"Walczę i zwyciężę" Prolog
Sierpień 2009r.
Afganistan
Gorące promienie słoneczne nieprzyjemnie muskały twarze wszystkich żołnierzy zebranych na poligonie. Pot strużkami lał się z ich rozpalonych ciał, a grube mundury potęgowały okropne uczucie duchoty i zmęczenia. Choć w ciągu kilkunastu miesięcy trwania służby w pewnym stopniu przyzwyczaili się do panujących tutaj warunków, marzyli, by odetchnąć od upałów w jakimkolwiek chłodniejszym miejscu. Ponad trzydziestostopniowa temperatura potrafiła zgnębić nawet najwytrwalsze jednostki, a suche, kontynentalne powietrze bardzo boleśnie drapało w gardła, utrudniając swobodne oddychanie. Pogoda nie pomagała w znoszeniu zgryzot niewdzięcznej służby.
Podczas gdy większość żołnierzy krzątała się jeszcze po terenie, pakując najważniejsze rzeczy i wykonując ostatnie rozkazy, jeden człowiek siedział w osamotnieniu na gorącej ziemi z dala od reszty załogi. Z powagą wpatrywał się na pustynne, niezamieszkałe tereny znajdujące się przed nim, na tumany kurzu i piachu smagane przez lekki wiatr i pokaźne wzgórza, które bez względu na wszystko pozostawały niewzruszone. Był zafascynowany wyglądem tego miejsca, choć niosło ze sobą ogrom tragedii, bólu i śmierci. Wyzwalało w nim gamę sprzecznych uczuć, których nie potrafił do końca zrozumieć. Ciekawiło go, zmuszało do refleksji nad sensem własnych czynów i ludzkiej egzystencji. Rodzimym pięknem wyzwalało potrzebę zmian na lepsze, równocześnie zachęcając do zgłębienia swoich tajemnic i zostania na dłużej; mamiło pozornym spokojem, by potem zaskoczyć, gdy nikt nie będzie się tego spodziewał. Mimo to mężczyzna czuł się tutaj jak w domu. Przywykł do brutalności tego świata i ogromu jego wad. I choć po każdym powrocie do ojczyzny obiecywał sobie, że już nigdy nie postawi nogi na terenach ogarniętych wojną — zawsze wracał. Koszmarne wspomnienia nie były w stanie złamać go na tyle, by powiedział stop i wybrał inne, mniej ryzykowne, życie. To było jak uzależnienie, z którym nie potrafił i nie chciał walczyć. Dzielnie utrzymywał się w każdym starciu, nawet gdy przychodziło mu toczyć bitwy z samym sobą.
— Majorze Cardona — zasalutował jeden z chorążych. — Melduję, że jesteśmy gotowi.
— Dobrze. Już idę.
Po raz ostatni spojrzał na rozciągające się dookoła widoki, po czym powrócił do swoich obowiązków. Nim się obejrzał, na lotnisku wylądował samolot, który miał przetransportować załogę do ojczyzny. Żołnierze w radosnych nastrojach wsiedli do środka i przy akompaniamencie wesołych, często perwersyjnych, piosenek oczekiwali powrotu do domu. Nagle wszystkie koszmarne obrazy odeszły w cień, a cierpienie ustąpiło miejsca wszechogarniającej idylli. Opuszczali piekło, by choć na moment zapomnieć o wszystkim, czego się dopuścili. Zapomnieć o bestiach, które w nich drzemały, o śmierci, którą nieśli i trupach ludzi poległych na polach walki. W tej chwili liczyła się tylko chęć zobaczenia najbliższych.
Mimo radosnych nastrojów i pogodnej atmosfery w całym samolocie jeden z mężczyzn nie odczuwał ochoty na pogaduszki i niemoralne przyśpiewki. Wpatrywał się tępo w widok przemijający za oknami, będąc w świecie własnych myśli i problemów. Coś wyraźnie zaprzątało jego głowę, a dowódca siedzący obok zobaczył to od razu.
— Co się stało, Luke? — zapytał Cardona, czujnie wpatrując się w przyjaciela.
Różnica stopni nie stanowiła dla nich przeszkody w budowaniu niezwykle trwałej i silnej więzi. Luke nie czuł się gorszy, mając za kumpla swojego dowódcę.
Przez chwilę milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć na to pytanie. Drżały mu ręce, niespokojnie poruszał się na siedzeniu, pocierał niespokojnie dłonią o brodę, a potem wsunął ją we włosy i w takiej pozycji spędził najbliższe kilka sekund. Gdy spojrzał na przyjaciela, w jego oczach kryło się szaleństwo i strach.
— Tony wyszedł na wolność — wyszeptał po chwili.
Cardona nie krył zaskoczenia.
— Tony? Brat twojej żony?
— Tak.
— Jak to możliwe? — Nie rozumiał. — Przecież mówiłeś, że dostał dożywocie za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.
— Mnie się pytasz? — rzucił o ton za głośno, jednak już po chwili ponownie przycichł.
Nie chciał, by ktoś poza Danem wiedział o jego prywatnych problemach.
— Dostałem list od Claudii. Jest roztrzęsiona i wcale jej się nie dziwię. Za miesiąc ma termin porodu, a boję się, że te nerwy zaszkodzą dziecku. Powiedziałem, żeby się spakowała i pojechała do moich rodziców, tam przynajmniej nie byłaby sama, ale to baba, jak się uprze, to nie wytłumaczysz. Wymyśliła, że poczeka do mojego powrotu i przyjedzie po mnie na lotnisko.
Z całej siły zacisnął pięści, przykładając je do ust, a potem nerwowo przesunął dłońmi po włosach.
— Uspokój się, za kilka godzin będziemy na miejscu. Do tej pory nic się nie stanie.
— Łatwo ci mówić! Ja czuję, że on ją terroryzuje! Zabiję go, jeśli coś jej zrobi, rozumiesz? — wysyczał przez zaciśnięte zęby.
— Załatwimy go, jeśli będzie trzeba. O to możesz być spokojny.
Luke zaśmiał się pod nosem, jednak nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż cała załoga samolotu zaniosła się głośnym śpiewem. Osobiste problemy musiały zejść na dalszy plan, gdy na usta ocalałych wojowników wpłynęło When Johnny Comes Marching Home. Cardona spojrzał na przyjaciela z lekkim uśmiechem, a on w odpowiedzi jedynie ciężko westchnął. To nie był najlepszy moment na wznoszenie wyniosłych pieśni i radość z resztą załogi, a mimo to musiał dać się ponieść ogólnej euforii i choć na moment odstawić na bok własne bolączki. Wracał z wojny cały, zdrowy, w jednym kawałku i ze wszystkimi kończynami. Miał co świętować.
Gdy Johnny marszem wróci do domu znów, hura! hura!
Zgotujemy mu wtedy gorące powitanie, hura! hura!
Mężczyźni będą się cieszyć, chłopcy krzyczeć
Wszystkie damy się pojawią
Tego pięknego dnia, gdy Johnny wróci do domu!
*
Po wyjściu z wojskowego samolotu żołnierze momentalnie porozchodzili się we wszystkie strony. Jedni czule wtulali się w swoich rodziców, inni w ukochane kobiety bądź dzieci. Rzadko kto pozostawał w tej chwili sam. Wzruszenie i miłość czuć było nadzwyczaj wyraźnie. Jedni płakali z radości, widząc swoich bliskich po miesiącach rozłąki, inni z bólu i żalu, czekając na odebranie zwłok poległych na polu walki. Natłok różnorodnych emocji sprawiał, że nawet żołnierze ronili łzy. Patrząc na swoje dzieci, które zmieniły się w ciągu tych miesięcy, ukochane żony, wiernie czekające na ich powrót, bądź starzejących się rodziców, których miłość z każdym dniem była coraz mocniejsza, nawet najsilniejsze jednostki pękały.
Luke jako jeden z pierwszych opuścił samolot, by już za moment chwycić swoją żonę w objęcia. Nie było to proste ze względu na wielkość jej brzucha, jednak dla wzruszonego mężczyzny nic nie stanowiło teraz problemu. Zaraz po czułym przywitaniu z kobietą, uklęknął przed nią i ze łzami w oczach zaczął prowadzić monolog z jeszcze nienarodzonym synem. Dan przyglądał się całej scenie z większej odległości i uśmiechał pod nosem. Nawet on, człowiek zwany przez wielu skałą bez uczuć, nie pozostawał obojętny na ten widok. Jako jeden z nielicznych nie oczekiwał żadnych odwiedzin. Nie posiadał kobiety, dzieci ani rodziny. Był sam i czuł się z tym dobrze. Mimo to w chwilach takich jak ta żałował, że nie ma na świecie osoby, która mogłaby z podobną niecierpliwością i miłością wyglądać jego powrotu.
— Długo kazałeś na siebie czekać, Cardona. — Usłyszał nagle za sobą. W jednej chwili i na jego usta wpłynął ogromny uśmiech. Odwrócił się pośpiesznie, stając oko w oko z przyjacielem.
— Mangus? Co ty tutaj robisz? — zapytał, mocno ściskając się z postawnym, łysym mężczyzną.
— Stary, nie było cię prawie rok! Myślisz, że odpuściłbym taką okazję? Alysson też przyszła, ale wpadła na jakąś babkę, podobno koleżankę z dawnych lat, i na moment zniknęła. Wiesz, jakie są baby. Zaraz dołączy.
— Skąd wiedzieliście, że dziś wrócę?
— Jesteście bohaterami narodowymi! Od kilku dni trąbili w telewizji tylko o waszym powrocie. Znajdźmy tę pindzię — moją siostrę — i zapraszam do nas. Dorwałem osiemnastoletnią brandy. Jest okazja, trzeba się napić.
— Brakowało mi was — wyznał wesoło major, obejmując Mangusa po przyjacielsku.
— Nam ciebie też, Cardona! I mam ci dużo do opowiedzenia!
Dan zaśmiał się głośno, kręcąc głową z niedowierzaniem. Odniósł wrażenie, że przez te sześć miesięcy jego przyjaciel nie zmienił się ani trochę.
*
Noc otuliła miasto ciemną zasłoną, sugerując, że nadszedł już czas na zasłużony odpoczynek. Dan od kilku godzin siedział samotnie w gabinecie należącym do Mangusa i dopijał alkohol, którego nie zdołali dokończyć razem. Jedyne światło w pokoju dawała lampka stojąca na biurku, sprawiając, że w pomieszczeniu panował półmrok. To nie stanowiło dla mężczyzny żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, ciemność dawała mu ukojenie, pomagała w odpoczynku, równocześnie wzmagając myśli na niektóre tematy. Choć na zewnątrz pozostawał poważny i niewzruszony, wewnętrznie kotłowało się w nim od różnorodnych emocji. Nie czuł spokoju i bezpieczeństwa, mimo iż nic mu już nie zagrażało. Ciągle trzymał przy sobie broń, jakby bojąc się, że w każdej chwili do pokoju może wpaść wróg. Irracjonalne lęki nie opuszczały go ani na moment, dlatego wolał posiedzieć w samotności niż iść spać i pozwolić ponurym snom ogarnąć swój umysł. Wiedział, jakie widoki zastanie po zamknięciu powiek, dlatego odwlekał tę chwilę jak najdalej w czasie. Obracał w rękach szklankę z alkoholem, patrząc w jeden punkt na dębowym biurku. W jego głowie, jak na zawołanie, pojawiły się obrazy wojenne, które z wielką precyzją uderzały w najsłabsze punkty. Widział strach swojej załogi, cierpienie, krew i łzy. Mnóstwo krwi i mnóstwo ciał.
Zatracił się w tych myślach do tego stopnia, że gdy usłyszał trzask otwieranych drzwi, momentalnie sięgnął ręką po broń i wymierzył w przeciwnika. Przez moment celował do przerażonej Alysson, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nie jest już na polu bitwy, a w domu swoich przyjaciół. Opuścił broń, dopił całą zawartość szklanki, po czym szepnął przeprosiny w kierunku skonsternowanej przyjaciółki.
— W porządku? — zapytała z troską, na co Dan kiwnął jedynie głową.
— Po prostu przez moment myślałem, że nadal tam jestem...
Uśmiechnął się smutno, po czym przybrał na twarz maskę, która miała dawać złudne wrażenie, że wszystko gra. A tak naprawdę melodia, która ogarnęła jego duszę, była jednym wielkim fałszem, utkanym z kompletnie niepasujących do siebie nut.
— Mogę ci jakoś pomóc? — zapytała delikatnie, nadal czujnie wpatrując się w przyjaciela. Miała wrażenie, że mimo powrotu do kraju wcale nie czuje się lepiej, a wojenne brzemię w dalszym ciągu ciąży na jego duszy.
— Nie, Aly — zaśmiał się, po czym rozlał do dwóch szklanek pozostałość butelki. Jedną wręczył kobiecie, drugą sobie. — Taki zawód wybrałem i muszę z tym teraz żyć. Nie martw się.
— Widzę, że się męczysz. Jak mam się nie martwić?
— Muszę odpocząć, odetchnąć, złapać trochę świeżego powietrza. Tylko tyle. Powiedz lepiej, co u ciebie? Mangus nie zdążył mi zbyt wiele opowiedzieć — zaśmiał się szczerze, a Alysson z nadzwyczajną przyjemnością obserwowała, jak kąciki jego ust unoszą się i opadają.
Przez chwilę nie odrywała wzroku od postawnego Cardony, czujnie przyglądając się każdemu najmniejszemu ruchowi z jego strony. Koszuli, która ściśle opinała umięśnioną klatkę piersiową, dwóm odpiętym guziczkom przy szyi, ukazującym część srebrnego łańcuszka, wręczonego przez nią i Mangusa w dniu wylotu na misję. Chłonęła wzrokiem każdy kawałek jego pociągłej twarzy, o niezwykle męskich, dorosłych rysach, ozdobionych o jednodniowy zarost, który dodawał mu atrakcyjności i elegancji. Krótkie, ciemne włosy idealnie współgrały z krystaliczną bielą zębów, piwnymi oczami i cudownym uśmiechem, który potrafił zahipnotyzować i nie pozwalał przejść koło niego obojętnie. Alysson już dwa lata temu — w dniu poznania — bardzo wyraźnie widziała wszystkie atuty Cardony, jednak teraz wydawał jej się jeszcze przystojniejszy. Każda misja zmieniała nie tylko jego charakter, ale i wygląd, wzmagając męskość i dostojność. Emanował charyzmą, roztaczając wokół siebie sidła, w które świadomie wpadała.
— No tak, Mangus nigdy nie miał zbyt mocnej głowy — zaśmiała się w głos, po czym nadzwyczaj szybko spoważniała. — Wyszłam za mąż — wyznała bez wstępów, a Dan nie potrafił ukryć ogromnego zdziwienia.
Nie spodziewał się tego po szalonej, zakręconej Alysson, która często patrzyła na życie przez pryzmat zabawy i imprez, a nie małżeństwa, obowiązków domowych i tworzenia rodziny. Należała do osób beztroskich, mimo iż podobnie jak on nigdy nie miała łatwego życia i nie poznała swoich rodziców. Oboje spędzili dzieciństwo w sierocińcu.
— Za Lewisa?
— Tak. To była bardzo spontaniczna decyzja.
Coś wewnątrz zakuło go, choć starał się tego nie pokazywać. Przeniósł wzrok na trzymaną w ręce szklankę, nie chcąc zdradzić swoich mieszanych uczuć, co do decyzji i stanu cywilnego przyjaciółki. Nigdy nie lubił tego faceta.
— Cóż, życzę wam dużo szczęścia. — Wymusił uśmiech, po czym spojrzał na Alysson, chcąc pokazać, że naprawdę cieszy się z jej decyzji. Nie musiała wiedzieć, że jego prawdziwa reakcja była kompletnie inna od tej, którą przedstawiał.
— Niepotrzebnie. Bierzemy rozwód.
O mało się nie zakrztusił.
— Popełniliśmy błąd i bardzo szybko okazało się, że nie potrafimy żyć razem. Nadajemy na innych falach. Poza tym on już kogoś ma, a mnie w ogóle to nie rusza, więc to nie ma sensu. Od miesiąca już razem nie mieszkamy.
Nie wiedział, co powiedzieć, więc zaśmiał się cicho pod nosem i pokręcił głową, wyrażając w ten sposób swoje zaskoczenie i skołowanie. Równocześnie czuł, że ostatnie słowa brunetki przyniosły mu ulgę. Było mu lepiej z myślą, że ta piękna kobieta nie jest uczuciowo zaangażowana w żaden związek.
— Zostawię cię samego. Późno już, a rano trzeba wstać. Pościeliłam ci w salonie.
Mężczyzna odpowiedział uśmiechem, po czym wiódł za nią wzrokiem, aż zniknęła za drzwiami. Westchnął głęboko i przesunął dłonią po głowie. Poczuł, że jak nigdy potrzebuje odpoczynku, oddechu od ostatnich wydarzeń i krótkiego wyłączenia się na dotychczasowe życie. Musiał tylko załatwić jeszcze jedną sprawę, która od wczoraj nie dawała mu spokoju. Odstawił szklankę, chwycił do ręki telefon i wykręcił numer do jednego ze swoich kumpli, a przy okazji — dłużnika.
— Dan Cardona! — rozpoczął rozmówca entuzjastycznym tonem i zaśmiał się do aparatu. — Cóż to się stało, że dzwonisz do mnie o północy?
— Witaj, Olivier. Przepraszam za godzinę, ale mam pewną sprawę, niecierpiącą zwłoki.
— Domyśliłem się, że nie dzwonisz na ploty. Co jest?
— Jesteś na podsłuchu?
— Nie, to prywatny numer.
— Potrzebuję informacji o niejakim Tony'm Gradnerze. Mógłbyś mi podesłać kilka pikantnych szczególików na jego temat z bazy danych?
— Co ci zawinił?
— Wiesz, że są sprawy, o których nie mówi się na głos.
Odpowiedział mu głośny śmiech przyjaciela i ciche westchnięcie.
— To jest twój szczęśliwy dzień, Dan, bo właśnie siedzę przed komputerem. Daj mi chwilę.
Zgodnie z poleceniem, wojskowy cierpliwie czekał, aż porucznik wydziału zabójstw znajdzie interesujące informacje. Zajęło to kilka minut, a cisza, która utrzymywała się po drugiej stronie, nie zwiastowała niczego dobrego. Gdy Olivier odezwał się ponownie, jego głos nie był już tak radosny i beztroski, jak wcześniej.
— Nie wiem, w jakie gówno wdepnąłeś tym razem, Dan, ale radzę ci się z niego wycofać, póki jeszcze możesz.
— Mów.
— Jego dane są utajnione, a z doświadczenia wiem, że to nie wróży dobrze. Albo nagle stał się świadkiem koronnym, albo sprawa jest nieco bardziej śmierdząca.
— Status świadka odpada.
— No to daj sobie z tym spokój, stary.
— Dzięki, Olivier. Zapomnij, że dzwoniłem.
Zapowiadał się pracowity urlop, ale i w tej sprawie Dan Cardona nie zamierzał się poddać. Wtedy nie wiedział jeszcze, że idzie na kolejną, tym razem samotną, wojnę z przeciwnikiem, który okaże się o wiele silniejszy, niż przypuszczał.
Od tej chwili wszystko miało się zmienić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top