, które wydają dziewczyny pokroju Nancy.

Dziewczyna unosi wysoko podbródek i patrzy po swoich koleżankach.

-No proszę. Nie widziałaś tego znaku przed drzwiami? Fajtłapom wstęp wzbroniony. To lokal dla wyższej sfery.

Wydymam wargi i patrzę na nią obojętnym wzrokiem.

-Myślę, że nie pojmujesz różnicy między plebsem, a patrycjatem, Pani Wyższa Sfero, skoro tu jesteś.

Przepycham się do wejścia.

-I gwoli ścisłości na drzwiach jest napis "zakaz wstępu sukom".

Tak oto podpisałam swój własny wyrok śmierci. Miny Nancy Miller wraz z jej koleżankami wyrażają szok i niedowierzanie. Następnie Nancy przebiegle się uśmiecha. Wiem, że powinnam jak najszybciej zmywać się z tego miejsca. Zawracam w stronę łazienki, ale w tej samej chwili brunetka chwyta mnie za ramię, drapiąc swoimi długimi paznokciami. Wykręcam jej rękę. Niestety w tej samej chwili zostaję ochlapana drinkiem, który trzymała Nancy. Czerwona ciecz spływa po mojej twarzy. Mrugam. Czuję jak maskara i cień do powiek ściekają ciemnymi strugami. Świetnie. Mokra, upokorzona i wściekła.
Nancy klaszcze w dłonie:

-Och w końcu nauczysz się trzymać język za zębami, rudzielcu?

Uśmiecham się do niej złośliwie.

-Mam szczerą nadzieję, że po tym dziecinnym zagraniu-robię w powietrzu cudzysłów-poczujesz się lepiej, a twoje ego znów będzie wielkie, Barbie.-przyjmuję inne podejście wobec tej diwy. Więcej inteligencji mniej gróźb, podpowiada mój umysł. Twarz Nancy wykrzywia grymas złości. Podnosi rękę jakby chciała mnie uderzyć. Czekam ze zniecierpliwieniem, bo mam nad nią przewagę. Patrzę wyzywająco w jej oczy. Nie odważy się. Blefuje. 

Niestety nie jest mi dane zobaczenie, co zrobi Żmija Nancy. Nagle z mroku materializuje się przyczajony Hunter i łapie swoją wielką ręką uniesioną dłoń blondynki. Moje oczy zapewne wyglądają jakby miały zaraz wyskoczyć z oczodołów. Czuję się jakby uderzyło we mnie wielkie tornado. Ledwo stoję prosto na nogach. Jego groźne spojrzenie rzuca gromy w kierunku moich wrogich "koleżanek".

-Nancy, przestań.-mówi cicho, ale dobitnie. Na tyle groźnie żeby moje kolana zadrżały, a serce przestało bić.

Nancy i jej pudle wyglądają na równie wstrząśnięte, co ja. Szybko jednak odzyskują rezon i zwracają się w stronę mojego obrońcy. Blond włosy Barbie unoszą się, gdy ta udaje szloch. Moje brwi wędruję w górę. Nie spodziewałam się po niej takich zdolności aktorskich. Karen i Catherine również udają ofiary losu.

-Och Hunter.-łka Nancy przylegając do nieruchomego chłopaka. Czy tylko ja widzę, że ona go nie obchodzi? Stoi z rękoma wzdłuż tułowia z zaciśniętymi w pięści, a dziewczyna próbuje jak najmocniej przytulić się do niego.-Jak dobrze, że tu jesteś. Prawie straciłam panowanie, gdy ten rudzielec zaczął mnie obrażać.-łka coraz mocniej, nie uroniwszy ani jednej łzy. Przewracam oczami i tupię nogą zniecierpliwiona.

Hunter odrywa od siebie dwulicową przylepę.

-Nancy mam gdzieś, kto jest winny. Chciałaś ją uderzyć, a teraz bądź tak łaskawa i znajdź sobie kogoś innego do łaszenia się.

Nancy Miller zasysa z piskiem powietrze. Prycham rozbawiona i odwracam się. Straciłam już zbyt dużo czasu. Chciałam tylko znaleźć toalety. Ego Żmii Nancy zostało przebite jak balonik ostrą igłą.Ciekawe jak sobie poradzi z koszem od Huntera.

Chwytam papierowy ręcznik i wycieram czarne smugi pod oczami. Colin ma rację powinnam przestać używać tak dużej ilości tuszu do rzęs. Przeczesuję palcami czerwone włosy sięgające za ramiona. Muszę znaleźć Colina i wyperswadować mu, że powinniśmy stąd uciekać. Później skupię się na dziwnym zachowaniu Huntera albo postaram się zapomnieć o tym toksycznym chłopaku. Spoglądam w swoje odbicie.

-Coś mi mówi, że nie uda ci się o nim zapomnieć... tak łatwo.-szepczę do siebie.

                                                                                            ***

W środowe popołudnie siedzimy z Colinem w miłej, małej kawiarni oddalonej kilka przecznic od CSU. Próbuję wytłumaczyć mu wzory poznane na ostatnim wykładzie naszej profesor-McBeth. Nie lubię tej kobiety, ale muszę przyznać, że jest na prawdę dobrym wykładowcą. Niestety Colin nie ma tyle szczęścia. Z matematyką radzi sobie jeszcze gorzej niż z fizyką.

-Uch, Colin. Wytłumaczyłam ci to na piętnaście różnych sposobów. Nie mam pojęcia jak jeszcze mogę to objaśnić. Nie rozumiem czemu tak się trudzisz. Przecież jesteś taki dobry z literatury i historii. Kierunki humanistyczne są dla ciebie stworzone.-mówię zanim pojmuję moją gafę-Och. Prze-przepraszam Colin.

Chłopak wzrusza tylko ramionami uśmiechając się smutno.

-Nie mam żalu. Zastanawiam się nad niepozorną zmianą zajęć. Wymiana matmy na literaturę angielską.

Biorę w dłonie filiżankę z latte macchiato i obracam ją. Otwieram usta, ale przez chwilę waham się:

-Co cię powstrzymuję?-pytam bez ogródek.

Colin wygląda przez okno. Pada deszcz. Zapomniałam już, że to październik. Robi się coraz zimniej, przypominając o zbliżającej się zimie. Coraz bliżej moich urodzin i Świąt Bożego Narodzenia... Blond czupryna Colina porusza się, gdy spuszcza głowę i przyciska palce wskazujące do nasady nosa jakby chciał pozbyć się migreny.

-Strach.-odpowiada.

Uśmiecham się krzywo.

-Może czas się go pozbyć?-pytam cicho nie tylko Colina, ale i samą siebie.

Nie słyszę odpowiedzi Colina, bo przerywa nam dzwonek mojego telefonu przypisany Jeremy'emu- Green Day "American Idiot". Uśmiecham się i przepraszam na chwilę Colina. Odbieram, odchodząc w stronę cichego kąta.

-Cześć J! Co słychać?-w słuchawce słyszę roześmiany głos braciszka i coś ściska mnie za gardło.

-Cześć Jer. Nic szczególnego właśnie uczymy się z Colinem matematyki w kawiarni.-Nie dawno opowiedziałam mu o moim nowym przyjacielu. Po drugiej stronie rozlega się głośny huk tłuczonego szkła. Ten dźwięk mnie zaniepokoił.-Jeremy co tam się dzieje?

Słyszę jak wzdycha. W końcu się odzywa:

-Nic takiego po prostu dziś mamie wszystko leci z rąk.

Coś tu nie pasuje. Mamie nigdy nic nie leci z rąk. Jest perfekcjonistką. Zwłaszcza jeśli chodzi o domowe obowiązki. Musiałaby się zdenerwować. Bardzo zdenerwować żeby coś wyleciało jej z dłoni.

-Dlaczego?-odpowiadam chłodno.

-Co dlaczego?-pyta lekko Jeremy.

-Przestań zmieniać temat.

-Nie zmieniam tematu... Po prostu dzisiaj dzwoniła jej koleżanka i powiedziała, że...-przerywa jakby myślał o kolejnych słowach.

Zaciskam mocniej drżącymi rękami telefon, aby mi nie wypadł. Zdenerwowanie skręca mój żołądek.

-Jeremy, mówiłam ci może jakim jesteś beznadziejnym kłamcą?!-warczę-Gadaj.

Po drugiej stronie słyszę jego wahanie. Oczyma wyobraźni widzę jak przekłada telefon z jednej w drugą rękę i rozgląda się w różne strony, jakby szukał pomocy. Coraz bardziej się denerwuję.

-Jeremy...-mówię niemal błagalnym tonem.

Wzdycha żałośnie.

-Dzisiaj dzwonił nieznany numer... Kiedy odebrałem... to znaczy...

Przestępuję z nogi na nogę.

-No wykrztuś to z siebie!

-To był on Johanna... Zadzwonił z pytaniem czy nie zechcielibyśmy wpaść do niego na święta. Mama bardzo się zdenerwowała z twojego powodu. Zakazała mi cię informować...Johanna, pytał o ciebie, o uczelnię, studia...-nie słyszę tego co mówi dalej. Łapię się ściany obok, by nie upaść. Oczy zachodzą mgłą, ale zauważam to dopiero, gdy łzy spływają mi po policzkach. Moim ciałem wstrząsają dreszcze. Czuję dłoń, którą ktoś kładzie mi na ramieniu. Odskakuję przestraszone. Uspokajam się jednak, gdy dociera do mnie, że to Colin. Strach i konsternacja są wypisane na jego twarzy. Przytrzymuje mnie, gdy kolana zaczynają drżeć. Myśli przepływają przez mój umysł niczym górski potok. Kolory mieszają się ze sobą. Wszystko zaczyna się kołysać. Nie mogę złapać oddechu.

-Johanna? Johanna!-odzywa się Jeremy-Wszystko w porządku? Johanna!

Biorę głęboki oddech i próbuję opanować drżenie głos, gdy odpowiadam:

-Ta-tak, Jeremy... ja oddzwonię do ciebie później.-rozłączam się zanim zdąży odpowiedzieć.

Opieram się o ramię Colina. Nie mogę ustać o własnych siłach. Nie wiedziałam, że tak może objawiać się szok. Colin patrzy na mnie wielkimi oczami.

-Johanna? Co się, do cholery, stało?

Wpatruję się niewidzącym wzrokiem w okno przed sobą. Raz po raz otwieram usta nie wiedząc, co powiedzieć. Deszcz... deszcz przestał padać. Samochody mijają ludzi na ulicy. Ludzie mijają siebie na wzajem nie wiedząc, że właśnie mój świat z kart, który układałam od podstaw właśnie się zawalił. Runą równie łatwo jak cztery lata temu. Czemu wszystko co mnie otacza jest takie niestabilne? Na granicy jawy, a snu? Czuję się jakbym spadała w bezdenną przepaść z jednym słowem na ustach:

-Ta-ta-tatuś...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top