Lato Zerwanych Kwiatów

Autor: AlfaLyraeV


Powieść o ocaleniu, wspólnym bólu, stracie i odnajdywaniu siebie w osobie, której odnaleźć nie można. O kwiatach zerwanych zbyt młodo i gwałtownie, o miłości zawinionej i dostrzeganiu tego, co niezauważalne.

*

Wszyscy mówili, że winna była ulewa. I to poniekąd prawda.

Tamtego ranka Hugh Dawson obudził się kilka minut przed dźwiękiem budzika. Podświadomość wyrwała go ze snu dokładnie cztery i pół minuty wcześniej. Spojrzał na zegarek, przecierając dłońmi zaspane oczy, a wskazówki pokazywały dopiero siódmą.

Odkrył kołdrę, poprawiając pościel na ciele żony, by było jej jak najcieplej, gdy on opuści łóżko. Przeciągnął się, rozluźniając ramiona i słuchając zgrzytów kręgosłupa - nie był młody, nie był stary. Miał dopiero, lub aż, czterdzieści trzy lata. O czterdzieści trzy lata za dużo - jak mawiał.

Udał się w stronę schodów, potykając po drodze o kilka kartonów ze szpargałami. Byli w trakcie wyprowadzki, a raczej tak sobie to tłumaczyli. Nie sprzedali jeszcze domu, ale byli bliżej niż dalej. Chętnych do kupna było od groma, ale chęci wyprowadzki małżeństwa znikome. Domy w Edenton były okazałe, może odrobinę bardziej, może odrobinę mniej, niż w innych miastach, ale robiły wrażenie. Swoim wyglądem, a przede wszystkim ceną.

Dom państwa Dawsonów, Hugh i Margaret, odbiegał od schematu. Niewielki budynek, wyłożony białymi listwami, z gankiem i zielonym pnączem na jednej ze ścian. Niewielki i skromny. Taki jak być, według nich, powinien. Leżał niemal nad brzegiem rzeki, przez co cena była wysoka, ale nie wygórowana. W porównaniu z sąsiednimi willami, dom był inny. I też inaczej go traktowano. Budynek jak i właścicieli.

Sięgnął po świeżą gazetę, pachnącą tuszem drukarni, przeglądając artykuły. Niemal wsypywał ziarna kawy do ekspresu, gdy ze schodów zbiegła szatynka. Hugh zauważył niebezpieczny błysk w jej niebieskich oczach, a zawrotne tempo, w jakim jego żona się poruszała o tak wczesnej godzinie, nie wróżyły nic dobrego.

— Cholera!

Usłyszał krzyk z sąsiedniego pokoju na parterze, gdzie znajdował się gabinet z biblioteczką.

Hugh nawet się nie poruszył.

To on był chłodnym małżonkiem, spokojnym, w swoim własnym świecie. Czasem bez zmartwień, choć może było ich za dużo, a on do siebie tego nie dopuszczał. Margaret natomiast zawsze było wszędzie pełno, każdy ją kochał i każdy kochać ją, przede wszystkim, chciał. Nie można było powiedzieć o niej złego słowa, tym bardziej jakiegokolwiek, które byłoby synonimem spokoju. Niemal jak narwana biegała po domu, bez większej przyczyny, a Hugh, jak zawsze, czytał bez przejęcia gazetę i co jakiś czas zerkał spod okularów na żonę.

— Gdzie się tak spieszysz? Jest dopiero siódma.

Powiedział wreszcie, odrywając wzrok od gazety. Nie otrzymał odpowiedzi prędko, więc ponowił próbę zaparzenia kawy, którą już chwilę później się delektował. Margaret wbiegła do kuchni, szukając czegoś na blatach, gdy dostrzegła po raz pierwszy tamtego ranka swojego męża. Była tak zaaferowana, że nie zwróciła na niego uwagi. Hugh to rozumiał.

— Kawa, kawa kawa! - krzyknęła, zabierając filiżankę z dłoni męża, upijając łyk — Czemu mnie nie obudziłeś?! Spóźnię się!

— Nie możesz pić kawy - upomniał ją — A gdzie się wybierasz? Jest sobota, Margaret.

— Mam dzisiaj spotkanie w ratuszu! William mnie zabije!

Och, mnie najpierw, pomyślał Hugh, zważając na sytuację, w jakiej się znajdował od kilku lat.

Żona znowu zniknęła w jednym z pokoi.

— Na pewno wybaczą ci, gdy spóźnisz się kilka minut, ale ja sam nie rozumiem, o co tyle szału.

— Hugh! — krzyknęła pretensjonalnie.

— Już się nie odzywam.

W pośpiechu, jaki panował w domu, potrzebował chwili rutyny. Z filiżanką kawy w ręce udał się korytarzem do salonu, w którym część była przeobrażono w oranżerię, a pośród roślin stało pianino. Grywał niemal tak często, jak oddychał. Odkąd pamiętał. Był niesamowity, a naciskając klawisze chudymi palcami, można powiedzieć, że czarował. Tamten dzień zaczął od utworu Chopina, wygrywając melodię jednego z piękniejszych utworów. Margaret, zapijając kolczyki, stanęła w progu.

— Wiesz, że z chęcią bym posłuchała, ale z bólem serca muszę jechać na to cholerne spotkanie — Podeszła do niego, całując w czubek głowy — Kto, do cholery, wymyślił spotkanie w środku nocy! - machnęła rękami w powietrzu.

— Mówiłem ci, że jest siódma.

— A czy nie to przed chwilą powiedziałam? Środek nocy, Hugh! — Już miała wyjść i szykować się dalej, ale stanęła w pół kroku, jakby sobie o czymś przypomniała — A właśnie, zapomniałabym...

— Tak, wyprowadzę Majora. Długi spacer, miska do pełna, świeża woda. Kwiaty również podleję.

— Co ty byś beze mnie zrobił, co? — uśmiechnęła się zadziornie, a w oku błysnęły jej iskierki całego wszechświata.

— Pewnie nie wyprowadziłbym psa na spacer i zasuszył rośliny — Prychnął pod nosem, wygrywając kolejne nuty, a chwilę później poczuł trzepnięcie w ramię.

— Kocham Cię! Nie ściel łóżka, jeszcze tam wrócę za godzinę! Cholera, jak leje!

— Przez framugę do gabinetu spojrzał wprost na drzwi wejściowe, znajdujące się na drugim końcu korytarza i odkrzyknął:

— A ja kocham ciebie! Parasolka! I szalik! O i pianiści! — spojrzał w bok, zauważając kasetę z najwybitniejszymi pianistami i zanim otworzyła drzwi, podał jej, by posłuchała w samochodzie. Uśmiechnęła się do niego, wyszła, a on grał dalej.

*

Jack Kavinsky miał dobrą pracę.

Często uważał, że nawet zbyt dobra, jak na to, jakim człowiekiem był. Uczynny, może odrobinę leniwy, ale żył w porządku i sam też porządkiem był. Dostał tą robotę od razu po maturze, wiec siedział w niej ponad dwadzieścia lat. Czasem było mu przykro, że mimo dwóch dekad, on nadal znajduje się na tym samym stanowisku. Był kierowcą ciężarówki, musiał dostarczać towary stąd i stamtąd, czasem pomagał na magazynie, ale praca opierała się na furgonetce. I mimo upływu tylu lat, mimo braku awansu, nigdy nie skarżył się na to, nie narzekał, a chwalił sobie i dawał z siebie możliwie najwięcej.

Miał dzieci - Rosie i Teddy'ego - którzy nawet udekorowali wnętrze kabiny rozkosznymi rysunkami. Teddy, młodszy od Rosie o dwa lata, namalował farbkami dwie ciężarówki w swoich ulubionych kolorach. Rosie natomiast, nie wiedzieć czemu, podarowała tacie obrazki kosmitów. Później okazało się, że niezmiernie interesuje się wszechświatem, a w nudnej codzienności to właśnie kosmici wydawali się najciekawszym, co świat oferuje.

Starał się zjeżdżać do domu na każdy weekend, jednak nie zawsze wychodziło to po jego myśli. Żona, Joseline, często smutniała na wiadomość, że nie pocałuje męża w sobotni poranek, a w niedzielę nie zobaczą się ze znajomymi na grillu, zaraz po mszy w kościele. Byli dobrym małżeństwem, rzadko mieli do siebie pretensje, bo wiedzieli, że tak musi być. Pracował przede wszystkim dla nich, by posłać dzieci do dobrych szkół, a Jo wiodła dobre życie, tak dobre, jak jej przysięgał pod ołtarzem.

Tamtego dnia zapowiadało się na wielką ulewę. Ciężkie chmury wisiały na niebie, a parne powietrze trzymało w sobie litry kropel. Razem z Gregg'iem i Issac'iem zapakowali furgonetkę materiałami do inżynierii lądowej. Miał dostarczyć potrzebne sprzęty na budowę dylatacji mostowych na jednej z krajowych dróg. Wyjechał około szóstej rano, zaczynając dzień kubkiem kawy, którą kupił na stacji i wsłuchaniem się w piosenkę Patsy Cline. Wystukiwał rytm na kierownicy, spoglądając daleko przed siebie. Jechał wprost w granatowe kłęby chmur, spodziewając się przeogromnej ulewy. Z tego też powodu część dróg została zamknięta.

Burze towarzyszyły regionowi od ponad tygodnia, do tego stopnia, że kilka miast utknęło w powodziach. Nawigacja poinformowała go, by na najbliższym rozwidleniu dróg skręcił w prawo do obwodnicy. Jack zaoszczędziłby ponad godzinę drogi, którą spędziłby w korkach. Wiec wybrał szosę za zakrętem, wjeżdżając w zabudowany teren, różniący się od wcześniejszej drogi ekspresowej, pośrodku pól.

Tabliczka wskazała Edenton, małe miasteczko, które miał zwiedzić jedynie przejazdem. Kilka knajpek, antykwariat, zamożne uliczki pięknych domów, a w samym centrum, na środku placu, ratusz z czerwonej cegły. Musiał przyznać, że małomiasteczkowy klimat miał coś w sobie, co go ciągnęło, by jeszcze tam kiedyś wrócić. Pomyślał, że może kiedyś, gdy uzbiera pieniądze, przeprowadzi się tam z całą rodziną. Jednak tabliczka „Edenton żegna i zaprasza ponownie" jasno zakomunikowała, że jakiekolwiek plany z tym miastem przeobraziły się jedynie w marzenia.

Wjechał w drogę, która pokazała mu nawigacja, prowadząca przez środek lasu. Było dość ciemno, ciężkie chmury nie dawały poczucia bezpieczeństwa, a sosnowy las wydawał się dziwnie mroczny, tamtego ranka. Droga była śliska, a liście nie dawały stabilności, przez co ciężko mu było zapanować nad pojazdem. Przejechał jeden zakręt, drugi, a za trzecim coś się zmieniło.

Gdyby Hugh nie obudził się dokładnie cztery i pół minuty wcześniej. Gdyby jego żona ubierała się choć minutę dłużej. Gdyby Dawson nie grał na pianinie, ani nie zatrzymał żony, by ta otrzymała od niego kasetę. Gdyby Margaret nie robiła wszystkiego w pośpiechu, a Hugh nie był tak opanowany. Gdyby Jack Kavinsky nie wyjechal ciężarówką z magazynu. Gdyby pojechał zakorkowaną drogą, gdyby nie kupił kawy na stacji, a czarny Mercedes nie wyprzedził go właśnie w tamtej minucie.

Gdyby to wszystko potoczyło się inaczej, ciężarna Margaret nie zginęłaby w wypadku czołowym z furgonetką, niecały kilometr od ratusza, a Chopin nie rozbrzmiewałby w deszczu i tragedii.

*

Hugh przyłożył do twarzy błękitny sweter żony i od razu wychwycił jego znajomy, kwiatowy zapach.

Pamiętał te perfumy. Margaret kojarzyła mu się z tym zapachem od zawsze. Używała ich bez przerwy, kilka dobrych lat, choć miał nawet wrażenie, jakby pachniała nimi od dnia, kiedy się poznali.

Była wtedy wiosna, a Hugh, wśród rozkwitających roślin i zieleniejącej się trawy, wiedział, że sam zacznie rozkwitać, jeżeli jeszcze trochę popatrzy w jej niebieskie oczy. I tak też było.

Oświadczył jej się na wiosnę, pobrali się na wiosnę, wiosną była sama Margaret. Zielonym kolorem nowego życia i żółtym, bo błyszczała jak słońce. Wiosną było wszystko, co otaczało Margaret i czym Margaret się zajmowała.

Hugh, mimo że od zawsze był niezbyt wylewny w uczucia, momentami oschły, ale w środku niesamowicie wrażliwy - wiedział, że także jest częścią jej osobistej wiosny.

A gdy Margaret zginęła, właśnie wiosną, wiedział, że czeka go już tylko zima. Wszystko zaczęło stawać się szare, bure, nic nie miało w sobie iskry miłości, którą ona wprowadzała swoją osobą.

Pamiętał tamten dzień. Miała pojechać jedynie na spotkanie do ratusza i wrócić za godzinę. Pamiętał, jak otrzymał telefon od zaprzyjaźnionego szeryfa. Wygrywał wtedy melodię na pianinie, usłyszał kilka przełomowych słów od szeryfa Reyes'a. Dłonie zaczęły mu drżeć, wpatrywał się w mgliste łąki za oknem, przestał grać. A później nie pamiętał już nic. Nic przez ponad pół roku.

Czasem śniły mu się koszmary, najokropniejsze, jakie jego głowa mogła wymyślić. Bez przerwy analizował, czemu akurat ona. Nigdy nie znalazł odpowiedzi w ciągu dnia, a niegdyś spokojne noce u boku żony przeobraziły się w godziny koszmarów i cierpienia. Sceny roztrzaskanego szkła na drodze, dym, krew. Syreny jednostek pogotowia, policji czy straży pożarnej rozbrzmiewające po całym Edenton. Jego buty klejące się do mojego asfaltu, krople deszczu spływające z kosmyków włosów po skroni. Ale przede wszystkim wzrok mężczyzny, który odebrał Hugh'owi cały sens życia.

Był wysoki. Barczysty. Na pierwszy rzut oka był dobrym człowiekiem. Siedział wtedy, naprzeciwko Hugh'a Dawsona, na komisariacie. Przepracowane, silne dłonie drżały, a on zaplatając je na metalowym stoliku patrzył wszędzie, tylko nie w oczy Hugh'a. Ten natomiast, trzymając ręce w kieszeniach kurtki poniżej blatu, gapił się na Kavinsky'ego, bez żadnego wyrazu. Nic. Kompletne zero. Jakby żył w innym świecie, innym wymiarze, innej gęstości. Miał zmierzwione włosy, kilka kropelek deszczu jeszcze trzymało się na kosmykach Jacka.

Hugh dużo myślał, mało mrugał, prawie w ogóle nie oddychał. Nie dowierzał. Do momentu, aż jedno zdanie nie opuściło jego ust:

— Dlaczego ona?

Jack wtedy spojrzał na niego. A Hugh nie myślał o niczym innym, niż o tym, że dobrze patrzy mu się z oczu.

— Przepraszam.

Miał naprawdę dobre oczy. Widział w nim porządnego człowieka, pewnie męża, może ojca. Człowieka, na którego czeka się w domu z obiadem, który zawsze mówi „dzień dobry" znajomym twarzom na ulicy, a wychodząc z warzywniaka zostawia mały napiwek.

Nie mógł pojąć, jakim nieszczęśliwym i cholernie smutnym trafem akurat on i akurat jego żona spotkali się na tamtej drodze. Dlaczego akurat on był sprawcą, dlaczego, a ona ofiarą. Dlaczego dwójka ludzi, tak dobrych w jego oczach, wyrządziła sobie nawzajem tyle nieszczęścia. Owszem, to Jack spowodował wypadek. Ale to Margaret była powodem jego zmartwień, jakby dyszała mu nad karkiem wprowadzając sumienie w wyrzuty.

A Hugh wiedział, że Jack nie prędko poradzi sobie ze świadomością, że akurat on i akurat ona, wtedy, na tamtej drodze.

Ale przecież dobrze patrzyło mu się z oczu.

To było pół roku wcześniej, a Hugh wciąż miał w głowie te kilka słów, jakie z nim zamienił.

— Masz dzieci? Żonę? Dom? Masz rodzinę? — zaczął wymieniać, może trochę zbyt szybko i nerwowo.

— Mam. Mam dzieci, żonę, dom. — trochę się jąkał.

— Jak mają na imię? Ile mają lat?

— Rosie. I Teddy. Córka sześć, syn cztery.

— Opowiedz mi coś o nich.

O ironio, w otoczce śmierci żony i tragicznym wypadku, Hugh pytał o dzieci sprawcy. O ironio.

— Rosie bardzo lubi... bardzo lubi wszechświat. Kosmitów. Galaktyki. Lubi to, co nieznane. Teddy pasjonuje się wszystkim, co jest częścią mnie. Chcę być taki, jak ja. Bez przerwy mi to powtarza — dłonie drżały mu jeszcze bardziej.

Hugh uśmiechnął się blado.

— To dobrze. Dobrze jest mieć rodzinę. — Jack kiwnął głową i uniósł kącik ust do góry, na wspomnienie o swoich dzieciach — Moja żona była moja rodziną. — Była w ciąży chciał dopowiedzieć. Ale nie powiedział.

Kavinsky miał zbyt dobre oczy. Zbyt dobre oczy na karę w więzieniu.

Wstał, odsuwając krzesło i ruszył w stronę drzwi, a jedyne co usłyszał za plecami to skrzypnięcie krzesła.

— Nie rozumiem. Po co pytałeś o moje dzieci? Żonę? Rodzinę?

Hugh natomiast spojrzał na niego zza ramienia i mimo chęci rozpłakania się na środku korytarza, odpowiedział tylko:

— Kiedyś zrozumiesz.

Wyszedł z sali, zostawiając Jacka samego pośród betonowych ścian, ze wspomnieniem o dzieciach w głowie i drżącymi rękoma.

Stanął na korytarzu komisariatu, między beżowymi ścianami. Miał ochotę krzyczeć i płakać na zmianę. Oparł się ramieniem, następnie głową i już chciał zsunąć się, skulić oraz skryć w sobie, jakby chciał przeczekać czas bez Margaret. Jakby miał wrażenie, że gdy wstanie z podłogi i otworzy oczy, to będzie stała przed nim. Cała, zdrowa, uśmiechnięta.

Ale zanim jego plan się ziścił z pomieszczenia naprzeciwko, gdzie mieściła się dyżurka, wyszedł Buddy Reyes, jego wieloletni przyjaciel i główny śledczy sprawy wypadku. Spojrzał wtedy na niego, jakby miał pewność, co Hugh zamierza. Ale tylko mu się zdawało. Bo wiedział, że Kavinsky ma zbyt dobre oczy. A jego żony, mimo tylu sygnałów i nadziei w głowie, niestety już nie było.

Takim sposobem Hugh po rozmowie i dniu aresztu Kavinsky'ego wniósł do szeryfa Reyes'a, by sprawcą wypadku uznano, na jego prośbę, Margaret Dawson. A Jack wrócił kolejnego dnia do swoich dzieci, żony i domu. Jako niewinny mężczyzna.

*

W czwartek nie miał w zasadzie żadnych planów, oprócz chwili na spacerze z Majorem i zamiaru spożycia normalnego posiłku. Niestety na samych planach się skończyło, bo jak zawsze od ponad sześciu miesięcy, wybór padał na mrożoną zapiekankę z supermarketu za kilka dolarów.

Tamtego dnia nie grał na pianinie, zresztą nie usiadł do niego od śmierci żony. Nie potrafił. Nie mógł się przełamać, a choćby spoglądanie na instrument sprawiało, że dłonie drętwiały, a serce zapadało się w żołądku. Nuty wciąż leżały dookoła, a niezapisane pięciolinie czekały na jakiekolwiek dźwięki.

To samo działo się z jego książką - pisał, nawet dobrze, choć był za skromny, by się do tego przyznać. Napisał jedną książkę, którą wydał - opowiadała o losach jego małżeństwa i tego, jak któregoś dnia pewien pies odmienił codzienność pary. Powieść zyskała sporą sławę, jednak nie na długo. Co szybko przyszło, jeszcze szybciej odeszło.

Ludzie zapomnieli o pisarzu zwanym Hugh Dawson, a Major nieco się zestarzał od pierwszych rozdziałów historii. Przed śmiercią żony miał plan napisać kolejną, jednak z dniem, kiedy świat zwalił mu się na głowę - nie napisał żadnego słowa. I napisać go w ogóle nie miał w planach.

Dochodziła siedemnasta, piekarnik się nagrzewał, a Hugh usłyszał pukanie do drzwi. Z kuchennego okna można było wyjrzeć na ganek, jednak gość musiał stanąć w takim miejscu, że nawet stamtąd Dawson nie zauważył przybysza. Przeszedł korytarzem do drewnianych drzwi, przekręcając zamek i chwytając klamkę, a jego oczom ukazało się chodzące wspomnienie.

Miał młodzieńczą twarz, odrobinę mocniejsze rysy na policzkach. Ciemne włosy i te zielone, niemal szmaragdowe, oczy. Wysoki chłopak, widocznie umięśniony, lecz nie przesadnie. Wyglądał jak brat Dawsona. Jak malowany.

Stali tak dłuższą chwilę. Jeden wpatrywał się w drugiego, oczy przeciwko oczom, mężczyzna przeciwko mężczyźnie. Zlustrował jego osobę. Trzymał na ramieniu torbę podróżną, a u stop leżała druga, nieco większa. Miał na sobie sztruksową kurtkę i czapkę z daszkiem ze starego jeansu, przetartą w niektórych miejscach.

Hugh nie dowierzał. Samemu sobie, a tym bardziej temu, kogo widział. Wyglądał jak Bryan. Brat Hugh'a, którego nie widział od tylu lat... tyle długich lat bez żadnego słowa ze strony jedynego członka najbliższej rodziny. Chłopak potarł dłonią kark, a jego noga rytmicznie drżała, może wystukując jakąś melodie.

Na oko Dawsona miał osiemnaście, może siedemnaście lat. Pomyślał nawet, że gdyby był tym, kim przypuszczał, wiek idealnie zgrywałby się z latami. Bo trzeba wiedzieć, że Hugh Dawson nigdy się nie mylił. Nawet tamtym razem.

— Cześć, wujku.

*

— Jak zmarł?

— Glejak.

Siedzieli w jadalni, naprzeciwko siebie. Dzielił ich szeroki stół, chociaż oboje mieli wrażenie, że przepaść liczyła ponad dziesięć lat rozłąki. Rozmawiali półsłówkami. Jedno pytanie, jedna odpowiedź, zawieszenie wzroku i cisza. I tak od godziny.

— A twoja mama? Co u Reinette?

— Szesnastego będzie miesiąc od pogrzebu. Nie wytrzymała po śmierci ojca.

— Chryste Panie.

Hugh dawno nie był w takim szoku. Widział bratanka, niemal identycznego jak jego ojciec. On naprawdę tam był. Z nim. W jednym pokoju. Nie dowierzał i bez przerwy łapał się, że przygląda mu się odrobinę za długo, próbując doszukać jakiejkolwiek różnicy między chłopakiem a Bryanem. W dodatku jego brat, jego drogi brat, którego nie widział co prawda wiele lat niedawno zmarł. A on nie wiedział. Nikt mu nie powiedział. A on nie powiedział mu ostatnich słów. I zabijała go od środka myśl, że Bryan umierał z przeświadczeniem, że się nienawidzą. Chryste. N i e n a w i d z ą.

— Nate...

— Nie musisz. Naprawdę. Nie znamy się prawie, co? Więc nie musisz udawać, że mi współczujesz. Spoko.

Jakim cudem ten chłopak mówił to wszystko z taką obojętnością. Hugh również nie był nigdy wylewny w uczucia, ale nawet on by się kiedyś złamał. A on siedział tam, bez żadnej zdradzieckiej emocji na twarzy, wyprany ze wszystkiego. Jakby w ogóle nie obeszła go śmierć ojca, a później samobójstwo matki.

— Nie o to mi...

— Ciocia Margaret już wie, że masz sierotę pod dachem?

I wtedy świat skończył się na nowo.

Nie odpowiedział. Gapił się w oczy Nate'a. Nie mrugał. Przestał oddychać. Pomyślał, że umiera. Byłoby mu przynajmniej lżej.

— Zjesz lasagne? Wstawiłem do piekarnika, niedługo powinna być gotowa. — odchrząknął po dłuższej chwili, starając się, by jego głos brzmiał pewnie. Był takim kłamcą.

— Nie trzeba. Będę już się zbierał.

— Słucham?

— No to co mówię. Wychodzę.

Wstał z drewnianego krzesła, zabierając torby i plecak, ruszając do wyjścia.

— Gdzie pójdziesz?

— Przenocuje w motelu. Widziałem jakiś w centrum Edenton. A jutro wsiądę w autobus i już, po problemie.

— Po problemie?

— No a czym innym jestem? — Hugh nie odpowiedział — No właśnie. Na razie, wujaszku. Do zobaczenia kiedyś.

Zamknął za sobą drzwi, a z okien Hugh zauważył, jak zmierza ścieżką do furtki. Na początku nie wiedział, co powinien zrobić. Ale dużo nie myśląc ruszył za chłopakiem i gdy stanął na schodkach ganku krzyknął, co nie było dla niego typowe.

— Nathaniel!

Szatyn obrócił się na pięcie i marszcząc brwi spojrzał na wujka.

— Ile masz lat, Nate?

— Siedemnaście. W lipcu skończę osiemnaście. A co?

Był sierpień. Ponad jedenaście miesięcy. Niemal rok.

— Nie masz opiekuna prawnego. Jesteś jeszcze dzieciakiem.

— Raczej sierotą.

Hugh miał dobre serce.

— Chodź do środka. Jest zimno.

Odwrócił się na pięcie, stawiając kroki w stronę drzwi.

— Wujku nie trz....

— Do domu. Już. — krzyknął zza ramienia. Chwilę później słyszał kroki za sobą.

Był sierpień. Ponad jedenaście miesięcy. Niemal rok. I dwoje mężczyzn, którzy znaleźli siebie nawzajem w osobach, których na pozór odnaleźć nie można.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top