Gwiazdy nade mną

Autor: kissdamon


        Kiedyś marzyłem o zostaniu marynarzem. Chciałem podziwiać te widoki z pocztówek, czuć morską bryzę muskającą moje policzki, łowić ryby w przerwach od sterowania okrętem. Miałem wielkie plany, własny atlas geograficzny, zakupiony w kiosku przy szkole oraz zerowe pojęcie o znikomych zarobkach, jakie przynosi ten zawód. Z tych wszystkich została tylko książka, pełna zapisków, zaznaczonych tras i uzbieranych pocztówek. Czy to jednak oznacza, że faktycznie spełniłem pragnienie piegowatego dziesięciolatka, jakim byłem? Nie. Czy młodsza wersja mnie byłaby jakkolwiek rozczarowana tym, jak potoczyło się moje życie? Absolutnie nie. Podróżowałem, spałem pod gwiazdami. Ukrywałem się przed rzeczywistością i odpowiedzialnością, która w pewnym momencie rozgranicza okres dzieciństwa i dorosłości. Nie miałem żadnych zasad. Chciałem uciec – udało się. I myślę, że właśnie to wciąż nie pozwalało mi ruszyć dalej, zerwać tej więzi między marzącym o normalnej codzienności dziecku a dorosłym, który oddalił się od normalności aż za bardzo.

Pierwsze wędrówki były ciężkie. Człowiek przez tyle lat przyzwyczaił się do wygodnego łóżka, bieżącej wody i nawet cichego gwaru płynącego z radia. Na zewnątrz tego brakowało. Jedynie ja, gwiazdy i niezliczone kilometry dróg, które na mnie czekały. Ubrany w wełniany sweter i kurtkę przeciwdeszczową starałem się ogrzać ciepłym słowem, co może oczekiwanych skutków faktycznie nie przyniosło, ale chociaż udało się poprawić samopoczucie, co naprawdę bywało trudne z powodu strachu. Wielkiego strachu. Boisz się jutra, boisz się wstać i iść dalej w nieznane, boisz się pogody, niebezpiecznych zwierząt, a wreszcie boisz się ludzi, których spotkasz; tego, co mogą ci zrobić. Ja dodatkowo obawiałem się, że przypadkiem spotkam kogoś znajomego, a przecież uciekłem. Uciekłem od tego, co znałem i od tego, czego nienawidziłem. To spotkanie byłoby zderzeniem dwóch rzeczywistości; moich światów, których za wszelką cenę nie chciałem łączyć. Jeden z nich był w pewnym stopniu przymusem; nie miałem większego wpływu na jego przebieg, bo przecież każdy musi przejść okres dojrzewania. Mieszkać z rodziną, skończyć przynajmniej szkołę podstawową, jeść obiad o ustalonej godzinie i wracać do domu przed symboliczną dziesiątą. Druga część życia stawała się dużo ciekawsza. W końcu to ty przejmujesz inicjatywę, decydujesz, kiedy wstać, z kim i w jaki sposób rozmawiać, którą drogą pojechać do pracy. Jesteś wolny, odpowiedzialny i nawet jeśli wiele osób nie uznawało mojej decyzji o tułaczce za dojrzałą, sam mogłem zadecydować, jak duże znaczenie na moje działania będzie miało ich zdanie. I zdecydowałem, dlatego teraz za wszelką cenę chciałem uniknąć tego spotkania. Nie rozdrapywać ran z przeszłości, przypominać sobie o każdej chwili, w której przepowiadano mi porażkę. Może właśnie to był powód, dla którego unikałem jakichkolwiek bliższych kontaktów z innym człowiekiem. Bałem się krytyki, która mogłaby mnie zniszczyć, odebrać sens mojej wyprawie i wszystkim moim osiągnięciom. Ufając znanym stereotypom, trzymałem się mojego postanowienia przez cały pobyt w Europie. Tam każdy miał poukładane życie, martwił się jutrem na tyle wystarczająco, że nie chciałem być kolejnym problemem niedającym im spać w nocy. Inaczej sprawy układały się w innych częściach świata. Pierwszą bliższą relację udało mi się nawiązać z hiszpańską dziennikarką podczas pobytu na Malediwach. Dostrzegłem między nami wielkie podobieństwo – ona też podróżowała, miała mnóstwo celów i dość trudne dzieciństwo. Uznałem to za znak od Boga, w końcu trafiłem na osobę, która mnie rozumie! Widywaliśmy się codziennie i rozmawialiśmy o przeżytych przygodach. Jej dorobek był dużo bardziej zachwycający, jednak ona zwiedziła nasz rodzimy kontynent, będąc jeszcze nastolatką, co dawało jej przewagę. Udzieliła mi wiele przydatnych wskazówek i przestrzegła, w jakie regiony lepiej nie chodzić samemu. Ucieszyło mnie to, że tak bardzo zaangażowała się w moją wyprawę. Poczułem, jakby ktoś pierwszy raz od dawna naprawdę przejął się moim losem, a jeszcze bardziej rozradowało mnie, gdy zaproponowała mi udzielenie wywiadu do lokalnej gazety. Nigdy nie marzyłem, że będę mógł podzielić się moimi przeżyciami, a może nawet zasłynąć jako podróżnik, który faktycznie coś w życiu osiągnął, pomimo tylu przeszkód i braku wsparcia. Wyobrażałem sobie, jak dzięki mojej historii przynajmniej jedna osoba dostrzeże swoje marzenia, postawi je na pierwszym miejscu i postanowi je jak najszybciej zrealizować. Spędzić czas w sposób, którego nie będzie nigdy żałować. Dlatego z całych sił starałem się ubrać w słowa piękno i radość, jakich doświadczałem każdego dnia.

- Skąd wziąłeś fundusze na tę podróż? Prowiant i bilety lotnicze kosztują czasem naprawdę sporo, a przecież w dorywczej pracy nawet przez miesiąc nie zarobisz wystarczająco – spytała od razu, gdy znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Spodziewałem się tego, Wiele osób zastanawiało się nad źródłem mojego sukcesu. A ja każdemu odpowiadałem tak samo, zgodnie z prawdą:

- Planowałem tę podróż od osiemnastego roku życia i właśnie wtedy zacząłem pracować. Będąc na studiach, brałem wszystkie zmiany, czasem nawet opuszczałem wykłady i wciąż szukałem coraz to lepiej płatnego zajęcia. Uzbierałem wystarczającą sumę i wyruszyłem w drogę.

Spojrzałem na nią. Na kolanie trzymała notatnik i pogrubiała długopisem napis ''drobne kradzieże''. Zmarszczyłem brwi, a ona widząc to, spytała: '' No co, nigdy ci się nie zdarzyło?'', a potem wspomniała coś o prywatnych zapiskach, które nie miały większego znaczenia dla całości artykułu, a na koniec rzuciła żarcikiem, który miał rozluźnić atmosferę. Uwierzyłem jej, bo tak należało. Bo nie widziałem powodów, żeby nie zaufać miłej pani z wielkim dorobkiem i doświadczeniem. To tak obrzydliwie stereotypowe; dajemy się nabrać na takie głupie gadanie. Pani w eleganckim stroju jest szanowaną kobietą z dyplomem doktorskim i własną firmą, osoba w białym fartuchu powie nam samą prawdę o medycznych zagwozdkach, a ten mięśniak z siłowni jest niewątpliwie ekspertem od zdrowego odżywiania. I, na moje nieszczęście, właśnie to mnie pogrążyło. Dwa dni później, czytając niesamowitą historię oszusta nazwanego moim imieniem, uciekałem jak najdalej, odpuszczając sobie dalsze zwiedzanie regionów Indonezji. Nie sądziłem, że ktokolwiek mógłby mieć wobec mnie złe intencje. Zastanawiałem się, co nią kierowało. Zazdrość? Byłem młodszy, miałem pieniądze, podczas gdy ona musiała utrzymywać się z pisania, przez co zarabianie na kolejną podróż szło jej dość mozolnie. Często też myślałem, że jej działanie spowodowane było miłością. Zrodziło się między nami uczucie i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Czy w ten sposób chciała je zabić w zarodku? Może nie chciała mnie zatrzymywać przed dalszą wyprawą albo miała kogoś innego. Nigdy się tego nie dowiem, ale ten dzień niewątpliwie pogłębił moje skomplikowane relacje z ludzkością.

Zwiedziłem obie Ameryki, wciąż obawiając się policji, która faktycznie mogła uwierzyć w opisywane przez tę marną dziennikarkę rabunki, których rzekomo dokonałem. Spokój odnalazłem dopiero w Ameryce Środkowej. Tam każdy żył chwilą, czuł rytm muzyki i ja też chciałem dzielić ten stan razem z nimi. Przyjęto mnie znakomicie, zresztą jak tysiące turystów przybywających na te terytoria corocznie. Spędziłem tam pół roku i mogę szczerze przyznać, że były to najlepsze chwile mojego życia. Nieustająca impreza. Miałem nawet moment, w którym prawie porzuciłem całą wyprawę. Zapragnąłem się ustatkować, mieć dom, kochającą rodzinę i sprawiających kłopoty sąsiadów. Poznałem dziewczynę. Minął już długi czas od mojej ostatniej konfrontacji z kobietą, więc postanowiłem dać sobie szansę. Ona była piękna, ja nieziemsko pijany, ale z każdym dniem upewniałem się, że na trzeźwo też bym do niej podszedł. Może faktycznie zajęłoby mi to z pół godziny więcej, ale żałowałbym każdej straconej minuty. Tańczyliśmy, spacerowaliśmy długimi plażami San Salvadoru, rozmawialiśmy o podatkach, gwiazdach na niebie i innych problemach ludzi szczęśliwych. Spotykaliśmy się codziennie. Ona uczyła mnie delikatności i miłości do świata, ja rzucałem ciekawostkami z różnych zakątków świata. Dopełnialiśmy się. Niestety ta przygoda także się zakończyła. Zaprosiła mnie do swojego domu i, choć obiecałem być o umówionej godzinie, udałem się na lotnisko, opuszczając kontynent na zawsze. Kochałem ją, jednak nie umiałem przyznać, że się boję. Bo bałem się wejść do pomieszczenia, zwłaszcza wiedząc, że mogę już tam pozostać. Nie byłem też gotowy założyć rodziny. Nie wiedziałem, jak obdarzyć miłością dziecko, skoro wciąż nawiedzały mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to jeszcze wierzyłem, że schowanie głowy pod poduszkę zagłuszy wrzaski z sąsiedniego pokoju. Przez wiele wieczorów płakałem i wspominałem spędzone wspólnie chwile. Wbrew pozorom dorosłym też się zdarza. Moja matka też często to robiła. Może i nie była wzorem do naśladowania, ale przynajmniej w tym wypadku wyjątkiem od reguły. Obiecałem sobie, że tym razem naprawdę odpuszczę sobie jakiekolwiek zbędne kontakty z ludźmi, zwłaszcza kobietami. Chciałem dochować wierności mojej pięknej Latynosce, niezależnie od tego, czy ona postąpi tak samo i będzie czekać.

To postanowienie było również w dużej mierze związane z moją ówczesną lokalizacją. Afryka. Rozległe tereny pustynne, dzikie plemiona oraz mężczyźni, którzy nie byli wyłącznie stereotypowymi głowami rodziny, jak to bywało w bardziej rozwiniętych państwach. Ich żony i dzieci były nietykalne, toteż nawet nie starałem się zagajać rozmowy. Prawdą jest też, że chciałem przebrnąć przez ten kontynent jak najszybciej. Obawiałem się miejscowych, kanibalizmu i mojego współczucia wobec tych ludzi. Nie mieli prawie nic; wody brakowało w każdej wiosce, podobnie z pożywieniem. Rodzice często byli świadkami śmierci swoich dzieci i nie mogli nic z tym zrobić, jakkolwiek zatrzymać. Najbardziej jednak bałem się powrotu wspomnień i tego, że zacznę współczuć sobie sam. Tak było nawet wygodniej, zająć się sobą i udawać, że problemy oddalone o kilka tysięcy kilometrów to tylko wymyślone bajki opowiadane dzieciom, aby dojadły posiłek do końca. I, choć brzmiałem głupio, zazdrościłem w pewnym stopniu każdej z tych rodzin. W tej biedzie dalej potrafili być razem, darzyć się troską i miłością. To dość niesamowite, zważywszy, że w Europie nikomu nic nie brakuje, a małżeństwa i tak się rozpadają, dzieci uciekają jak najdalej z domu, a z resztą rodziny wygląda się dobrze tylko na zdjęciach. Moje współczucie było pomieszane z gorzką zazdrością, co sprawiało, że czułem się jeszcze bardziej żałośnie. Pomimo bólu udało mi się dotrzeć do celu, przeprawić przez dzikie lądy i świętować zwycięstwo w Johannesburgu. Wiedziałem, że teraz będą otaczali mnie zamożni ludzie, których problem braku dachu nad głową z pewnością nie dotyczy i to napełniało mnie znów spokojem, jednak wraz z zachodem słońca nawiedzały mnie koszmary przepełnione wyrzutami sumienia. Skoro nawet tak ubodzy ludzie potrafili urządzić sobie życie, dlaczego ja nie umiałem? Dostałem szansę od losu. Mogłem obejmować kobietę, kołysać się w rytm muzyki i podziwiać wzburzające się wraz z wiatrem fale na morzu. Tymczasem zostałem sam z przeklętymi gwiazdami. Rodzice wmawiali mi, że za każdą z nich skrywa się dusza zmarłej osoby, która patronuje nam przez całą noc i właśnie dlatego powinno się wtedy spać – mniejsze prawdopodobieństwo, że zrobimy w tym czasie coś, co nie spodoba się niebiosom. Teraz, spoglądając w górę, zastanawiałem się, czy oni też są już tylko małymi punkcikami świecącymi na rozległym niebie. Nie mieliśmy kontaktu od ponad piętnastu lat. Nie wiedziałem, czy w końcu się rozwiedli, przeprowadzili, kupili tę cholerną nową pralkę, na którą zbierali miesiącami. I najpewniej już miałem się tego nigdy nie dowiedzieć, bo nawet jeśli jeszcze nie oceniają moich nocnych czynów z zaświatów, nie zamierzałem wracać do kraju. Zbyt wiele zmian mogłoby mnie przytłoczyć, a dość koczowniczy tryb życia zaprowadzić do schroniska dla bezdomnych. Niezależnie od ich obecnego stanu, życzyłem im świętego spokoju. A teraz niech patrzą i oceniają; niech śmieją się szyderczo z moich błędów, a mój śmiech będzie im wtórował równie głośno, jednak zabarwiony bardziej żałośnie. Bo właśnie spoglądając w niebo, w te lśniące gwiazdy skumulowane w grupach o rozmaitej liczebności, widziałem w nich siebie, moją kobietę i dwójkę naszych dzieci. Za sto lat bylibyśmy tylko gwiazdami. Pomimo kłótni, które mogłyby między nami wystąpić, na górze pozostalibyśmy całością. Tymczasem po mojej śmierci zostanę pojedynczą asteroidą oddaloną od innych o tysiące kilometrów. Czy naprawdę tego chciałem? Na szczęście takie myśli nachodziły mnie tylko w nocy.

Następnego dnia wyruszyłem w wielogodzinną podróż do Oceanii, ostatniego niezakreślonego punktu w moim atlasie. Niewielkie lądy skrywały wiele skarbów, jednak nie udało mi się zdobyć każdej zaplanowanej pocztówki, a czekanie na urbanizację tamtejszych miast było nonsensem. Zostały mi zdjęcia i podbity paszport, co w zupełności mi wystarczało. W końcu dotarłem do Sydney, miasta stanowiącego wisienkę na szczycie mojej przygody. Usiadłem na ławce w parku niedaleko ruchliwej ulicy i ukryłem twarz w dłoniach. Nie wiedziałem, co robić dalej. Oczywiście, nie ujrzałem wszystkich lądów tego świata, ale nikt nie będzie w stanie. Życie przemija, pieniądze się kończą, do niektórych państw nie ma wstępu nawet najbardziej gorliwy podróżnik, a paszporty tracą ważność. A z obliczeń wynikało, że żywotność mojego dobiegała końca już niedługo. Zwiedziłem sześć kontynentów, spotkałem ludzi każdej rasy. Moja przygoda, mój cały dorobek chyliły się ku upadkowi. Miałem trzydzieści pięć lat, ukończone studia, deficyt znajomych i setki pocztówek. Nadszedł moment, którego się obawiałem, kiedy to oprócz gwiazd zaczną oceniać mnie także ludzie; moi sąsiedzi, współpracownicy, kościelny chórek, przemiłe ekspedientki. Oni wszyscy będą mieli podstawy, aby wyrobić sobie na mój temat subiektywną opinię. Bałem się znowu komuś zaufać i znowu się na kimś zawieść. Osiedlić się i ponownie uciec. Uderzały mnie wspomnienia, kiedy zadecydowałem o wyjeździe i odszedłem bez pożegnania i, gdy po ukończeniu studiów, ponownie wyruszyłem w nieznane. Starałem się przypomnieć każde zwiedzone przeze mnie miejsce, zrobić swój własny ranking miast i państw, w których mógłbym zostać już na zawsze. Wybrałem faworyta na każdym kontynencie. Neapol byłby zbyt europejski; nudne, rządzone rutyną życie. Zapewne skończyłbym jako pracownik lokalnej pizzerii, a mój szef krzyczałby na mnie niemiłosiernie głośno, chociażby dlatego, że moja znajomość włoskiego wydawała się dość znikoma. Odrzuciłem więc Europę. Dakar oferował mi zapierające dech w piersiach widoki, a także kolejne wspomnienia afrykańskich rodzin, jednocześnie pokrzywdzonych i szczęśliwych. Bombaj przerażał mnie zarówno biedą marginesu społecznego, na który mógłbym trafić, jak i nieopisanym ściskiem w każdej uliczce. W Acapulco prędzej czy później zostałbym człowiekiem mafii albo skończył jako narkoman żebrzący na meksykańskich chodnikach. W środku czułem, że Buenos Aires byłoby dla mnie zbyt drogie. Mógłbym zostać w Adamstown, zarabiać jako kelner w barze lub mieć własną wypożyczalnię sprzętu surfingowego, podziwiać wschody i zachody słońca. Znałem jednak miejsce, w którym te czynności sprawiałyby mi o wiele więcej radości.

Wiedziałem, że to ryzykowne i szalone, ale gdy kupiłem bilet do Salvadoru, wszystkie moje obawy odeszły. Nie liczyłem na wybaczenie. Jej dobre serce nie było w stanie długo chować urazy. Miałem nadzieję, że nie zmieniłem się przez te trzy lata aż tak bardzo. Ogoliłem się, ubrałem w najschludniejsze ubrania i jak najszybciej udałem się pod jej adres. Skrzynka pocztowa dalej oznajmiała, że mieszka tu tylko jedna osoba, co dało mi więcej odwagi. Nie zastanawiałem się nawet, co jej powiem; w takim sytuacjach słowa same układają się w zdania. Zapukałem do drzwi dość nerwowo jakby w rytm jakiejś znanej mi piosenki. Zauważyłem poruszającą się firankę w prawdopodobnie kuchennym oknie i natychmiast odwróciłem głowę w drugą stronę. Chciałem zobaczyć jej reakcję, usłyszeć pierwsze myśli. Zamek zaskrobał i ujrzałem jej piękną twarz. Poczułem łzy napływające do moich oczu. Ona zasłoniła usta dłonią, jednak w jej oczach widoczna była wielka radość.

- Czekałam – wyszeptała, a ja zrozumiałem, jak wielki błąd popełniłem tamtej nocy, kiedy uciekłem jak tchórz. Kiedy usiedliśmy na tarasie, starałem się jej wszystko wyjaśnić, co przysporzyło mi wiele problemów.

- Wszystko rozumiem. Spodziewałam się, że nie będziesz gotowy na stałe się osiedlić. Czy twój powrót oznacza jednak, że już jesteś?

Na chwilę przestałem się skupiać na jej słowach. Słuchałem szumu morza. Przypomniałem sobie gwiazdy, zgrupowane na niebie po trzy, cztery. Rozdrapałem stare rany przypominające mi chwile, gdy pragnąłem, aby czekała na mnie na lotnisku albo złapała za rękę przy przechodzeniu obok nieciekawego towarzystwa. Spojrzałem na swoją dłoń w objęciach jej delikatnych rąk. Znałem odpowiedź.

- Wydaje mi się, że zawsze byłem. Po prostu w decydującym momencie stchórzyłem. Wiesz, to wydawało się dość dziwne i odległe od mojej codzienności, tak usiąść na łóżku, skorzystać z prysznica, przyrządzić posiłek w kuchni. Czy ja już zwariowałem? – zaśmiałem się.

- Też tak myślałam i sądzę, że to pomogło mi zrozumieć twoją decyzję. Czasami wychodziłam w nocy do ogrodu, kładłam się pod kocem i patrzyłam w gwiazdy; zastanawiałam się, czy ty także je widzisz, w jakiej strefie czasowej się znajdujesz. Jeśli chcesz, możemy pomieszkać parę dni w ten sposób. Już nie musisz się śpieszyć – powiedziała dość niepewnie, tak jakby obawiała się, że zaraz znowu odejdę. Wyciągnąłem z plecaka atlas i czerwony długopis. Znalazłem na mapie San Salvador i oznaczyłem symbolem serca.

- Teraz jestem gotowy – szepnąłem i zamknąłem atlas. W końcu dotarłem do celu. Do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top