2.
1 października 2006r.
Już od ponad miesiąca budzę się o 6:00 i biegam po okolicy. Zwykle pada, więc wracam przemoczona, ale tata często wyjeżdża służbowo do innych jednostek wojskowych, a mama jeszcze śpi, nikt mnie nie przyłapuje na wymykaniu się z domu. Niedawno, gdy biegłam przy kościele usłyszałam jak pastor krzyczy. Na początku przestraszyłam się i pomyślałam, że może coś strasznego dzieje się w domu pastora. Nie wiem co sobie wyobrażałam, że kosmici go porywają? Przystanęłam i spojrzałam w okno. Ukryta za krzakami miałam dobry widok na wnętrze jego ekskluzywnego domu. Mama zawsze mówiła, że nasz pastor musi robić na boku żeby być taki bogaty. Zwykle moi rodzice nigdy nie mówili zbyt dobrze o naszym pastorze. Nie wiem dlaczego tak go nie lubią. Zawsze wszystkim pomaga i pozwala mi śpiewać w kościele i miło się uśmiecha do wszystkich. Widziałam go przez okno jak stoi przed Drake'iem, moim czarnoskórym kolegą z klasy. Nie mogłam usłyszeć słów, ale bardzo gestykulował i krzyczał. Drake coś odpowiadał. Też krzyczał i wymachiwał pięścią. Nie rozumiałam ich zachowania, ale nadal patrzyłam na dziwną scenę. Nagle pastor rzucił się na Drake'a, zaczął go bić, a potem wyraźnie nakazał zakrwawionemu Dreke'owi uklęknąć, gdy on zaczął zdejmować spodnie. Nie wiedziałam co się działo, ale głęboko czułam, że to nie było dobre. Bałam się poruszyć, nie mogłam zamknąć oczu, które były wypełnione łzami. Próbowałam się cofnąć, ale nogi miałam jak z waty. Wyczołgałam się z krzaków i jak najszybciej wpadłam do domu. Powiedziałam wszystko mamie. Nawet nie wiedziałam o czym dokładnie mówię. Pastor pobił czarnoskórego Drake'a, a potem kazał mu zrobić... Boże, nie rozumiem tego co widziałam. Mama płakała cały czas i rozmawiała z kimś przez telefon, później zabrała mnie do miasta na spotkanie z jej koleżanką, która była naprawdę bardzo miła. Wracając do domu z pudełkiem lodów mijałyśmy dom pastora przy, którym świeciły niebieskie i czerwone światła...
Punktualnie o 5:00 zrywam się z łóżka. Próbuję jak najszybciej zejść na ziemię i włożyć spodnie od dresu oraz podkoszulek. Wyskakuję z pokoju próbując jednocześnie nałożyć buty i zamknąć drzwi. Zbiegam po schodach. Wyskakuję przez główne drzwi akademika. Biegnę najszybciej jak umiem. Podskakuję i rozkładam ręce, ciesząc się zimnym powietrzem, brakiem deszczu, wolnością jaką daje mi poranny trening. Biegnę prosto przed siebie, utrzymując szybkie tempo. Nie wiem, gdzie dokładnie jest jakiś park, więc szukam drogowskazów. Po godzinie błądzenia po ulicach natrafiam na Rolland Moore Park. Słońce powoli zaczyna wschodzić. Widok jest oszałamiający. Przez chwilę rozciągam się oparta o drzewo. Najpierw nogi, potem ręce. Na koniec robię kilka razy szpagat na trawie i próbuję wykonać w tej pozycji skłony do nóg. Wstaję, zaczynam truchtać dalej. Patrzę w szaro-pomarańczowe niebo. Tutaj wszystko wydaje się być zupełnie inne. Nawet wschód słońca. Jednak moją uwagę przyciąga nadbiegająca postać w czarnej bluzie z kapturem. Nie widzę jego twarzy, ale sylwetka nieznajomego jest potężna. Wygląda jak maszyna do zabijania i porusza się bardzo szybko, zwinnie jak na takiego olbrzyma. Wielkie, napinające się przy każdym ruchu mięśnie ramion i nóg dodają mu groźnego uroku. Biegnie w przeciwnym kierunku, lecz mijając go widzę czarne oczy, które wraz z mocną linią szczęki i widocznymi kościami policzkowymi wywołują u mnie dziwny dreszcz. Staram się skupić na biegu oraz drodze powrotnej do akademika.
Moje pierwsze zajęcia zaczynają się dopiero o 9, więc pochłaniają mnie porządki i ćwiczenia na drążku. Zauważam po odgłosach wokół, że dzień na uniwersytecie zaczyna się dopiero po 8 rano. Słyszę sprzeczki ludzi na korytarzach i choć jestem w żeńskim akademiku zdawało mi się, iż z łazienki dobiegają głosy jakichś chłopaków. Staram się nie myśleć o zajęciach. Denerwuję się naborem do drużyny lekkoatletycznej. Wszystko inne nie ma znaczenia. Łapię torbę i pakuję książki. Pierwsza jest fizyka. Wybrałam ją tylko dla tego, że byłam z niej przyzwoicie dobra. Nigdy nie myślałam o innych przedmiotach w szkole jako mojej przyszłości. Miałam tylko jeden cel. Żadnych planów B, czy nawet C. Żadnych zamiarów poddania się. Przebrałam się w obcisłe dżinsy i zwykłą białą bluzkę. Poprawiłam makijaż. Wyszłam z pokoju.
Zdecydowanie za dużo ludzi. Tu jest za dużo ludzi. Próbuję jak najszybciej trafić do odpowiedniej sali, ale nie wiem gdzie ona jest. Mogłam jednak pójść na zwiedzanie uniwerka. Wzdycham zirytowana. Po raz piąty wracam do tego samego zakrętu. Coś mi mówi, że spóźnię się na mój pierwszy wykład. Odwracam się, aby spróbować jeszcze raz odszukać drogę, lecz wpadam na jakiegoś chłopaka.
-Pomogę ci biedna, zagubiona duszyczko.-mówi wysoki blondyn w szarej czapce. Wyrywa mi mój plan i cmoka rozbawiony.-Serio? Fizyka kwantowa? Bez jaj! Z księżyca się urwałaś?
Co za irytujący laluś.
-Oddawaj mój plan, kolego.-mówię groźnie.
Uśmiecha się do mnie szeroko i podaje kartkę.
-Jestem Colin. Twój anioł stróż w tym wielkim skupisku bezmózgich, napędzanych hormonami, młodych dorosłych.-wyciąga rękę, a ja gryzę wnętrze policzka żeby nie wybuchnąć śmiechem. Jasna grzywka opada na jego czoło, a żywe karmelowe oczy wyglądają jak bursztyny.-No dalej Mój Promyczku Słońca. Wystarczy potrząsnąć i powiedzieć jak się nazywasz.
Kręcę głową rozbawiona jego bezpośredniością i robię o co prosi.
-Johanna, żaden Promyczek Słońca, Lalusiu.-odpowiadam jadowicie.
- Bądź milsza, bo inaczej nie zaprowadzę cię na wykład, który mamy razem.-odpowiada szczerząc się.
Przewracam oczami, ale uśmiecham się rozbawiona.
-Dobra.- mówię zrezygnowana, co sprawia, że uśmiech Colina staje się szerszy. Z jakiegoś powodu nowo poznany chłopak przypomina mi mojego braciszka. Jeremy miał w zwyczaju ciągle się uśmiechać i mnie rozśmieszać, tak jak Colin w tym momencie. Różnili się tylko kolorem włosów Jeremy był rudzielcem w pełnej krasie. Hmm, spoglądam podejrzliwie na blondyna. Czyżby los zesłał mi przyjaciela? Dziwne...
- To chyba nie jest jakiś tandetny podryw, co? - mówię patrząc na niego wilkiem. Uśmiech Colina się nie zmienia, ale widzę, że jego oczy stają się przygaszone. Chrząka i mówi:
- Nie preferuję związków damsko - męskich.
W momencie kiedy dochodzę do konkluzji, że mój nowy przyjaciel jest gejem, uśmiecham się szeroko. Dezorientacja i strach wypisane na twarzy Colina jeszcze bardziej mnie rozśmieszają. Klepię go w ramię:
-Spokojnie Colin. Teraz mogę być twoim Promyczkiem Słońca.
Chłopak od razu się rozchmurza.
-Czyli mam szansę zostać twoim przyjacielem?
Uśmiecham się i kiwam głową, rozrzucając moje rude włosy na ramiona.
- Myślałem, że będę musiał się bardziej natrudzić. W tym tłumie wyglądałaś na nieustępliwą, wredną sukę...och, sorry - robi zmieszaną minę na co tylko szerzej się uśmiecham. Lubię jego szczerość. - Ale najwidoczniej jesteś bardziej fajna niż myślałem.
Bierze mnie pod ramię i prowadzi korytarzem. Nigdy nie byłam z nikim w bliskich stosunkach, zwłaszcza ledwo poznanym, ale Colin emanuje taką dobrocią i szczerością, iż nie potrafię się nie uśmiechać.
Przystajemy pod drzwiami odpowiedniej sali.
-Nadal nie rozumiem, co tu robimy. Fizyka kwantowa? - odzywa się Colin.
Wzruszam ramionami.
-No cóż musisz przyznać, że coś w niej jest.
Colin wybucha śmiechem, a ja marszczę brwi.
-Miałem na myśli jak ja się dostałem na ten przedmiot. Jestem beznadziejny.
-Okay, okay rozumiem, więc jaki był sens zapisywania się na to?
Colin ucieka wzrokiem i drapie się po karku.
-Rodzice...
-Och.-wykrztuszam. Biedny Colin.
-Dobra znamy się tylko 10 min zdążymy jeszcze poznać wszystkie nasze sekrety.
Uśmiecham się i wchodzimy do środka. Zajmujemy ławki obok siebie na końcu sali.
- Ach Colin, tylko ja tak na prawdę jestem wredną sukę. To dla ciebie zrobiłam wyjątek, Lalusiu. -wracam do mojego zwykłego obojętnego wyrazu twarzy.
Colin chichocze cicho, gdy profesor wchodzi na wykład.
- Domyśliłem się. Dlatego jesteś właśnie Promyczkiem Słońca.
Mija 40 minut wykładu, a ja spijam każde słowo z ust wykładowcy. Nasz profesor Carter jest starszym człowiek z ogromnym zapleczem wiedzy. Słuchając go wyczuwam pasję jaką stara się nam przekazać. Notuję zawzięcie od czasu do czasu odpowiadając na pytania jakie zadaje mi Colin. Zwykle pyta o głupoty takie jak kiedy mam urodziny lub jaki kolor jest moim ulubionym. Właśnie pyta mnie o to co robię w weekend, gdy drzwi za nami otwierają się ze zgrzytem. Nie jestem zainteresowana spóźnialskim, bo profesor właśnie rozrysowuje wzory na tablicy. Jednak, gdy chłopak mija moją ławkę i siada przede mną coś w nim zwraca moją uwagę. Mam wrażenie, że gdzieś go już widziałam...
- Hunter Forman. Radziłbym trzymać się od tego śliskiego typa z daleka. -szepcze Colin.
Unoszę jedną brew w niemym pytaniu.
- Pytasz, czemu? Bo podobno ten facet jest równie dobry w imprezowaniu i uwodzeniu jak w zabijaniu... - Nie słyszę kolejnych słów Colina, bo profesor Carter ogłasza koniec wykładu i wszyscy zrywają się z miejsc, idą w kierunku wyjścia. Oddech więźnie mi w gardle, gdy Hunter Forman z kapturem szarej bluzy na głowie mija mnie, a jego wzrok krzyżuje się z moim. Jestem pewna, że z powodu jego groźnych, przenikliwych oczu moje serce przestało bić. Ze strachu i fali sprzecznych emocji, która spustoszyła moje serce. W jednej chwili siedzę w ławce, a w następnej znów jestem bezbronną trzynastoletnią dziewczyną, która próbuje zrozumieć pedofilię pastora z jej dzielnicy. Zapominam jak się oddycha, gdy panika zaciska swoimi długimi palcami moje gardło. W głowie mam tylko jedno zdanie: " ten facet jest równie dobry w imprezowaniu i uwodzeniu jak w zabijaniu...".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top