Lśnienie gwiazd nadziei
Autor: melio_rism
Lustro.
Zwyczajne zwierciadło odbijające światło i ukazujące odbicie. Odbicie wszystkiego, co znajduje się w pobliżu i jest na nie nakierowane. Nieważne, czy to będzie XIX wieczny, drewniany mebel, nowe, lakierowane auto prosto z salonu, czy istota żywa.
To ostatnie opisywało między innymi człowieka, którym jakby nie mówiąc byłam, jednak czy ja na pewno w tym momencie w pełni się do niego zaliczałam?
Według nauk i ich definicji, istota żywa to nic innego niż organizm, który wykazuje objawy życia. Oddycha, odżywia się, wydala, rośnie, rozwija i rozmnaża oraz reaguje na zmiany zachodzące w środowisku.
Jednak ja w tym momencie nie spełniałam ostatniego podpunktu. Nie potrafiłam. Mimo usilnych prób nie udało mi się tego teraz osiągnąć. Więc... czy na pewno się w pełni i stu procentach tam kwalifikowałam?
Nie wykazywałam wtedy żadnych czynności. Nie poruszyłam nawet ręką, by zniwelować swędzenie po ugryzieniu komara, których szczerze nienawidziłam. Nie poprawiłam również kosmyka moich jasnych blond włosów, który spadał mi centralnie prosto na twarz i zasłaniał mały kawałek widoczności obrazu przed sobą.
Bezceremonialnie zostałam zamrożona w miejscu, niczym figura woskowa. Zastygłam tam, jakbym była francuską rzeźbą w paryskim, znanym na cały świat muzeum. Lecz nikt nie przyszedł by mnie obejrzeć, czy się przyjrzeć. Byłam sama. Kompletnie sama, a jedyne co słyszałam to tylko swój równomierny oddech. Przypominałam posąg, które on tak bardzo kochał oglądać.
A sama myśl o nim sprawiła, że do głowy napłynął wir wspólnych wspomnień.
To, jak zawsze przychodziłam z nim na wystawę by po raz setny przejrzeć wyrzeźbione dzieła. To, jak za każdym podziwiał je z tak samo wielkim uwielbieniem, jak za pierwszym razem. To, jak wystarczyło, bym tylko spojrzała przelotnie na jego oczy, a już od razu mogłam dostrzec w nich te wesołe iskierki, które tak kochałam widzieć. Które sprawiały mi samej tak pierdolenie wiele radości i szczęścia.
Ale i one musiały też kiedyś zniknąć.
I stałam teraz pusta tak jak jego oczy, nie wykonując żadnego, najmniejszego ruchu.
Żadnego, oprócz przeklętego patrzenia w to okrągłe lustro oplecione cienką, złotą ramką i skanowania swojego wynędzniałego widoku kreatury. Kreatury, która próbowała dostrzec coś w swoich cholernych, zielonych jak nefryt tęczówkach. Zauważyć ten mały, majaczący w tle błysk nadziei, który po chwili nie zgaśnie pod wpływem wiatru prawdy.
Ale wiatr zawiał.
I moja nadzieja tak szybko zgasła, nim się nawet zdążyła porządnie rozpalić, poprzez usłyszenie mojego imienia, które przedzierało się do mnie jak przez mgłę.
Słysząc ten głos, próbowałam szybko się otrząsnąć i wprawić mój mózg na pełne obroty, jak maszynę w ogromnej fabryce. Powtarzałam w myślach to ten czas, zrób to, no dalej, to dla niego jak mantrę. Nie zważając na mroczki, które pojawiły się mi przed oczami i powstałe szumienie w głowie, mocno zacisnęłam dłonie w pięści, skrajnie wbijając sobie paznokcie w skórę, by się choć trochę ocucić. Nieświadomie zagryzałam tak mocno swoją malinową wargę, że już po chwili do moich kubków smakowych dotarł ten doskonale znany mi metaliczny posmak. Czując go, liczyłam, że jeszcze bardziej mnie otrząśnie i rozbudzi. Że zacznę kontaktować choć w większym stopniu.
Tak, jakby ból fizyczny miał zastąpić ten psychiczny, wybudzić mnie z ramion Hadesa i postawić do żywych.
Po kilkudziesięciu niesamowicie dłużących mi się sekundach, mój wzrok się wyostrzył i dostrzegłam tam doskonale znaną mi wysoką postać. Szybko podeszłam do właściciela czarnych, delikatnie falowanych w kilku miejscach kosmyków i spojrzałam na niego z ogromnym wyczekiwaniem, bo to od niego i informacji, które mi przekaże zależało moje życie.
Starałam się złapać z nim kontakt wzrokowy, ale robiłam to tak nieumiejętnie i nieporadnie, że nawet przy tym nie podołałam. Za to on zajęty był odnajdywaniem moich dłoni, które nadal miałam zaciśnięte i schowane za plecami. Gdy finalnie udało mu się je wyplątać z uścisku, delikatnie je złapał, jakbym była wykonana z porcelany i miała zaraz się rozpaść na tysiące kawałków. A może i nawet na miliony.
Gdy poczułam jego dotyk, kontrast był wręcz uderzający. Moje chude, zimne, a jego duże, szorstkie, ale tak okropnie ciepłe i przyjemne w dotyku. Dodatkowo na palcach spoczywały złote pierścionki, którymi zawsze lubiłam się bawić i jeden sygnet z wytłoczonym słońcem. Sygnet, który dałam mu pięć lat temu z okazji jego urodzin i z którym się nigdy od tamtego momentu nie rozstawał.
Nadal nie puszczając moich kostek, przysunął je bliżej swojej wyraźnie zarysowanej twarzy i musnął je czule swoimi idealnie wręcz okrojonymi wargami. Następnie wciąż nie patrząc mi w oczy, opuścił nasze dłonie w dół. Czułam jak łagodnie i okrężnymi ruchami swoich kciuków gładził moje knykcie. Gdy w końcu zwrócił swoje spojrzenie na mnie, to mimo prób nie mogłam go w żaden sposób odczytać i odgadnąć. Nie miałam zielonego pojęcia, co się może skrywać za krystalicznymi, jak woda oczami. Nie umiałam sporządzić własnej interpretacji. Nie zdołałam. Nie sprostałam.
Po skrzyżowaniu spojrzeń, które trwało maksymalnie kilka sekund, nagle, ale nadal z cholernie zachowaną ostrożnością przyciągnął mnie ku sobie, mocno owijając moją talię swoim silnym, umięśnionym ramieniem. Za to drugą dłoń umieścił na mojej głowie, zarazem przybliżając mnie jeszcze bardziej do swojego ciała, choć i to już wydawało się niemożliwe. Przez cały czas uścisk nie zelżał nawet na sekundę, a on nadal kojąco gładził moje włosy i momentami nieco nerwowo przeplatał kosmyki między sobą. Trwając w letargu, dopiero po chwili poczułam subtelne pocałunki składane na czubku mojej głowy. Byliśmy tak blisko, że nie dało się wcisnąć między nami żadnej szpilki, czy najmniejszego ziarenka piasku.
I z każdą sekundą, która trwała dla mnie wieczność, czułam coraz większą gulę w gardle, której nie potrafiłam przełknąć. Serce wybijało cholernie szybki rytm, a osadzony na nim ciężar też z każdą chwilą ciężał. Stawał się coraz większy i większy, a i ja traciłam coraz więcej sił. Jednak nadal w głębi duszy spoczywał gram tej pewności i przekonania, że wszystko jest w porządku.
I że takie też zostanie.
Ale przecież nadzieja matką głupich.
I jak się okazało, te słowa były prawdziwe do szpiku kości. W tym momencie byłam zwyczajnie głupia, co dowiodło te kilka przeklętych następnie wypowiedzianych słów.
-Tak mi pierdolenie przykro kochanie.- Cichy, wypełniony bólem szept dotarł do moich uszu.
I to właśnie wtedy mój świat po raz drugi się zawalił.
Na początku nie przyswoiłam tego, co powiedział. Tkwiłam w cholernej mydlanej bańce, która mnie chroniła i oddzielała od tego wszystkiego. Dawała złudny, ulotny spokój, który mimo swej fałszywości był mi tak okropnie potrzebny. Ale nawet i on miał swój koniec. Złudzenie zaczęło pękać, a przez ilość otaczających mnie bodźców, w mojej głowie nastąpiło zwarcie. Do mózgu zaczęła napływać coraz większa ilość niezrozumienia, które po chwili zostało zasłonięte przez małe światło. Przebijało się do mnie jak przez szybę. Niezauważalny błysk, dzięki któremu sens słów zaczął do mnie docierać.
Tak mi pierdolenie przykro kochanie odtwarzało się w mojej głowie na okrągło niczym w zapętleniu i dudniło, jakby trwała burza. Grota prowadzące do zgubienia zaczęły się otwierać, a każdy stamtąd uśmiechał się perfidnie zapraszając mnie do środka. Niepozornie lgnęli do mnie, oferując i składając kuszące propozycje, chcąc wręcz siłą mnie tam zaciągnąć. Trybiki w głowie zaczęły przybierać szybsze tempo, a wokoło zaczęło piszczeć. Drażniący pisk coraz bardziej mnie ogarniał i pochłaniał, a ja mimo to się nie sprzeciwiłam. Wydałam niemą zgodę nie myśląc o konsekwencjach i nadciągającą nade mną ulewą bólu.
-Nie... To nie może być prawda.- Powiedziałam drżącym od emocji głosem. Z każdą chwilą mój oddech coraz bardziej przyspieszał i stawał się urwany. Błyskawicznie wyszarpałam się z uścisku i zaczęłam kręcić głową, nie mogąc uwierzyć.
Nie mogąc uwierzyć, że jego życie się skończyło. Że jest to już pierdolony czas przeszły.
A łzy, na które nawet nie zwróciłam większej uwagi zaczęły spływać mi strużkami po policzkach, zarazem kapiąc i mocząc jedną z moich ulubionych bluz z kapturem. Cofałam się coraz bardziej, krok po kroku, o mało się nie potykając i prawie lądując na ciemnoszarych kafelkach. Moje nogi były jak z waty. Nie panowałam również nad drżeniem rąk. Wzrok miałam rozbiegany, nie umiejąc patrzeć na jeden punkt. Nie będąc w stanie się skupić.
-Rosie...- Wypowiedział moje imię nadal spokojnym tonem, starając się nie porwać negatywnym emocjom, w których wir zdążyłam się wciągnąć ja. Jednak w sposobie jaki to powiedział, przebijała się zauważalna nuta cierpienia i współczucia. Współczucia, przed którym się wzbraniałam. Którego ja nie chciałam. Którego tak bardzo nienawidziłam.
-Przestań w końcu kłamać! Jak możesz robić to mi?! Doskonale wiesz, ile on dla mnie znaczy!- Krzyknęłam głosem pełnym roztrzęsienia i rozżalenia, nie panując nad sobą. Czułam jak promieniujący, przeszywający na wskroś ból, który dopiero co się pojawił, zaraz miałby rozsadzić mi czaszkę. Gorzkie łzy znowu otuliły moją twarz, a ja coraz mocniej byłam tym zmęczona. Wypalano mnie od środka. Czułam jak płonęłam mając już zaraz przemienić się w popiół. Ale nie byłam feniksem, by odrodzić się po raz kolejny.
W myślach nieustannie zapewniałam się, że jest to sen. Sen, który został zastąpiony koszmarem, których od dziecięcych lat nieustannie się bałam. Sen, który zaraz się skończy.
Mój umysł i ciało błagało o jego koniec. O jego pierdolone zakończenie, o zsunięcie kurtyny w dół.
Jednak skąd mogłam wiedzieć, że to dopiero początek, a wyjście z sali podczas trwania sztuki w tym teatrze jest niemożliwe?
Nie mogąc tego znieść, zaczęłam osuwać się po ścianie, ostatecznie lądując na zimnej posadzce. Podciągnęłam kolana pod brodę opierając na nich łokcie. Byłam jak w transie. Nie umiałam zdefiniować praktycznie wszystkiego. Każda najmniejsza informacja czy wiadomość dochodziła do mnie z cholernym opóźnieniem. Coraz bardziej szarpałam obiema dłońmi za kosmyki, nie wiedząc nawet kiedy one się pośród nich znalazły. Dławiłam się własnym płaczem, który przybierał na sile. W głowie panował ogromny mętlik, w którym jeszcze bardziej się plątałam. W umyśle skręcałam co chwilę w inną stronę, nie wiedząc w którą stronę iść i jak się stąd wydostać, cały czas błądząc. Na domiar złego, ścieżki za mną od razu się zacierały i wokół panowała mgła.
Tak okropnie chciałam zakończyć te męczarnie. Tak strasznie się gubiłam.
Nawet strużka śliny, która znalazła się na mojej brodzie, leciała w dół. Spadała w nieznane, lądując blisko dna. Ale to ja w tej chwili zbliżałam się ku upadkowi. Nie miałam sił, by się ratować. Ale to mi w tej chwili nie przeszkadzało. Nie było ważne. Nie teraz. Nie, gdy w grę wchodzi on. Bo to on był, jest i będzie najważniejszy. On zawsze był na pierwszym miejscu.
-On żyje, prawda? Przecież mówiliście, że idzie wszystko w dobrym kierunku... Że widać postęp w leczeniu i że to ostatnia operacja podczas której pozbędzie się ostatecznie tego cholerstwa... Chcieliście sprawdzić moją reakcję? Gdzie są ukryte kamery?! - Zawołałam z desperacji, zanosząc się kolejnymi łzami, które wypalały policzki. Zdzierałam sobie gardło do krwi, rozpaczając z bezsilności. -Gdzie one do cholery są...- Wyszeptałam do siebie, mając utkwiony wzrok na swoich starych trampkach, nie przestając łkać i się kołysać na zmianę do przodu oraz do tyłu. Trwałam w odrętwieniu, nie żyjąc, a tylko marnie egzystując.
-Kochanie...- W odmętach powierzchni usłyszałam głos, lecz nie chciałam na niego odpowiedzieć. Dopiero dochodząc do wniosku, że może jego wcześniejsze słowa były pierdolonym, nieśmiesznym żartem, a on nadal jest tu z nami, postanowiłam zareagować. Powoli podniosłam głowę i spojrzałam na niego, nadal roniąc łzy. Nie obchodziło mnie to, jak wyglądałam. Nie miało znaczenia, jak bardzo mizerny i osłabiony obraz sobą prezentuje. Mogłabym być nawet jeszcze cała pobrudzona ziemią czy we krwi, a i tak nie zwróciłabym na to większej uwagi. Co ja mówię, nie przyciągnęłoby to jej wcale.
Widziałam, jak z każdym krokiem był coraz bliżej. Przez cały czas nie opuściłam jego spojrzenia. On tego też nie zrobił.
Gdy dzieliły nas tylko centymetry, usiadł obok mnie opierając się o ścianę i finezyjnie wciągnął mnie na swoje kolana. Momentalnie otoczył mnie ramionami, nie odzywając się. Biło od niego tak przyjemne ciepło, że bez dłuższej chwili zastanowienia i ja zaplotłam słaby uścisk wokół jego pasa. Co prawda mógłby zaraz zostać rozerwany, ale nie umiałam wykrzesać z siebie więcej.
Bo to on był moją siłą. Moim powodem wstawania rano i nie poddawania się. To dla niego walczyłam z każdą przeciwnością losu.
A teraz go już nie ma.
I już nie wróci.
Opierając głowę o klatkę piersiową chłopaka po chwili poczułam dłoń, która kreśliła na jej czubku niezidentyfikowane znaki i dwa bicia serca.
Swoje i Levina.
Oba biły w zawrotnym tempie, ale nadal moje było szybsze. Czułam, jakby zaraz miało wyskoczyć mi z klatki piersiowej i już nigdy nie zwolnić.
Ale i teraz przygniotła mnie rzeczywistość ze zdwojoną siłą.
Bo to właśnie dzisiaj jego serce przestało pracować.
Próbując uciec od goniących mnie demonów, zamknęłam boleśnie oczy, bardziej wtulając się w tors chłopaka. On także mnie do siebie przycisnął, pozwalając schować głowę w zagłębieniu jego szyi i wspólnie płakać.
Płakać za osobą, którą cholernie kochałam i nadal kocham.
Za osobą, która nie zasługiwała na taki los.
Kolejne minuty mijały, a koszmar nadal się nie kończył. Zaciskałam piąstki na tyle bluzy Rimeta, próbując sobie dowieść, że i on nie odszedł. Że on nadal tu ze mną jest.
Ból nawet nie zelżał, wręcz przeciwnie, on wciąż się pogłębiał. Coraz bardziej traciłam poczucie czasu, a przede wszystkim traciłam siebie. Zatracałam się w tym.
Kimkolwiek jesteś, jeśli gdzieś istniejesz i masz władzę absolutną, proszę dopomóż i usłysz mnie. Skończ te rozsadzające mnie od środka męki i przywróć go do życia, skoro oni nie dali rady.
Levin przez ten cały czas nadal trzymał mnie w swoich objęciach, nie wypuszczając ani na chwilę. Pozwalał mi przeżywać swój własny koniec, gdy uspokajająco i leczniczo gładził moje plecy samemu roniąc łzy. Co jakiś czas szeptał do moich uszu ciche zapewnienia zachrypniętym głosem, że razem sobie poradzimy. Że nie zostawi mnie samej i cały czas przy mnie będzie tak jak zawsze. Że będzie pomagał mi w codziennych, jak i niecodziennych czynnościach oraz sytuacjach.
Ale nawet to nie pomogło i nie uśmierzyło cierpienia. Nawet to, nie przerwało moich katuszy.
-Dlaczego to go spotkało... -Zaczęłam słabym głosem mając obolałą krtań od płaczu, a bardziej to wycia. Wycia z bólu po stracie niesamowitego człowieka, który zasługiwał na wszystko co najlepsze.
Człowieka, który zachorował na kurewsko okropną chorobę.
Człowieka, który mimo to miał w sobie więcej radości i życia niż miliardy ludzi na tym świecie.
Człowieka, który był moim 6-letnim młodszym bratem.
-To ja powinnam być na jego miejscu... Mój ukochany braciszek...- Wyszeptałam, a już po chwili znowu dopadły mnie spazmy płaczu, których nie umiałam powstrzymać. Znów głośno zaszlochałam, wierzgając się. Próbowałam stamtąd się ulotnić, mając nadzieję, że to się zakończy, a los postanowi nanieść zmiany. Zmiany, które sprawią, że to ja będę na jego miejscu, a on nadal będzie żyć. Chłopak słysząc to, złapał moją twarz w swoje dłonie, delikatnie ją odciągając od siebie, by móc na mnie spojrzeć.
-Rosie, nie możesz tak mówić, słyszysz? Robiłaś wszystko, dosłownie wszystko by był szczęśliwy i niczego mu nie brakowało. Sama często odmawiałaś sobie wiele rzeczy, by w zamian kupić coś jemu. -Odpowiedział, ścierając zarazem mokre ślady z moich policzków. -Sam doskonale to pamiętam i zaufaj mi, on był naprawdę wdzięczny, że Cię ma. Kochał Cię i gdziekolwiek teraz się znajduje, jestem pewien, że nadal to robi. -Odparł, po czym pozwolił sobie oprzeć swoje czoło o moje własne, przymykając powieki. Czułam na sobie jego oddech, który owiewał moją bladą skórę. -Uwierz mi skarbie, Lio naprawdę się cieszył, że to ty się nim opiekowałaś. Dałaś mu wszystko co mogłaś, a nawet więcej.
A ja nadal kwiliłam i pochlipywałam z rozpaczy. Łkałam i lamentowałam z bólu i straty.
Bo jak ma się zachować osoba, która właśnie straciła po raz drugi swoje rodzeństwo? Która była jego prawnym opiekunem, bo rodzice nie żyją? Jak ma to zrobić, jeśli teraz w jej małej rodzinie pozostał tylko jeden 6-letni bliźniak, bo ten drugi odszedł dziś na inny świat?
Nie mogąc znieść wyobrażenia widoku drugich, tak cholernie podobnych do niego tęczówek tracących blask, mocno zacisnęłam powieki, próbując uciec od ich wizji. Uciec niczym tchórz, by choć przez chwilę nie dokładać sobie ciężaru rzeczywistości. Wykrzesając ostatki sił, odsunęłam twarz od jego czoła i przysunęłam ją w kierunku jego ciepłej szyi, ostrożnie się w nią wtulając. Zaciągnęłam się zapachem chłopaka mając nadzieję, że zadziała na mnie uspokajająco i wyciszająco, tak jak przez ostatnie lata.
Ale jak bardzo wielkim zaskoczeniem będzie, że tym razem nie zadziałał?
•••
Czas mijał, a my nadal siedzieliśmy w szpitalnej łazience tuląc się do siebie. W pewnym momencie chłopak podał mi tabletkę na uspokojenie, bo już nie wytrzymywałam nerwowo. Na początku starałam się choć trochę przestać płakać, ale próby były nadaremne. Przez cały czas nawet na chwilę nie opuszczał mnie widok uśmiechniętego chłopca, który uroczo się do mnie szczerzył swoimi białymi ząbkami, gdy w czwórkę wraz Willem i Levinem oglądaliśmy Mulan. Zawsze po seansie, wyskakiwał niespodziewanie zza rogu, strasząc mnie. Gdy mu się to udawało, co zdarzało się dość często, wybuchał donośnym śmiechem, mrucząc do siebie pod nosem: Mushu ty geniuszu.
Sama myśl o tym, że już nigdy się to nie stanie spowodowała mój kolejny, silniejszy wybuch płaczu i nasilony, promieniujący ból. Przeszywał on całe moje ciało, nie dając nawet chwili na krótkie wytchnienie. Ale przecież... ja nie prosiłam o zbyt wiele, prawda? Ja chciałam go tylko z powrotem, całego i zdrowego ze swoimi iskierkami w oczach...
Czułam się otępiona. Tak cholernie otępiona. Siąkałam nieprzerwanie nosem, będąc niczym pierdolona bohaterka komedii wstawiona do horroru. Horroru, który dopiero się zaczął, a ja już miałam dosyć. Zostałam wyrwana z otoczenia, mimo próśb. Mimo tylu sprzeciwów. Mimo błagania, prosząc tylko o szczęście dla tej dwójki bliźniaków. Ale nikt nie zareagował. Nikt mnie nie wysłuchał, mając gdzieś ich losy.
Zmęczenie wylewało się ze mnie hektolitrami wraz z cierpieniem. Chcąc się choć trochę orzeźwić, postanowiłam wstać i przepłukać twarz wodą, licząc, że to właśnie ona mnie w jakimś stopniu uspokoi. Natychmiastowo próbując się podnieść z ciała Rimeta, praktycznie od razu się zachwiałam z wycieńczenia, tracąc równowagę. Byłam już gotowa na spotkanie ze ścianą, gdyby nie dłoń chłopaka, która niezwłocznie mnie złapała i przytrzymała w miejscu.
Boże, on ma oko na wszystko.
Niemal od razu wymieniliśmy spojrzenia. Widziałam, że swoim wzrokiem zadaje mi nieme pytanie, czy choć względnie się dobrze czuję, jak na obecne okoliczności normalnie by to brzmiało. Spoglądał również na moje ciało z lekko przymrużonymi oczami i zmarszczonymi brwiami, kalkulując czy dam radę samodzielnie wstać. Tymczasem ja próbowałam zakryć drżenie swoich kończyn i przyspieszony oddech, nie chcąc sprawiać więcej problemów. Nie chcąc stać się następnym problemem.
Wiedziałam w głębi duszy, że już szykuje się by mnie podnieść i ponownie wziąć w objęcia, lecz ja kategorycznie potrząsnęłam na to głową na boki.
-Jesteś pewna, Rosie? -Zapytał cicho nadal będąc nieprzekonanym mojej decyzji. -Może lepiej ci pomogę...
-Spróbuję chociaż, w porządku? -Przerwałam nieobecnym tonem, mając twarz skierowaną ku niemu.
-Ale -Urwał po chwili, widząc jak się ponownie zatrzęsłam, starając się wstać na równe nogi.
Jednak tym razem się mnie już nie posłuchał. Objął mnie w pasie, wyrównując ciężar. Gdy uzyskał równowagę, ostrożnie ze mną wstał, nadal nie poluźniając uścisku. Trzymając rękę na mojej talii, podszedł ze mną bliżej do umywalki, wciąż nie przestając mnie skanować swoimi podkrążonymi i czerwonymi od płaczu oczami.
Z każdym centymetrem bliżej upragnionemu urządzeniu, czułam coraz większą rosnącą potrzebę przepłukania twarzy wodą. Dlatego, gdy finalnie znalazłam się wystarczająco blisko, bez chwili namysłu odkręciłam kran, zarazem podstawiając pod niego dłonie, by już po chwili przejeżdżać resztkami cieczy po skórze. Czynność powtórzyłam kilka razy, nadal czując na sobie przeszywające spojrzenie. Gdy po niezidentyfikowanej ilości czasu, poczułam lekką ulgę, postanowiłam oprzeć obie dłonie po dwóch stronach elementu wyposażenia łazienki, przekładając trochę ciężaru ciała na ręce. Opierając palce na brzegach umywalki, przymknęłam powieki, nachylając zarazem głowę ku dole, by już po chwili wypuścić głośny, niespokojny oddech.
Trwałam w odrętwieniu kilka minut, mając w głowie tak wiele myśli, nie mając zarazem ani jednej konkretnej. Byłam bezsilna. Bezradność otaczała mnie z każdej strony, wiedząc, że choćbym sprzedała duszę diabłu, nawet to nie przywróci mu życia. Nawet to nie pomoże i go nie ocali.
Otwierając na chwilę oczy, podniosłam spojrzenie wyżej, by po krótkim momencie ponownie zamknąć ślepia. Przez ten ułamek sekundy nie zwracałam uwagi na mijających nas ludzi i ich wzrok. Byli mi obojętni. Nie obchodziło mnie to. Nie miało to znaczenia, gdy ja przeżywałam swoją własną tragedię. Czułam się wypruta z pozytywnych emocji, o ile nawet taka nie byłam.
Tonąc w pustce myśli, czułam jak do mojego ciała dopadały następne stworzenia, śmiejąc mi się prosto w twarz. Dręczyły mnie kolejne diabły, które uważały się za panów i mistrzów. Łapały mnie za ręce, ciągnąc za nie, jakbym była wykonana z plasteliny. Modelowali mnie od nowa, nanosząc modyfikacje. Kładli dłonie na moich nadgarstkach, zarazem owijając swoje palce na mojej szyi, mocno je przy tym zaciskając. Czułam, jak zaczyna brakować mi powietrza. Zaczynałam się dusić, nie przestając doświadczać wbijanych ostrych paznokci.
I zapewne nadal bym stała tam cudem o własnych siłach, pozwalając pochłaniać się ciemności, gdyby nie znikome potrząśnięcie mojego ciała przez Levina, który był zaniepokojony moim stanem.
Wybudzałam się z letargu, nie wiedząc co się dzieje. Słyszałam, jak krzyki ustawały, a zastępowała je cisza. Postacie rozmywały się jak krople krwi w wodzie, aksamitnie się roznosząc i mieszając. Z powrotem poczułam dostęp do wytęsknionego tlenu, którego nikt mi nie zabierał. Którego miałam teraz pod dostatkiem.
Gdy do mojego mózgu ponownie podłączyła się świadomość, zauważyłam, że już nie stoimy w łazience, a na korytarzu przy otwartym na oścież oknie. Pomieszczenie było przeraźliwie jasne, a światło z ogromnych lamp dobiegało do moich oczu z poślizgiem. Mrugnęłam kilka razy pod rząd w celu wyostrzenia obrazu, by zobaczyć coś więcej niż czarno białe plamy przed sobą. Gdy widok stał się wyraźniejszy do odczytania, dostrzegłam ludzi.
Ludzi, którzy w pośpiechu co chwilę krążyli i nas mijali. Istoty, które pomimo należenia do tego samego gatunku, tak bardzo się od siebie różniły.
Jednych zjadał stres, którym się wręcz delektowali niczym wytwornym posiłkiem w renomowanej, wielu gwiazdkowej restauracji. Innym towarzyszyła ogarniająca ich niekończąca się radość, której nie dało się w żaden sposób pozbyć. A pozostali tak jak ja, w tym momencie żyli, tak naprawdę nie robiąc tego szczerze.
Stojąc przy źródle świeżego powietrza, starałam się brać głębokie wdechy, wiedząc, że mam jeszcze dla kogo walczyć. Próbowałam zakodować sobie w mózgu, że to jeszcze nie czas, by się poddawać. Że to jeszcze nie ten moment, ale przerwał mi to głos Levina, który dotarł do moich uszu.
-Rosie, pojedziemy teraz do domu, dobrze? -Oznajmił łagodnie. -Musisz odpocząć. Widać, że ledwo stoisz na nogach i nie kontaktujesz. Potrzebujesz się trochę przespać, zwłaszcza, że to nie pierwszy, gdy pod rząd od tygodnia śpisz tylko po 3 godziny.- Mówił zmartwionym i lekko karcącym tonem, jak na studenta medycyny przystało. -O opiekę nad Willem nie musisz się martwić, już zadzwoniłem do Lilly, by zaopiekowała się nim jeszcze trochę przez najbliższy czas. Wyjaśniłem jej pokrótce całą sytuację. -Kontynuował.
Słysząc jego słowa, czułam jak choć jeden kamień z wielu, spada mi z serca. Byłam cholernie wdzięczna za jego pomoc i za samą obecność. Za to, że sam często pomagał mi z chłopcami, podobnie jak jego o 5 lat młodsza siostra, do której dzwonił i którą osobiście uwielbiałam. Oboje byli wspaniałymi ludźmi i dodatkowo cholernie wiele im zawdzięczałam. Szczególnie że to właśnie dzięki nim sobie jakoś poradziłam po śmierci rodziców i siostry. Inaczej bym nie podołała i nie wyszłabym na prostą.
Levin od zawsze był moim słońcem. Słońcem, które swoimi promieniami rozświetlało mi nawet najbardziej pochmurny dzień. W geście podziękowania, ślamazarnie podeszłam bliżej niego, opierając swoje czoło o jego tors. Już po chwili poczułam dwa ramiona przyciskające mnie do ciała i palce, które gładziły moją skórę rąk, delikatnie ją muskając. Trwając w tej pozycji, czułam to przyjemne ciepło, które od niego emanowało. Wiedząc, że zawsze mogę na nim polegać, postanowiłam zdobyć się w końcu na odwagę i zadać to jedno męczące mnie pytanie.
-Mogę iść go zobaczyć? -Spytałam, a w połowie mój głos ponownie zaczął się łamać.
-Kochanie... -Zaczął cicho, gdy czułam jak jego ręcę wzmocniły uścisk. -Jak byliśmy w łazience, kiedy ty opłukiwałaś twarz, zdążyłem szybko zadzwonić do Delacoura, by zapytać, czy istnieje taka możliwość. -Mówił, po czym głęboko wciągnął powietrze, by po chwili już je wypuścić. -Powiedział, że na obecną chwilę nie, bo jest już późno. Zaraz będzie już północ. Ale wybłagałem go i możemy przyjść jutro przed południem, bo to będzie ostatni możliwy moment przed... przed pogrzebem. -A ostatnie słowo wydusił wręcz z trudnością i jego twarz wykrzywiła się w smutku.
Pokiwałam delikatnie głową na jego słowa, nie siląc się na więcej słów, by zaraz się nie rozpłakać. Doskonale wiedziałam, że gdy ponownie się w tym zatracę, zacznę szlochać z bólu, nie umiejąc przestać.
Po krótkiej chwili, odsunął się ode mnie, by zabrać moją prawą dłoń i przepleść swoje palce wokół moich własnych. Zacisnął ją w geście wsparcia, by potem zwrócić swoje spojrzenie na mnie. Obserwował moją twarz, by po chwili drugą ręką wetknąć mój kosmyk włosów za ucho i pogłaskać mnie finezyjnie po policzku. Gdy ją opuścił, nadal trzymając się za ręcę, nieco flegmatycznie ruszyliśmy ku wyjściu. W międzyczasie oparłam swoją głowę o jego ramię, czując, jakby zaraz miała mi odpaść.
W całym budynku panowała przeraźliwa cisza, która drażniła moje bębenki. Nie była ona w żadnym stopniu przyjemna, a wręcz ciężka. Czułam na sobie jej spowity nocą ciężar, który jeszcze bardziej wbijał mnie w ziemię.
Nim się nawet obejrzałam, byliśmy już tuż przy drzwiach wyjściowych, by po chwili przez nie przejść i zobaczyć ciemne, granatowe niebo, na którym lśniły ukochane przeze mnie gwiazdy. Uniosłam głowę do góry, by móc się jeszcze bardziej nimi zachwycić. Dzisiejszy nieboskłon był wręcz jeszcze piękniejszy, niż zazwyczaj. Małe punkciki niesamowicie się mieniły, jakby miały dać nadzieję.
Dopiero po chwili stania w miejscu, zorientowałam się, że to właśnie tam dołączył mój Lio. Malutki, ale za to niesamowicie silny sześciolatek, który był moją gwiazdką. Chłopiec oświetlający moje życie swą radością i nadzieją.
Właśnie, nadzieja.
Używał jej w każdej sytuacji. Nieważne, czy to chodziło o szczęśliwe zakończenie bajki na dobranoc czy sferę niebieską, która została zasłonięta przez chmury. Gdy ja się poddawałam, on wytrwale czekał i zawsze mi powtarzał: wszystko będzie dobrze, zobaczysz Rosie.
I spoglądając w niebo, zauważyłam właśnie ten jeden mocniej świecący punkt. Punkt, z którego aż wylewała się nadzieja i który napawał nią innych. Nie przestając podziwiać, dopiero po chwili poczułam łzy cieknące strużkami po moich policzkach. Leciały ciurkiem, kapiąc i spływając mi po szyi. Lecz ja nie chciałam ich zetrzeć. Były potwierdzeniem mojej nadziei. Mojego Lio.
Nie mogąc odejść bez żadnego słowa, bezustannie mając wzrok skierowany ku górze na tym jednym punkcie, wyszeptałam: -Lio, kochanie. Świeć nieustannie moja gwiazdko. Nie przestawaj skarbie i pamiętaj, że Cię kocham. Cholernie Cię kocham kochanie. -A moim ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy smutno uśmiechnęłam się ku oddali do mojej gwiazdki.
Bo gdy on przestanie lśnić, to i ja stracę swą nadzieję bezpowrotnie.
•••
Nie wiedząc nawet kiedy wsiadłam do auta, dopiero przed drzwiami swojego mieszkania, wybudziłam się z następnego letargu. Przez ten cały czas towarzyszył mi Levin, który ułatwiał mi każdą czynność, którą było nawet zwyczajne chodzenie. Chcąc ostrożnie przekręcić klucze w zamku, by nie obudzić Willa i Lilly, Rimet niepostrzeżenie zabrał mi je z dłoni i zrobił to za mnie, twierdząc, że zaraz tutaj zemdleję z wycieńczenia i osłabienia. Nie upierając się, weszłam do środka z chłopakiem, który miał otoczone ramię wokół mnie.
Niemal natychmiast zaprowadził mnie do sypialni, kładąc mnie na łóżku i zdejmując mi buty. Niecałą minutę później, gdy odłożył swoje obuwie i telefon wraz z moją torebką, o której istnieniu zapomniałam, położył się tuż obok mnie, otulając nas szczelnie kołdrą. Odwracając się w moją stronę, złożył krótki pocałunek na moim czole, przybliżając się bliżej mnie, by po chwili mocno mnie objąć.
-Śpij Rosie... Obiecuję Ci, że kiedyś choć przez chwilę będzie lepiej, przejdziemy przez to razem kochanie. -Oznajmił miękko.
I mimo, że wykonałam to z wielkim z trudem, to zrobiłam tak, jak mi mówił. Zasnęłam, dając szansę wypocząć organizmowi, dzięki jego obecności i pomocy tabletki, którą zdążyłam zażyć jeszcze w szpitalu.
Trwałam w śnie, nie reagując na bodźce. Nagle po raz kolejny nawiedziły mnie przeraźliwe stwory. Nabijały się z ludzkiej nieporadności i krzyczały- Idź ratuj Lio. Słyszysz jego krzyk? Jest całkowicie sam w wielkim lesie. Nikt go nie uratuje. Nikt.
Próbując mu pomóc, wierzgałam się starając zerwać liny, którymi mnie przywiązali. Szlochałam, nie mogąc tego psychicznie wytrzymać. Wyłam i błagałam, by tego nie robili, lecz byli na to głusi.
Bestialsko kontynuowali śmianie się z nas.
-Zaraz do niego doskoczy zwierzę. Widzisz jak się czai? Będzie miało przynajmniej coś żywego do przekąszenia, o ile młodego nie załatwi wcześniej hipotermia.
Wołałam do Elliota by się nie martwił, bo zaraz go spróbuję jakoś uratować. Zapewniałam, że wszystko będzie dobrze, lecz on tego nie słyszał, jakby został oddzielony ścianą.
Patrzyłam jak potwory go krzywdzą, nie zamierzając przestać. Wyrządzali mu ból, na który tak bardzo nie zasługiwał.
A on?
A on nadal wierzył. Mimo to, do końca tkwiła w nim ta cholerna nadzieja.
I to właśnie wtedy czas się dla mnie zatrzymał. Cholera, on naprawdę się zatrzymał.
Momentalnie wszystko zamieniło się w pył, a wokół była ciemność. Czułam, jak siedzę i ktoś otacza mnie swoimi ramionami, kołysząc delikatnie do przodu i śpiewając cichutko kołysankę z dzieciństwa.
Levin.
-Levin, muszę iść do niego. Puść mnie, muszę mu pomóc.- Wypowiedziałam płaczliwie, próbując wstać.
-Rosie, co się dzieje? Do kogo musisz iść?- Spytał zmieszany i zaniepokojony, nadal trzymając mnie w miejscu.
-Muszę iść do Lio, trzeba go opatrzyć. Muszę mu pomóc i zanieść jego ulubiony kocyk w gwiazdy. On bez niego zmarznie i nie zaśnie, słyszysz? Muszę utulić go do snu...
-Kochanie, spokojnie, to wszystko to tylko koszmar. Lio... na pewno jest teraz w szczęśliwszym miejscu, gdzie nie dopadła go choroba. Wierzę w to.
Wierzy w to. Nadzieja. Mój Lio.
-Ja chce go tylko z powrotem... -Wyszeptałam, gdy ponownie ogarnęły mnie spazmy płaczu.
-Też chciałbym, by Lio ponownie był teraz z nami, kochanie. Marzę o tym. Sam okropnie za nim tęsknie. -Szepnął cicho nade mną, nie przestając się ze mną kołysać.
Przez resztę czasu dzieliła nas cisza, a zagłuszało ją moje ciche chlipanie. Nagle pokój rozświetlił się poprzez powiadomienie dostarczonej wiadomości na moim telefonie. Rimet sięgnął po niego, by po chwili podać mi go do dłoni. Nieco nieporadnie go zabrałam, nadal będąc otępiona. Szybko go odblokowałam, zamierając w miejscu na treść wiadomości.
Od: Nieznany
Malec zasłużył na swój los. Przynajmniej w jednej piątej odpowiedział za to, co jego rodzinka zmalowała w przeszłości.
P.R.
I to właśnie wtedy ponownie zostałam siłą wepchnięta do groty zgubienia. Chciałam stamtąd się wydostać, ale gra się rozpoczęła.
Niestety tym razem, to nie ja rozdawałam karty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top