Kamienne serce
Autor: Jakendo
***
Cabana jak zwykle świeciła pustkami, od kilkunastu lat nikt się tutaj nie zjawiał, a żaden szyld nie zachęcał do przyjścia. Czasy świetności tego miejsca minęły tak samo jak kondycja dawnych właścicieli. Zmarli, a duch tego miejsca spoczął wraz z nimi w grobie. Drewniane deski już dawno zbutwiały, a w dachu powstało wiele dziur. I nawet jeśli Jason Vandi przejął bar po dziadkach, było zdecydowanie za późno na wprowadzanie zmian. Lokal przy samej plaży stał się jedynie ruderą odstraszającą turystów.
Może i urlopowicze rezygnowali z odwiedzania tego miejsca, ale Koios wraz z przyjaciółmi chętnie bywali w tej okolicy. Grupa niespokrewnionego ze sobą rodzeństwa była nawet gotowa na rzucenie się w żar samego ognia, byle ochronić pozostałych. Każdy mieszkaniec wioski Tsada ich znał, albo przynajmniej kojarzył. Ilekroć ludzie spotykali ich na ulicach, zauważali szerokie uśmiechy na promiennych twarzach. Byli szczęśliwi, bo mieli wsparcie i nikt nie mógł im tego odebrać. Przyjaciele dość często odwiedzali Cabanę. To właśnie tutaj przeżywali rozterki. To właśnie tutaj cieszyli się jak dzieci. To właśnie tutaj wypłakiwali się w rękawy. To właśnie tutaj był ich drugi dom.
– Powinniście to spalić – mruknęła zniesmaczona Aurora, czując w nozdrzach smród stęchlizny. Krzywiła się, obawiając się, że podłoga w opłakanym stanie za chwilę się pod nią załamie. – Albo chociaż zburzyć, przecież to grozi zawaleniu.
Koios w pewien sposób złamał kodeks ich przyjaźni, przyprowadzając tu szatynkę. Tłumaczył sobie, że jedynie nadwyrężył jedną z zasad, bo dziewczyna stawała się częścią jego historii. Zasługiwała na zobaczenie miejsca, gdzie spędzał znaczną część swojego wolnego czasu.
– Dla ciebie to staroć, ale dla nas... – zastanowił się. – Wszystko.
Antonimem niczego było wszystko, ale to słowo wydawało się tak puste. Nie wystarczało, aby określić wartość sentymentalną, jaką Koios czuł do tego miejsca. Cabana była jego tlenem, bez którego nie byłby w stanie dalej żyć.
Aurora nie podzielała fascynacji tym miejscem, aż włos na jej skórze się zjeżył. Nie bała się, bo wystarczająco wiele widziała, spoglądając we własne odbicie lustrzane. Po prostu odrzucało ją od opuszczonej posiadłości pełnej kurzu, pajęczyn i wszelki pełzających robali. Nie marzyła o niczym innym niż opuszczeniu baru, a bardziej speluny.
Chłopak posmutniał, gdy tylko usłyszał tak nieprzychylne słowa z ust szatynki. Do tej pory uważał ją za troskliwą i tą jedyną, ale tym razem było inaczej. Pokazała swoje drugie oblicze, którego wolałby nigdy nie zobaczyć. Zamiast oczarowania wystąpiło wyłączenie rozczarowanie.
Gdy w jednym kącie ujrzała nieżywego szczura, szala przeważyła, a ona nie wytrzymała. Z wysoko uniesioną głową skierowała się do wyjścia i przystanęła dopiero na samej plaży. Czarna bluza w połączeniu z czarnymi szortami nie należała do najlepszych pomysłów, bo słońce wyjątkowo ciągnęło do jej ubrań. Mimo wszystko nie zdecydowała się na przejście w cień. Czekała, aż jej znajomy wyjdzie i wspólnie odjadą.
Nie myliła się, bo nie minęła nawet minuta, a Koios pośpiesznie opuścił bar. Stanął tuż przy niej i chciał objąć jej drobne ciało na wysokości talii. Jednak ledwie zbliżył swoją dłoń, a Aurora jak poparzona go odepchnęła. Odrzuciła dotyk, który łaknęła niczym spragniony wody podróżnik podczas wędrówki przez pustynię.
– Powiedz, co zrobiłem źle – nalegał. – Wyjaśnij, dlaczego mnie odrzucasz, przecież nie jestem twoim wrogiem – dodał. – A przede wszystkim nie zamykaj się, bo szczerze pragnę ci pomóc.
Chciała wykrzyczeć mu prosto w twarz, że nad tym nie panuje. Pragnęła przyznać się, że tak właśnie wygląda rzeczywistość życia z osobą chorą na zaburzenia tożsamości. Ale nie mogła. W Ameryce wszyscy się nad nią litowali a najbardziej matka, panicznie bojąca się, czy aby przypadkiem jej córka w nocy nie zjawi się z nożem. Miała po dziurki w nosie tej wspaniałomyślności i przesadnej życzliwość na każdym kroku.
– Jesteś jakaś inna, nie odnajduję w twoim zachowaniu mojej Aurory, tej która mnie zauroczyła.
Nigdy nie byłam i nie będę osobą, którą pragnąłbyś przy swoim boku. – Chciała mu to powiedzieć, ale głos ugrzązł w gardle. Czuła, jakby ktoś wbijał jej od groma szpilek, podrażniając całą jamę ustną.
Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Tylko na tyle sobie pozwoliła. Złamanie wszelkich barier wiązałoby się z konsekwencjami, a przecież wciąż musiała walczyć w osamotnieniu.
– Wszystkich tak zbywasz, czy tylko mnie spotkał ten niezwykły zaszczyt? – Koios uniósł brew ku górze z powątpiewaniem.
Zawiesiła się, zastanawiając nad odpowiedzią. Kim tym razem się stała? Gdy uciekała Ameryki była samolubną egoistką, podczas ciągłego przemieszczania się po Europie zachowywała się jak szczęśliwa turystka, a teraz? Na Cyprze miała zostać na chwilę, krótki moment, zaledwie kilka dni. Niestety, ale przywiązywała się do miejsca, pracy, przyjaciół. Raniła ich wszystkich, ale nikt nie potrafił pozbyć się na stałe choroby. Została na nią skazana jak największy grzesznik na czeluści piekielne i nikt nie mógł jej pomóc. Życie z nią przypominało nieustanną walkę z potworem ‒ pięknym z zewnątrz, doszczętnie zepsutym w środku.
– Do niektórych nie ma sensu się przyzwyczajać – mówiła. – Za chwilę kupię bilet do losowego miejsca i potem kolejny raz i następny...
Nie chciał, aby Aurora odchodziła. Od pierwszego spotkania rozpoznał pewnego rodzaju więź ich łączącą. Nie mógł pozwolić na jej ucieczkę, nie wytrzymałby bez niej i bez kokosowej woni unoszącej się za szatynką.
– Mogę cię przytulić? – nieśmiało spytał.
Ledwie skinęła, a Koios wziął ją w objęcia. Chciał na zawsze przytrzymać ją tuż przy samym sercu. Ona zatopiła głowę w jego szyi, trzymając dłonie na unoszącej się klatce piersiowej. Każdy jego oddech i wybicie tętna działało na nią jak kołysanka na dobranoc.
– Obiecaj mi, że zostaniesz – odezwał się niespodziewanie, wyrywając ją ze stanu otępienia. – Daj mi tylko miesiąc, a sprawię, że zakochasz się w tym miejscu. – W głowie dopowiedział "i we mnie". Nie mógł ją o to prosić, przecież miała własną nieprzymuszoną wolę. Szanował jej nienaruszalną przestrzeń, ale i tak pragnął posiąść na wyłączność. – Tylko o to cię proszę.
– Obiecuję. – Odchyliła głowę w tył, aby móc popatrzeć na twarz wyższego o głowę mężczyzny. Bez skrępowania popatrzyła w jego tęczówki pełne radości i nadziei. – Ale nie licz, że się zakocham.
Za późno... – dodał w myślach Koios.
***
Lekko zardzewiały ze starości żółty jeep, najzwyklejszy w świecie asfalt, kilka maźniętych białą farbą pasów i mocniejsze podmuchy wiatru wyczuwalne we włosach. Tego wszystkiego świadkami była dwójka młodych ludzi, których los zesłał na siebie przypadkiem. Pędzili cypryjską autostradą. Nic nietuzinkowego, prawda? Zapewne każdy, albo przynajmniej większość, naiwnie pokiwałaby głową na znak zgody, a jednak Aurora odnajdywała w tym drugie dno. Czuła się szczęśliwa, stając się kimś całkowicie innym.
Wiele zawdzięczała dla niesamowitego człowieka. On nauczył ją wierzyć, ale nie w narzucone poglądy a własne mądrości. Tylko za jego sprawą wyniosła niezbędną wiedzę, bo bez niej znów stałaby się wyłącznie skałą. Był jej nauczycielem, nadzieją, ostatnim światełkiem w tunelu.
– Auroro... – Usłyszała ten baryton, kojący ostatki jej duszy. Chociaż czy jeszcze ją posiadała? Wątpiła, bo dla takich jak ona pozostawało wyłącznie potępienie. – Śpisz?
– Nie.
Odkleiła się od zapalcowanej szyby i odwróciła głowę. Stal jej oczu zderzyła się z lapisowymi tęczówkami. Koios był oazą, o której nawet nie śmiała marzyć. Obawiała się, że nadejdzie czas, aby wyznać prawdę, a wtedy doszczętnie zrani pieprzony ideał.
– Powiesz w końcu gdzie jedziemy? – dopytała naburmuszona Aurora. – W przeciwieństwie do ciebie... – Przejechała po jego odkryty ramieniu długim paznokciem pomalowanym na czarno. – ...od rana jestem na nogach.
Chłopak doskonale wiedział, jak wyglądała praca od bladego świtu. Jeszcze niedawno sam zajmował się zbiorami winogron i wcale nie było to tak proste zadanie, jak sądzili ludzie. Codzienne harowanie w uprawach winorośli, a później uczucie odrętwiałych rąk. W dodatku palące słońce wcale nie ułatwiało pracy – największy atut i największa wada mieszkania na Cyprze.
Koios wpadł do jej sypialni i wręcz siłą wyciągnął z łóżka. Wyjątkowo długo się upierała i dopiero groźba, że ją wyniesie siłą, zadziała. Ostatecznie po długich męczeńskich wywodach zgodziła się na wycieczkę w nieznane.
Cypryjczyk starał się każdego dnia ją zaskakiwać, musiał sprawić, że zakocha się w tym miejscu i na zawsze pozostanie przy jego boku. I nawet jeśli udawała wyjątkowo niedostępną, delikatne uniesienia kącików ust ją zdradzały. Przeczuwał, że z każdym krokiem kupował ją tymi małymi gestami. Aurora miała dwa skrajne wyjścia – ulec albo walczyć przed zrujnowaniem bruneta, bo tylko w tym była niepokonaną mistrzynią.
– Doskonale wiesz, że ci nie zdradzę – powiedział, a po chwili pod nosem marudził na nieumiejętnie jeżdżących kierowców. Dostawał wręcz białej gorączki, gdy widział turystów z Europy, dla których pokonanie ronda w lewą stronę stanowiło niewiarygodnie ciężkie wyzwanie.
Kiedy tylko zaparkowali, Aurora niemal wyskoczyła z żółtego jeepa. Liczyła, że znów opadnie jej szczęka, ale tym razem była w dużym błędzie. Zobaczyła wyłącznie jeden niewielkich rozmiarów sklepik ze stolikami ustawionymi pod chabrowymi parasolkami. Wszystkie krzesła zajmowali staruszkowie, rozkoszujący się espresso. Bez problemu wśród parnego powietrza wyczuła zapach świeżomielonej kawy. Większość z tych emerytów uśmiechała się i rozkoszowała życiem.
Szatynka zamyśliła się, bo przez krótki moment pochłonęły ją wizje spędzania ostatnich dni swojego życia. Przy łożu śmierci nie zobaczy męża, ani tym bardziej dzieci. Będzie cierpieć sama wśród czterech pustych ścian. Ona nigdy nie doświadczy takiej bliskości, ona była skazana na samotność, ona miała być na zawsze potępiona.
Odepchnęła od siebie ponure myśli i popatrzyła na Koiosa. Krew w jej żyłach wręcz zawrzała ze złości. Oczywiście nie chciała być wybredna, ale nie po to jechała niemal godzinę, aby zobaczy coś takiego.
– Serio? – mruknęła, nie siląc się nawet na krycie niezadowolenia. – Czemu nie zabrałeś mnie do Coral Bay?
– Zamknij się i chodź. – Koios przewrócił oczami.
Chwycił ją za rękę, ale go odepchnęła.
Gorzej niż osioł – pomyślał.
Dalej się upierała, stojąc pośrodku parkingu, przypominając naburmuszonego dzieciaka, który nie dostał upragnionej zabawki. Szurała czarnym trampkami o leżący żwir i piach, aż się kurzyło.
Szatyn zdecydował się na odważniejszy ruch. Swoje dłonie umieścił na jej wąskiej talii i wpatrywał się w jej stalowe oczy, próbując się przebić przez warstwę pustki. Uśpił jej uwagę i bez żadnych problemów przerzucił przez ramię. Bezwiednie zwisała głową do dołu, wierzgając nogami i rękoma.
Poszedł w stronę oliwnego drzewa z poskręcanymi gałęziami. I nawet jeśli widok przed jej oczami został zaburzony, bez problemu zauważyła dość strome schody w dół.
– Dobra, koniec tej zabawy – mruknęła z przekąsem. – Postaw mnie na ziemi.
– Pójdziesz grzecznie za mną, prawda?
Przewróciła oczami, ale ostatecznie się zgodziła. Odzyskała upragniony grunt pod nogami i zgodnie ze złożoną obietnicą zeszła po wąskich stopniach uszkodzonych w kilku miejscach.
Doszli do ciemnego tunelu zakończonego jasnymi światłami lekko oślepiającymi dziewczynę. Musieli zaczekać, aż kilku turystów opuści przejście, bo nie zdołaliby się minąć. Urlopowicze nawet idąc w takim miejscu, wykonywali mnóstwo zbędnych zdjęć, co powoli zaczynało działać na nerwy Aurorze. Z każdym dniem odczuwała głębszą relację z Cyprem i uważała się bardziej za tutejszą.
Zmrużyła oczy, gdy uderzyły ją promienie palącego słońca. Ku jej zaskoczeniu znaleźli się na samym środku kamienistej plaży, wyglądającej dość przeciętnie.
– Ale wspaniale, zabrałeś mnie na plażę – ironizowała, wciąż będąc oburzona.
– Masz wiele talentów, a dziś odkryłem, że jesteś mistrzynią psucia romantycznego klimatu.
– Polecam się na przyszłość – dumnie odparła.
Przystanęli przy pewnej ze skał. Zatopiony grafit wśród turkusu przejrzystego morza wyglądał niesamowicie. Przypominał topiącą się ofiarę, która resztkami sił walczyła o choćby jeden haust powietrza. Na niebie tylko palące słońce, ani jeden obłoczek nie postanowił zawitać.
Fale podmywały jej buty, a ona skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej i z niemrawą miną wpatrywała się w widok.
– Tutaj najprawdopodobniej narodziła się Afrodyta – zaczął opowiadać historię miejsca, w którym się znaleźli. – Według tutejszych legend syn odciął swojemu ojcu przyrodzenie... – mówiąc, lekko się skrzywił na myśl o tym bólu. – ...i wrzucił je do morza. Właśnie w okolicach tego miejsca za sprawą magicznych mocy powstała bogini miłości, która z czasem dostała też miano bogini piękności. A wszystko za sprawą piany morskiej.
– Tak czysto teoretycznie, gdyby wszystkim facetom odciąć jaja, populacja znacząco by wzrosła – zażartowała.
– Udam, że tego nie słyszałem.
Zbył to śmiechem, łapiąc jej dłoń. Kroczek za kroczkiem szli po magicznej plaży, chociaż nie wierzyli w nadnaturalne zjawiska. Stąpali tuż przy samej ziemi, ale potrzebowali detoksu od przytłaczającej rzeczywistości.
– Wiesz, istnieje jeszcze jedna legenda związana z tym miejscem. – Podrapał się po karku.
– Co tym razem odcięli? Język? Piersi? A może włosy? – mówiła ironicznie.
– Nie wolno opuścić tego miejsca bez kamienia w kształcie serca. Powinniśmy w prezencie podarować go dla osoby, którą darzymy głębokim uczuciem. – Błądził swoim wzrokiem na boki, jakby się czegoś obawiał.
‒ I co w ten sposób nigdy się nie rozstaniemy i love story będzie trwać na wieki?
Serce z kamienia niezdolne do uczuć. Ona nie potrafiła kochać, dlatego traktowała opowiastki bruneta jak całkowite bujdy, a on tak bardzo się starał, aby przekazać jej ukryty sens.
– Lepiej zacznij się już szukać swojego kamienia, bo inaczej nie wrócisz do domu.
– Pff ‒ prychnęła pod nosem.
Koios ledwie pokonał metr, a miał już w dłoni niewielki blok skalny, który z przymrużeniem oka przypominał serce. Zadanie poszło mu wyjątkowo sprawnie w przeciwieństwie do Aurory, która wciąż przeklinała pod nosem.
Cały czas szła pochylona i przypatrywała się kamieniom. Żaden z nich nawet nie przypominał określonego kształtu, wszystkie były albo kanciaste, albo owalne, albo po prostu nijakie. Szatynka tak szybko się denerwowała, a jej towarzysza to bawiło.
– Będziemy tu do usranej śmierci. – Wymachiwała dłońmi ze zrezygnowaniem. – To gorsze niż walka z wiatrakami.
– Chodź – przerwał jej marudzenie. – Znam pewne miejsce, gdzie turyści nie zdążyli jeszcze wybrać kamieni.
Wystawił w jej stronę rękę, a ona zgrabnym ruchem położyła na niej dłoń. Jego palce tak delikatnie gładziły wysuszoną skórę, czuła ukojenie, radość, wniebowzięcie. Nie chciała już nigdy go puścić, ale nie mogła trzymać go na uwięzi. Nie zasługiwał na taki los.
Przyprowadził ich do niezwykłego miejsca. Jaskinia, a może bardziej dziura wydrążona w skale, była skryta i niedostępna dla postronnych osób, dojście tam wymagało przejścia w wodzie po kolana. Aura tego miejsca była wręcz bajkowa, opłacało się nawet zamoczyć buty.
W niewielkiej szczelinie panowała całkowita cisza, przerywana jedynie uderzeniami fal i głośniejszymi oddechami pary. Stali tuż naprzeciwko siebie, próbując porozumieć się bez żadnych słów. Oboje liczyli na bliskość, oboje pragnęli zbliżenia, oboje bali się postawić pierwszy krok.
Aurora jak magnes przylgnęła do jego klatki piersiowej i oplotła ręce wokół szyi. Zatopiła palce w jego kruczoczarnych włosach, podczas gdy on chłonął kokosowy zapach. Szatynka stanęła na palcach, a ich nosy się zetknęły. Czas się zatrzymał.
Przestań czarować mnie swoimi lapisowymi tęczówkami. Oddalam się dla twojego dobra – powiedziała w myślach, przymykając powieki.
Pocałował ją. Swoimi ustami w niewyobrażalny sposób pieścił jej malinowe wargi. Czuła, że odpływa. Czuła się tak cholernie dobrze. Czuła się kochana przez drugiego człowieka.
Otworzyła oczy, a jej drobne plecy zostały przyparte do zimnej ściany. Koios niebezpiecznie przejechał palcem po jej udzie pod żorżetowym materiałem. Całą jej skórę niemal natychmiast pokryła gęsia skórka, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł dreszcz pożądania. Zwinnie rozwiązał kokardkę czarnej sukienki przy dekolcie, wciąż muskając i kąsając jej szyję. Bez problemu pozbył się tej części garderoby, a ona zajęła się jego wzorzystą koszulą. Pozbyli się swoich ubrań. Odkryli się, chociaż Aurora wciąż pozostawała ukryta pod warstwą nieustannych kłamstw.
Kiedy przygryzł jej skórę, całe ciepło skumulowało tylko w jednym miejscu. Była w niebiańskim raju, chociaż była konkubiną samego szatana. Już na zawsze pragnęła zapamiętać ten nieziemski stan, w jakim udało jej się znaleźć. Wątpiła, czy jeszcze kiedyś go dozna.
Zahaczył dłonią o gumkę jej bielizny, wciąż składając pocałunki na każdym skrawku ciała. Była jego perfekcją, którą najchętniej ochroniłby przed całym światem, umieszczając w szklanej gablocie.
Szatynka przejechała długimi paznokciami po jego odkrytych plecach, zostawiając długie ślady ciągnące się od łopatek aż do lędźwi. Został przez nią naznaczony, bo te rysy tak raptownie nie znikną. Był jej własnością, bo przejęła całe jego serce.
– Kocham Cię – wychrypiał gardłowo wprost do jej ucha.
Wszystko runęło. Jedno zdanie, dwa słowa, dziewięć liter – tylko tyle wystarczyło, aby zamroczony umysł Aurory otrzeźwiał. Zbyt długo odkładało konieczne, a teraz było już zdecydowanie za późno. Spóźniła się. On zaczął coś do niej, a to całkowicie przekreślało ich relacje.
– Odsuń się! – rozkazała, krzycząc jak nienormalna.
Jak poparzony odsunął się, martwiąc się jej stanem. Nie zrobił nic złego, a Aurora tak nagle wybuchnęła. Chwyciła wilgotną od fal sukienkę i uciekła. Pobiegła, zostawiając go samego ze wzburzonymi myślami.
Koios zacisnął dłonie w pięści i kilka razy uderzył nimi o skałę. Pokaleczył sobie knykcie, a kilka kropel krwi skapnęło po jego ciele i zabarwiło wodę. Usiadł na brzegu i umieścił głowę między kolanami.
– Cholernie się staram, ale i tak nie mam u ciebie żadnych szans. – Rozpłakał się, nie radząc sobie z problemami. Był na granicy. Pierwszy raz stał się własnym cieniem. – Przekreśliłaś nas, zanim w ogóle zaczęliśmy istnieć.
To był ich koniec, a wszystko przez nieustanne kłamstwa i strach.
***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top