Rozdział 15
Adrian
Wasylisa do spotkania tego chłopaka była jakąś nieobecna, ale dotrzymywała nam kroku więc odłożyłem tą sprawę na później. Miałem ważniejsze rzeczy na głowie.
- Młody zwolnij trochę. Czy ja się nazywam Usain Bolt?
- Patrząc z punktu widzenia...
- Zamknij się. – przerwałem mu. Nie zamierzałem słuchać wywodów jakiegoś mądrali, a on nie zamierzał słuchać mnie.
- Czemu nie chcesz mnie wysłuchać? Masz się... – tym razem sam przerwał i nie dodał nic puki nie doszliśmy do celu. Jego następne słowa były całkowicie słuszne. – Szlak. – pociągnął ponownie za klamkę. – Zamknięte.
- Kto ma klucze?
- Woźny.
- To leć do niego. Na co czekasz?
- Ale on mnie nie lubi.
- To znajdź kogoś innego! – łomot dochodzący z sali sprawił, że brunet ruszył się z miejsca.
- Rose? – królowa zaczęła dobijać się do drzwi. Nie byłem optymistycznie do tego nastawiony, ale nie pozostało nam nic więcej. Oczywiście nie przyniosło to żadnego efektu. Dało się jedynie słyszeć odgłosy walki i rozwalanych krzeseł. Albo ławek. Nieważne, w każdym razie było to coś drewnianego. Nie dam sobie ręki uciąć, ale kilka razy ktoś chyba wzywał pomocy. Wreszcie po czasie który wydawał się wiecznością, przyszedł jakiś napakowany gość z kluczami.
- Wyjaśnijcie mi o co tu chodzi. Szeregowy Vit nic mi nie powiedział, kazał tylko się śpieszyć. – ton nie znoszący sprzeciwu, wzrok „nie podskakuj" i czoło do góry. Na bank wojskowy.
- Dwoje ludzi usiłuje się tam zabić. – wypowiadając te słowa, nie wiedziałem jak blisko byłem prawdy. Rose traktował tego dhampira jak worek treningowy. Rzucała nim po całej sali i okładał bez żadnych skrupułów. Nim ktokolwiek z nas zdążył zareagować podbiegła do Lissy i przywaliła jej z pięści w twarz. Królowa odleciała do tyłu na kilka metrów, a ja mogłem tylko stać i się gapić. Pan Wojskowy od razu rzucił się by obezwładnić Hathaway i o dziwo po kilku minutach udało mu się. Jedynym sensownym wytłumaczeniem było zmęczenie Hathaway i działalność ducha. Jej aura była czarna. Bez żadnego przebłysku jasności czy kolorów. Jedynie blada szara obwódka odróżniała ją od aur strzyg. Było źle. Nawet bardzo. Wrogowie jednoczą się i przybierają na sile. Jeśli nie zaczniemy działać jak najszybciej...
- Po ponownym przeszukaniu twojej głowy widzę, że nie zmieniłeś zdania. Dalej stawiasz ją ponad wszystko. – Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć jego już nie było. Jakim cudem on ma wstęp do mojej głowy?
Dymitr
- Dobrze ci dzisiaj poszło. – Christian oparł się nonszalancko o fotel. – Nie wiedziałem, że umiesz tak dobrze grać w golfa. Co ja gadam? W ogóle nie podejrzewałem, że wiesz jak używać kija.
- Mam wiele talentów.
- Którymi się nie chwalisz, a powinieneś. Gdyby nie przysięga mógłbyś być... – przerwał na chwile szukając odpowiedniego słowa. – Prawdopodobnie poradził byś sobie w każdym zawodzie. Od sportowca, aż do jakiegoś milionera. Mógłbyś mieć w życiu wszystko.
- Już nam wszystko. Rodzinę, wspaniałą kobietę przy boku, przyjaciół i prace dzięki której umiem ich chronić. Nie potrzebuje złotych zegarków za miliony dolarów. Od zawsze wychodziło mi to na dobre i zamierzam się tego trzymać. Żyć trzeba tu i teraz. Cieszyć się tym co się ma, a nie tracić całego życia na uganianie się za pozornym szczęściem. Pieniądze zawsze obrócą się przeciwko nam.
- Wiesz co? Rose miała racje, co do tych twoich lekcji Zen. – to wołało mój uśmiech.
- Kto cie tego wszystkiego nauczył?
- Życie. Zobaczysz za parę lat będziesz robił takie przemowy swoim dzieciom.
- Ale to za parę lat. Na razie chce jeszcze poszaleć.
- W klubach golfowych?
- Ohohoho. Strażniku Belikov z pana ust to rzadkość. – Moroj zaczął coś mówić, ale zagłuszyło go pukanie do drzwi.
- Proszę. – odezwał się tym razem głośniej. Do pomieszczenia wszedł Carl. Szczerze to myślałam, że ma wolne skoro królowa studiuje. Skinął głową Christianowi.
- Strażniku Belikov, jest pan proszony do biura strażnika Croft'a. Wspominał, że to pilne.
- Dziękuje bardzo. Idziesz? – zwróciłem się do Ozery.
- Jasne. – wyszczerzył się. – W moim napiętym grafiku, zawsze znajdzie się czas, żeby posłuchać o kolejnym wybryku Hathaway.
Nie skomentowałem tego w żaden sposób. Na miejscu okazało się, że nie chodziło o Rose, a o mnie. Dzwoniła Karolina, co było dziwne, bo w Bai znają mój grafik, a poza tym mam przecież komórkę.
- Halo?
- Dymitr. Boże, jak dobrze. – mówiła trochę przez nos, jakby płakała.
- Co się stało?
- Mama nie wróciła do domu. Wyszła do sklepu i nie wróciła.
- Kiedy to było?
- Wczoraj wieczorem.
- Gdzie jesteś?
- W mieście. Od rana z Markiem jej szukamy. Sonia została w domu z dziećmi. Wiktorii na razie nic nie mówiłam.
- I dobrze, niech zostanie tam, gdzie jest bezpieczna. A ty wróć do domu zanim się ściemni.
- Nie jestem małym dzieckiem. – zaczęła oburzona.
- Ale masz małe dzieci, przy których musisz być gdyby coś się stało. Będę jutro wieczorem. Informuj mnie na bieżąco.
- Oczywiście... – rozłączyłem się.
- O co chodziło? – spytał zaciekawiony Christian.
- Sprawy się pokomplikowały. Potrzebuje kilka dni wolnego.
- Bierz ile chcesz, ale pod warunkiem, że mi później wszystko wyjaśnisz. Z Hansem wszystko załatwię. – uprzedził moje kolejne słowa.
- Dziękuje. – po pół godzinie wyjeżdżałem już z dworu. Okazało się, że jedyny samolot do Rosji wylatuje z Filadelfii o wpół do jedenastej w nocy.
Każdy z nas już niejedno przeszedł w życiu, a mimo tego kłopoty lgną do nas drzwiami i oknami. Mam nadzieje, że przynajmniej na studiach nie mają większych problemów niż praca domowa.
*********************************************************************************
Mam nadzieje, że chociaż trochę się wyjaśniło. :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top