Moc Diabła i rozwalona Rydwanem - przez Kochanków i Głupca - Wieża

Autor: 2346km


Chciałabym posiąść wewnętrzną siłę niezbędną do pokonania wszelkich trudności, chciałabym działać w zgodzie ze sobą, w zgodzie z odwagą, wdziękiem i werwą, jaką pozostawia po sobie Moc. Czy mogłabym sobie pofolgować, ale tak, żeby się nie zagalopować? Diable, dopomóż moim problemom z zachowaniem umiarkowania. Wsiądę do Rydwanu, będę pełnym wiary przewodnikiem dla siebie samej, który będzie parł naprzód z otwartym sercem i umysłem. Kochankowie zapowiedzą mi nowe uczucie oraz otworzą na oścież strefę zmysłową. Nadejdzie miłość, na którą będę przygotowana. Miłość, do której podejdę jak Głupiec — z optymizmem i nutką naiwności. A zanim wszystko się rozpadnie, by na nowo jak Wieża, powstać z ruin, ja będę mieć już mocne i stabilne podwaliny, których nie zniszczą byle uczucia.

Vernonie! Vernonie! Vernonie? Vernonie, czy to ty? Vernonie, tyś moim usposobieniem samego Diabła, moja Moc i mój Rydwan nie mają znaczenia, gdy jesteś w pobliżu. Gdy jesteś w pobliżu, jako Głupiec, zapatrzona i rozmarzona patrzę na nasze ciała, przyodziane w piękne, wieczorowe kreacje, jak na Kochanków, wyruszających na bal. Trwający do rana w jednej z Wież pałacu należącego do namiętności, serdeczności, zaufania i odwagi. Bo ile trzeba mieć w sobie odwagi, by po raz ostatni spotkać się z ukochanym i oświadczyć mu, że za chwilę ta Wieża, ta bezpieczna przystań, runie i zostaną po niej same gruzy. Może wtedy mój Rydwan będzie miał znaczenie, a moja Moc wda się we znaki i popchnie mnie do przodu jako Głupca, ukazującego (na pożegnanie Diabłu oczywiście) środkowego palca. Tylko tym razem pustego, osamotnionego, nagiego. Bez pięknego pierścienia z fioletowym klejnotem. Nie zostanie po nim nawet ślad. Zniknie, jakby zapadnie się pod Ziemią i wsiąknie w nią z całą swoją energią.

Ubrana w długą i falbaniastą suknię w odcieniu kremowego, ale mimo wszystko brudnego złota albo bardziej dymnego kwarcu? Szczerze nie wiem, wiem, tyle że miała wycięte ramiona i wyglądała niczym wyciągnięta z tandetnego filmu o rodzinie królewskiej. Szłam dumnie, wypinając pierś, przez żwirową dróżkę, otoczoną z każdej strony drzewami. Księżniczko, zaczekaj! Niezbyt wysokie obcasy nie ułatwiały mi tej przeprawy, ale gdy dostrzegłam czubek głowy blondyna, siedzącego na ławce przede mną i odwróconego plecami do całego skweru czerwonych róż, przestało mieć to dla mnie znaczenie. Miałam ochotę zrzucić to tanie narzędzie tortur, które obcierało mnie z każdej możliwej strony, podbiec do niego i zatopić się w szerokich ramionach przesiąkniętych perfumami. Zapach, który mnie ogarnie, będzie ziołowy. Będę czuła rozmaryn, nutę mięty, tytoń, tymianek oraz kwiat czarnego bzu. Mogę przebywać w nim cały czas. Wszystko może mieć dla mnie zapach rozmarynu, mięty, tytoniu i tymianku, wymieszanego z kwiatem czarnego bzu. Piękne rośliny, wyrastające z samego wnętrza matki, poddane próbie czasu i warunków. Bajka.

— Co ty znowu niesiesz?

Co ja znowu niosę? Nie znowu, Vernonie, tylko nie znowu. Spoczywający na moim prawym przedramieniu frak, również wyciągnięty ze średniowiecznej garderoby, skoro już musisz wiedzieć.

— Prezent. — palnęłam, poszerzając uśmiech. — Jest 23 sierpnia.

Zdezorientowany wyraz twarzy mojego kompana to jedyna rzecz, jaką w tamtej chwili byłam w stanie dostrzec. Oczywiście, oprócz rozciętego łuku brwiowego. W co on znowu się wpakował? Vernonie, w co, żeś znowu się wpakował? Jakie kłopoty na siebie ściągnąłeś? Przecież wiesz, że nie mam jak ci pomóc. Choćbym nie wiadomo jak próbowała i katowała się nadmiarem pracy, nie mogę. Chcieć i móc, to najlepsze, co może się człowiekowi przytrafić. Bezradność jest torturą, na którą mnie w tym momencie skazujesz.

Zapatrzyłam się na jego rysy twarzy. Zawsze mi się podobały, ale w świetle ostatnich godzin na Manhattanie były idealne. Delikatnie wystające kości policzkowe, a pod nimi cień zarostu. Do tego wąska linia malinowych ust i mieniące się w świetle dziennym ciemne tęczówki. Jakby ktoś zapytał mnie o drobnostkę, na przykład z ilu kart składa się talia tarota Waite'a, to i tak nie wiedziałabym co powiedzieć. Mgła, mgiełka, mgiełeczka, mgiełczunia, mgiełczuniuniunia — jak zwał, tak zwał.

Machnęłam mu ręką, żeby zrobił mi miejsce. Przesunął się zaledwie kilka centymetrów. Arogant. A może romantyk?

— Na ten moment nie przychodzi mi do głowy żadna okazja, by w biały dzień rozdawać prezenty, ale daj mi chwilę. Coś wymyślę.

— Sierpień, pamiętasz? Dzień nie jest biały, dopiero będzie. — powiedziałam, rozglądając się i machając nogami jak małe dziecko. Przecież biało będzie dopiero w grudniu. Na dworze szybko zacznie robić się ponuro, a jedyne co będzie oświetlać czarny mrok, to odbijające światło latarni białe zaspy magicznego pyłu. Wtedy wrócę, zapukam do jego drzwi i wręczę kolejny prezent. Na Boże Narodzenie. Wproszę się do jego mieszkania, brudząc wycieraczkę i jej okolicę topniejącym z moich traperów śniegiem, całując jego babcię i oczywiście jego. Zmarznięta z czerwonymi jak dobry barszcz, przyrządzony przez wykwintnego szefa kuchni, policzkami, rozsiądę się na fotelu przy choince i poopowiadam im, jak wygląda Europa. Przyznam, że jest niczym w porównaniu do uroków bożonarodzeniowego parku centralnego i do Times Square w Sylwestra, którego tak bardzo ubóstwiam. Ubóstwiam też grzańce, wszelkiego rodzaju przyprawy korzenne, ich zapach oraz aurę, jaką oddają. No i przede wszystkim pierniczki, moje kochane przez lata pierniczunie, którym przyrzekłam miłość i wierność, chociaż w sumie one też zaliczają się do rodzaju korzennych. Śpiewanie kolęd też jest nieziemskie.

Co mogę poradzić na to, że święta Bożego Narodzenia są moim ulubionym okresem w roku? I to mimo że jestem zwolenniczką ciepła, leżenia cały dzień na plaży i zanurzania się pod powierzchnią oceanu. Koniec i kropka — nie ma miejsca na przecinek.

— Wybieramy się na ślub Cahmichaela i Panny Sullivanny? — zapytał, wyrywając mnie przy tym z obliczeń pod tytułem: Ile pozostało mi dni do wigilii?

— Panna Sullivanna wychodzi za mąż? — mruknęłam pod nosem. — Kto by pomyślał, że będzie ślubować miłość i wierność przede mną... — W tym wypadku pierniczunie się nie liczą.

— Ja.

— Ty?

— Oraz Winstonowie.

— Młodzi czy starzy? — Oburzyłam się.

— Młodzi i starzy.

— Kogoś jeszcze mam wpisać na sam początek kolejki: Kto nie dostanie zaproszeń na m ó j ślub?

Chociaż nie. Na samym początku będzie moja matka. Później siostra, a dalej to jak Boga poniesie.

— A chcesz, żebym wymieniał jeszcze? Bo mogę i tak, i nie.

Prychnęłam. Tego już za wiele. Żeby przypisane losowo nazwiska, do losowych osób, którzy na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, gdyby mnie znali, wstrzymaliby się od głosu: Kto pierwszy będzie ślubował miłość i wierność — ja czy Panna Sulivanna — zagłosowali jednak na Pannę Sullivannę, która częściej zmienia kochanków, niż ja nakładam cytrynową tartę na porcelanowy talerz. Żarty.

— Wybieram opcję numer trzy.

— Jest taka opcja? — zdziwił się. Zawsze jest opcja numer trzy. I cztery i pięć, i sześć.

— Nie wiem. To ty tu ustalasz zasady. — rzuciłam na odczepnego i odwróciłam twarz w kierunku czerwonych krzaków.

Przepełniający je wręcz bordowy odcień, przełamywał spokój płynący od dominującej wokół nas zieleni. Spokój i harmonia nagle, ale jednak stopniowo, przez lata pielęgnowana, zostaje zakłócona ogniem. Płonącym i parzącym, a na końcu i tak zgaszonym przez kochanków i ich litry wylanych łez.

Nucąc pod nosem jedną z melodii Eziego Bosso, tą näjpõpułàrñiėjšżą, ale dla mnie jedną z piękniejszych, Rain, in Your Black Eyes, podniosłam się i okrążyłam ławkę. Znalazłszy się pomiędzy broniącymi się na swój sposób krzakami, swoją drogą skuteczny sposób, poczułam na sobie nie tylko ukłucia kolców, przeszywających warstwę mojej oliwkowej skóry, ale także baczny wzrok i nie należał on tylko do przechodniów, którzy wpatrywali się we mnie i w moje otoczenie, doszukując się kamer, reżysera i jego, bądź jej, pomagierów albo personelu sześciogwiazdkowego hotelu dla obłąkanych i niestabilnych, nie. Poczułam jego wzrok. Intensywne, niemal przeszywające mnie na wylot spojrzenie z czarnych oczu wypełnionych deszczem. Czytał ze mnie jak z otwartej księgi. Wiedział wszystko, a mimo tego pytał. Gdyby chciał, mógłby mnie wrobić w morderstwo, a policja i rodzina ofiary od razu posądziłaby mnie. Żadna poszlaka nie wskazałaby jego. Zaplanowałby wszystko, co do najdrobniejszego szczegółu i to idealnie. Byłaby to czysta perfekcja. Skąd więc mam mieć pewność, że pewnego dnia, gdy ta zawzięta i okropna Alma, zalezie mu za skórę, Veron nie zemści się na niej za wyrządzone mu krzywdy? Almo, nigdy nie zrobię niczego przeciwko tobie. Masz moje słowo. Słowo można se wsadzić w dupę. I gdyby nie to dane mi šłöwô, byłabym w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach pewna (bo nigdy, ale to n i g d y nie można być czegoś pewnym na sto pieprzonych procentów), a nie tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu. Bo przecież skoro człowiek z ręką na sercu, patrząc ci w oczy, daje ci słowo, pokazuje tylko na ile go stać. Pokazuje, że jest zdolny do wszystkiego i nieobliczalny na swój własny, wyimaginowany sposób, znany tylko jemu. Nigdy nie złożyłam obietnicy i nigdy jej nie złożę. Nie jestem opętana.

— Monsieur, zatańczymy? — zapytałam, kłaniając się i jednocześnie wręczając samotną różę, pozbawioną nawet kolców. Bo widzisz Vernonie, pokłułam się, żeby oszczędzić tego tobie. Doceń moją dobroć i piękne serce.

Podczas gdy ja zrywałam kwiat, on zdążył przebrać się w przytargany przeze mnie strój. Wiedziałam, że to zrobi.

— Próba generalna przed uroczystością Panny Sulivanny, Mademoiselle?

— Brutal. — zaśmiałam się.

I zatańczyliśmy. W parku, do muzyki, którą znaliśmy jedynie my, ale tak naprawdę to nawet my jej nie znaliśmy. Ponosiły nas doznania i intuicja, która kierowała i dyrygowała, gdzie mamy stawiać kroki. Nie raz i nie dwa, mój Vernon, nadepnął na suknię w blisko nieokreślonym kolorze, a ja nie raz i nie dwa, tracąc równowagę, się nie przewróciłam. Danusiu, jak to jest, że ty chodzisz i chodzisz, i nie zdzierasz obcasów? Zapytała. Ciociu, ja po prostu patrzę, gdzie stawiam nogę. Powiedziała przez delikatny śmiech. Urodzona dama.

Oddałabym wszystko, by choć na chwilę przytulić się do mojej Urodzonej damy, by choć przez chwilę poczuć jej zapach, tym razem nie ziołowy, raczej słodki, nieco mdlący, ale wspaniale matczyny i cukrowy. Zapach domu. Domu Damy, która przed każdym wyjściem poświęcała czas na staranny makijaż, Damy, która do końca chodziła w szpilkach, Damy, która nauczyła mnie, czym jest miłość oraz jak ją okazywać (przyznaję, że na tych lekcjach nie do końca uważałam). Zawsze powtarzała, że Monsieurzy zwracają najpierw uwagę na włosy i buty. Nauczyła mnie wszystkiego, oprócz jednej rzeczy — jak mam sobie poradzić, gdy jej już nie będzie?

— Dziękuje za taniec, Monsieur.

— Powiedz jeszcze raz brutal. Dla mnie. — Jego głos był delikatny, niemal niesłyszalny.

Bez zastanowienia zrobiłam to, o co poprosił. I jeszcze raz, jeszcze raz, i jeszcze raz. Chodziłam wokół, trzymając się kurczowo szorstkiej dłoni i szeptałam ten magiczny splot literek. Oboje wiedzieliśmy, co oznacza, ale żadne z nas nie potwierdziło tego, chociażby kiwnięciem głowy. Jak za wodną kurtyną, druga strona była znajoma, ale zamazana, wręcz niepewna. A ani ja, ani on, nie byliśmy gotowi, by na trzy przeskoczyć przez wodny płaszcz, mocząc się doszczętnie i całkowicie.

— Gotowa?

— A powinnam? — Nie powinnam. A może powinnam? Opcja numer trzy, raz!

— Opcja numer trzy. — powiedział z nieskazitelnym uśmiechem i pociągnął mnie w nieznaną mi dotąd stronę.

Szliśmy żwirowymi uliczkami do momentu, w którym opuściliśmy park. Zostawiliśmy naszą ławkę, nasze róże i nasze dzieciństwo z tyłu. Kompletnie za nami. Vernon, zapytał mnie ile mamy czasu, czuł, że coś się święci, a mimo tego nie dopytywał co. A może już wiedział co? Może tak naprawdę tylko udawał, że podświadomie nie czuje? Może tak naprawdę rozgryzł moje stroje i mojego brutala, tak jak ja rozgryzłam jego Pannę Sulivannę, młodych i starych Winstonów oraz jego samego? Tak, rozgryzłam go. Rozgryzłam go w momencie, w którym poprosił, bym jeszcze raz wypowiedziała w jego stronę brutala. Podobało mu się to słowo, a ja uwielbiałam je wymawiać, ale tylko do niego. On był tym jedynym, dla którego przepadłam i dla którego byłabym w stanie zapełnić całą swoją dyskografię balladami o brutalu. On był tym jedynym, dla którego wrócę. Był moją kotwicą, jedyną rzeczą, która trzymała mnie w miejscu, bo gdyby nie on, mój przyjaciel, kto wie (bo na pewno nie ja), w którym wymiarze bym teraz oddychała? Może zanieczyszczałabym swoje płuca nie tylko dymem tytoniowym, ale także oparami piekieł, a moja wątroba nie byłaby tak obciążona litrami skonsumowanej whiskey? Jeżeli, jest to jakkolwiek i gdziekolwiek możliwe? Może nie spacerowałabym już uliczkami Central Parku? Nie zachwycałabym się widokiem nocnego Manhattanu z dziesiątego piętra? Nie wpatrywałabym się w swoje odbicie w szkle i miliony światełek za nim. Nie czekałabym na moje dwudzieste czwarte białe święta? I nie doczekałabym widoku zakochanego Vernona? Przepadł doszczętnie, tak samo, jak i ja. Cieszyło mnie to i przygnębiało w jednym.

Zapytałam, dokąd idziemy. Cisza. Ponowiłam pytanie. Cisza. I tak chyba z dziesięć razy, aż porządnie wyraziłam swoje niezadowolenie z tego faktu. Zatrzymałam się przy najbliższej ulicznej latarni i objęłam ją, wstrzymując nasz ruch.

— Marna próba. — Zatrzymał się w pół kroku, a następnie odwrócił w moją stronę.

— Ona też potrzebuje ciepła i wsparcia, a ja potrzebuje wiedzieć, dokąd mnie ciągniesz. — Powiedziałam na jednym wdechu. — Myślisz, że t e buty są wygodne? — uniosłam brwi oraz lewą nogę, eksponując mu złote szpilki. Ich kolor był już bliżej określony.

— Mówiłem ci przecież, że Panna Sulivanna bierze ślub i aż głupio na niego nie przyjść.

— Myślę, że pan młody nie będzie zadowolony z faktu, że pojawię się na jego ślubie. Wiesz, jak to bywa, wspólna przeszłość i takie tam sranie w banie i pszczoły na paradzie.

— A jednak wybrał Pannę Sulivannę, a nie ciebie, więc możesz być spokojna, złotko.

Cóż za naśmiewanie się z mojego stroju! On w tym brązie wcale nie wygląda lepiej. Nie powiem nawet jak co, bo się księciuniu obrazi.

— Nie wybrał, tylko nie posłuchał mnie i skorzystał z opcji numer dwa, a nie trzy. Zła bramka. — podsumowałam, w dalszym ciągu przytulając chłodny kawał blachy.

— Możemy już iść?

Nie wymięknę.

Czy on naprawdę chciał iść na ślub Panny Sulivanny? Jasne, że nie. To była zagadka, której nie mogłam rozwikłać. Dlatego stałam w miejscu i starałam się wymyślić jakąkolwiek bezsensowną miejscówkę — bo sensowne przy nim nie wchodzą w grę — dokąd mógłby nas zabrać. Do głowy przyszło mi jedynie planetarium, wykwinty pub za rogiem i kościół. Tylko że kościół oznaczałby ślub Panny Sulivanny, a przecież do cholery takiego nie ma! W co on sobie ze mną pogrywa?

— Teoretycznie.

— To teoretycznie czekam, aż się ruszysz.

No i wymiękłam. Wymiękłam i się ruszyłam. Zrobiłam krok do przodu, a nawet kilka aż nie zrównałam się z moim kompanem. Szliśmy ramię w ramię, a nasze dłonie co jakiś czas wzajemnie się muskały. Nie wiem, czy pod wpływem ruchu, czy mojego podświadomego pragnienia kontaktu z nim. Po prostu nie jestem co do tego pewna. Chciałabym zatrzymać się pod latarnią, pogłaskać go po policzku, zapatrzeć się w tych ciemnych tęczówkach i nie myśleć o przyszłości. Chciałabym zatopić się w jego ciele, jak i duszy, i stać się niewidoczna. Jakbym za sprawą czarodziejskiej różdżki zniknęła w otchłani ziół i czarnego bzu. Oplotłabym się tytoniem, a rozmaryn włożyła pod poduszkę. I tak bym spała i spała, aż nie obudziłby mnie koniec świata, no, chyba że Śmierć na swoim białym, czerwonookim rumaku z cyfrą trzynaście, nie zapukałaby wcześniej do naszych drzwi i poprosiła o wpuszczenie na herbatę i szarlotkę. Albo jabłecznik. Szarlotkę albo jabłecznik, albo szarlotkę i jabłecznik? W sumie co za różnica? Po prostu na herbatę i ciasto. Tylko jaką herbatę? Czarną, earl grey, zieloną, a może malinową? Ewentualnie mam w zapasie jeszcze grzaniec śliwkowy, ale on należy się tylko gościom z wyższej półki. Czy Śmierć zalicza się do gości z wyższej półki?

Czyli jednak kościół. Przemyślenia o herbacie, jaką podam Śmierci i jej siwemu rumakowi doprowadziły mnie do kościoła. Powiedzieć, że jestem osobą wierzącą to, jak powiedzieć, że nie dostałam mgiełczuniuniuni. Bo przecież ją dostałam, a w Świętą Trójcę nie wierzę. Więc dlaczego kościół Vernonie? Chcesz, żebym się nawróciła? Uklęknęła przed ołtarzem, rozmazała cholernie drogi tusz do rzęs i wyznała wszystkie swoje grzechy w obliczu Boga? Zaczynając od tego, jak bardzo cię pragnę? Jak bardzo pragnę zostać w moim ukochanym mieście, a nie wyjeżdżać na drugi koniec świata? W przenośni i dosłownie? Vernonie, powiedz mi dlaczego? Dlaczego i po co mnie tu przyprowadziłeś? Naprawdę chciałabym cię rozgryźć, ale teraz nie potrafię. Opanowała mnie mgiełczuniuniunia, a za nią jej bliska rodzina — mgiełczunia.

Klęczę w natłoku myśli i nie jestem w stanie przyciągnąć do siebie żadnej z nich. Są za daleko, a moje lasso jest za krótkie. Zbyt duży ciężar, więc po prostu zapytam:

— Co my tu robimy?

A ty mi odpowiesz jakąś bzdurą, przez którą znowu się pogubię.

— Przyszliśmy na ślub.

Nie wcale nie. Przecież ten budynek jest pusty. Nikogo poza nami nie ma, Vernonie, czy oślepłeś? Albo zgłupiałeś? Naprawdę robię się już zmęczona tymi naszymi szyframi, ale z drugiej strony je uwielbiam!

Moja dezorientacja go rozbawiła. Mnie również, ale przecież nie będę się śmiała sama z siebie. Pieprzenie! Oczywiście, że będę! I wybuchłam śmiechem na środku świątyni. A on razem ze mną i mimo że starał się pohamować, nic z tych starań nie wyszło.

— Czemu mi nie wierzyłaś, kiedy mówiłem ci, że idziemy na ślub? — zapytał, przenosząc na mnie wnikliwe spojrzenie. Nie podobało mi się, ale intrygowało i uzależniało. Nie mogłam oderwać od niego wzroku i to bez żartów. Serio. Czułam się jak zahipnotyzowana. W scenerii starego kościoła, pięknych kolorowych witraży, przez które wpadały lekkie promyki Słońca, którym udało przebić się przez tony burzowych chmur panujących nad Nowym Jorkiem.

— Nie ważne. Więc naprawdę przyszliśmy na ślub... — potwierdziłam sama sobie, jakbym dalej nie mogła w to uwierzyć. A jednak wierzyłam. I chyba po cichu dochodziło do mnie, kto będzie młodą parą.

Zamknęłam oczy i znowu usłyszałam Rain, in your black eyes. Jakby umysł z automatu przywoływał ją w emocjonujących chwilach mojego życia, bo w końcu miałam niecałe dwadzieścia cztery lata, a za chwilę miałam wyjść za mąż. Niesamowite. Czyli znowu go rozgryzłam. Rozgryzłam go, zanim jeszcze zdążył przede mną uklęknąć i poprosić o rękę, chociaż przywłaszczył ją sobie już kilka lat temu. I chociaż należała do niego i tak pragnęłam, by o nią poprosił. By klęczał przede mną i o nią błagał, aż bym mu jej nie oddała i nie dorzuciła drugiej w gratisie. I całego ciała jako gratis gratisu. Należałabym do niego i tylko do niego. A Vernon nie byłby już tym samym Vernonem, bo byłby moim Vernonem.

Wszechświecie, chciałabym otworzyć oczy i ujrzeć klęczącego przede mną blondyna z rozciętym łukiem brwiowym w odrobinę za małym fraku. O nic więcej nie proszę.

— Almo?

Niepewnie otworzyłam oczy. Najpierw jedno, później drugie. Pierwsze było oczywiście lewe, bo ono zawsze się wszędzie pcha. Trochę szkoda mi prawego, ale w końcu musi się nauczyć radzić w życiu! Nie będę go niańczyć w nieskończoność.

Dlaczego mówisz do mnie Almo, skoro doskonale znasz moje imię? Rozumiem, że zwracam się do ciebie Vernonie, a jednak doskonale znam twoje imię, ale to zupełnie inna sytuacja, Vernonie.

— Alma wyszła. Zostałam ja.

— W takim razie, Ja — uklęknął. Serce mało nie wyskoczyło mi z piersi i nie uściskało go za ten staroświecki gest. — Zostaniesz moją Madame Brutal? Na dobre i na złe w obliczu obecnego tutaj Boga?

— Prosisz mnie o rękę? — Błagaj o nią, Vernonie, błagaj.

— Błagam o nią.

Uśmiechnęłam się. Naprawdę się uśmiechnęłam. To był ten moment, w którym przepełniło mnie szczęście. Nic dodać, nic ująć. Nie teraz.

— Tak, zostanę twoją Madame Brutal na dobre i na złe w obliczu obecnego tutaj Boga.

Cisza. Ta potężna, potrzebna nam i przyjemna cisza wypełniająca stare mury.

— Możemy potraktować to również jako ślubowanie, bo obawiam się, że nie będę w stanie tego powtórzyć, Gigi. — zaśmiał się przez łzy, a ja razem z nim.

Nie podniósł się. Dalej klęczał, więc zrobiłam to samo. Uklękłam przed nim i złapałam jego twarz w obie dłonie. Zdjął jedną, prawą, ucałował i wsunął na nią pierścionek. Rzadko to przyznaję, ale był magiczny. Podobał mi się. Srebrny, wiekowy, z fioletowym kamieniem pośrodku. Ametyst. Z daleka wyczułabym jego energię. Specyficzną, spokojną i opanowaną. Cały mój Vernon.

— Milo, wrócę. Obiecuję ci, do cholery jasnej, obiecuję, że wrócę. — Może jednak jestem opętana? Poczułam jak pierwsza łza spłynęła po moim policzku. Nareszcie prawe oko wyszło przed szereg! Jestem dumna.

I na co nam ten płacz? A taki miałam genialny plan na ten tusz do rzęs. Taki miał być ámërykåńški, wodoodporny, no.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top