Rozdział 34

Ikelos siedział na dachu kawiarni, pijąc kawę i wypatrując w tłumie znajomej twarzy. Gdy wreszcie ją dostrzegł, pomachał i wykrzyknął:

- Heej! Moros!!!

W pierwszej kolejności zauważyli go śmiertelnicy. Popatrzyli się dziwacznie. Ikelos nie wiedział, co zobaczyli przez Mgłę. I go to nie obchodziło.

Bóg gwałtownej śmierci wzdrygnął się, słysząc swoje imię oraz znajomy głos. Podniósł wzrok i się skrzywił, gdy zobaczył Ikelosa na dachu. Zacisnął zęby, po czym pokazał mu gestem, żeby podleciał.

Ale w odpowiedzi otrzymał łobuzerski uśmiech i kręcenie głową. Poirytowany Moros teleportował się szybko na dach kawiarni, by stanąć obok niego.

- Wiesz, co się dzieje na świecie? - zapytał ponuro. - Wiesz, że Mgła może puścić? Nie powinieneś się pokazywać, zwłaszcza z tym! - wskazał na jego czarne skrzydła.

- Mgła nie puści - odparł Ikelos pewnym siebie głosem.

Moros odwrócił wzrok.

Bóg snów siedział przez chwilę w milczeniu. Potem, jakby w obawie, że jego towarzysz mógłby być niezbyt spostrzegawczy, dodał:

- Mam kawę.

- Niesamowite. Zawołałeś mnie, żeby mi to powiedzieć?

Ikelos zmarszczył brwi.

- Nie. Nie wołałem cię nawet.

- Krzyczałeś do mnie z dachu.

- Chciałem się tylko przywitać. Nie wiem, po co tu przylazłeś - pociągnął łyka swojej kawy.

Przez chwilę Moros miał ochotę zarzucić go z dachu, ale się pohamował. To i tak nic by nie dało.

Już zamierzał po prostu odejść, ale Ikelos to zauważył.

- Hej, hej! - wykrzyknął. - Jak już jesteś, powiedz, czy wszystko idzie zgodnie z planem.

Moros stanął i uśmiechnął się złowieszczo.

- Nareszcie nie jesteś taki irytujący. Przynajmniej przez chwilę.

- Później nadrobię zaległości.

Moros spochmurniał.

- Dobra. Herosi są już na misji. Jeśli faktycznie trafią na...

Blask zainteresowania przygasł w jasnoszarych oczach.
- Nie, nie, Morosie. Nie obchodzi mnie to. Tyler ostatnio opowiedział mi o czymś ciekawszym.

Uniósł brew, wyraźnie oczekując odpowiedzi. Moros wywrócił oczami.

- A, tak. Kiedy tylko zdobędziemy wolny teren, przeniesiemy tam pałac Nyks. Ukryjemy go przed ludźmi. To małe mieszkanie nam się znudziło. I... - tu się skrzywił, nie wiedząc, czy powinien to mówić. - Tak, będziesz mógł tam przychodzić.

Ikelos rozpromienił się.

- Na to czekałem! - zawołał z uśmiechem.

Wstał i uniósł się lekko do góry na swoich dużych, ciemnych skrzydłach. Dopił jeszcze kawę, po czym zerknął na dno filiżanki.

- Podobno z fusów można wróżyć przyszłość - powiedział z uśmiechem, zerkając na swojego towarzysza. - Możesz spróbować. Zatrzymaj sobie filiżankę, jeśli chcesz.

Uśmiechnął się jeszcze. Moros próbował skupić się na rysach jego twarzy i coś sobie uświadomił: Ikelos był znaczenie lepiej widoczny w nocy. Może nie jakoś drastycznie. A jednak po zmroku jego brwi wydawały się ciemniejsze, usta ładniej wykrojone, a błysk w oczach jaśniejszy.

Ale, zanim Moros zdążył w ogóle zastanowić się, dlaczego nie dostrzegł tego wcześniej, Ikelos strzelił palcami i zniknął.

Bóg gwałtownej śmierci wpatrywał się przez chwilę w lekki obłok pyłu, jaki po nim został. Złość wypełniała całe jego ciało, nasilając się najbardziej w umyśle. Nadal nie wiedział, czy zaufanie Ikelosowi faktycznie było rozsądnym posunięciem. Jednak nawet, gdyby nabrał więcej wątpliwości, nie mógł już nic zrobić. Nyks powierzyła Fobetorowi większość ich sekretów.

Moros zacisnął usta z gniewu w wąską kreskę. Oczy mu płonęły. Cisnął filiżanką. Widok jej połamanych kawałków dawał mu tymczasową satysfakcję.

To nie może się nie udać - pomyślał. - Nie możemy spuścić gardy.

Po czym zeskoczył z dachu, nie robiąc sobie żadnej krzywdy - lekka hipokryzja, bo przecież jeszcze przed chwilą pouczał Ikelosa, by nie afiszować się nadto z boskimi zdolnościach. Następnie zatopił dłonie w kieszeniach długiego, cienkuego płaszcza w smolistym odcieniu czerni i zaczął oddalać się szybkim, pewnym krokiem.

***

- Hermes?

To było pierwsze słowo, jakie zdołało wyjść z gardła Owena McRae'a. Pomimo, że chłopak nigdy nie spotkał boga na żywo, wydawało mu się oczywiste, że to on. Był szczupły, wysportowany i nawet wysoki. Jego łajdacki uśmiech, zadarty nos, lekko umiesione brwi i psotne iskierki w błękitnych oczach - to wszystko przywodziło mu na myśl mieszkańców jedenastki w Obozie Herosów. Poza tym, jego grecka zbroja, sandały ze skrzydełkami i laska z wijącymi się wkoło wężami (jak to się nazywało, kaduceusz?) przemawiały same za siebie.

Bóg wbił przenikliwy, choć wesoły wzrok prosto w Owena. Uśmiech na jego twarzy jeszcze się poszerzył.

- No proszę, jestem całkiem rozpoznawalny.

Spojrzał na swoje skrzydlate buty, unoszące się parę centymetrów nad ziemią.

Diana się ocknęła. Spochmurniała, po czym podniosła mapę i przycisnęła ją do piersi.

- Ale... Panie Hermesie, co tu robisz? - zapytał Will, marszcząc brwi. - Czy bogowie nie powinni, no, nie interweniować za bardzo w sprawy śmiertelników?

- Ha, racja! Ale ja jestem wyjątkiem. Jako posłaniec bogów mogę chodzić, gdzie tylko mi się podoba. Rzecz jasna, nie powinienem za długo tu z wami być, ale... - wzruszył ramionami. - Zeus i reszta są zbyt zajęci, żeby się tym poważnie zająć.

- Ale...

Nico zmarszczył nos. Już pewnie zamierzał o coś zapytać, ale Hermes go wyprzedził.

- Ha, pewnie ciekawi was, dlaczego się tutaj zatrzymuję, co? - puścił do nich oko. - Doszły do mnie słuchy, że szukacie pewnego wyjątkowego... klucza.

Nie przestawał się uśmiechać, ale jego oczy rozbłysły teraz tak, jakby podczas oglądania horroru po raz kolejny widział jakąś postać i wiedział już, że zaraz zginie. Herosom bardzo nie podobał się ten wzrok.

Diana bawiła się mapą, zwijając ją i rozwijając na przemian. Od czasu do czasu zerkała na zapisany z tyłu tekst przepowiedni lub ich nazwiska w rogu kartki.

- No, właściwie to tak - przyznała. - Tylko trochę słabo nam idzie.

- Doszły do mnie też inne słuchy. O pewnej magicznej sztuczce. - Hermes wyciągnął rękę do córki Aresa. - Mogę?

Diana wręczyła mu mapę.

Bóg złodziei wyciągnął pergamin przed siebie i odwrócił się tak, by i on, i herosi mogli zobaczyć, co się tam znajduje.

- M-hm - mruknął pod nosem.

I odwrócił mapę do góry nogami.

Obraz nagle zamigał. Po chwili punkt tuż koło Pól Kary zniknął i przeniósł się w inne miejsce.

Will wytrzeszczył oczy.

- Ale jak?... - po czym odetchnął. Dobra, to nie było aż tak dziwne, zwłaszcza w porównaniu z różnymi rzeczami, jakie spotkał w życiu.

Hermes się roześmiał.

- Ech, nie powinienem był wam tego mówić. Umówmy się może, że mnie tu nie było, co? Nigdy się nie spotkaliśmy.

Rzucił Dianie zmienioną mapę. Dziewczyna złapała ją. Bóg posłańców poleciał wyżej w górę. Skrzydełka przy jego sandałach zawachlowały mocniej.

- Powodzenia, herosi - powiedział. - Koniec świata byłby mi bardzo nie na rękę, wiecie?

Zanim zdążyli jakkolwiek zareagować, Hermes oddalił się aż poza zasięg ich wzroku i słuchu. W ostatniej chwili błysnęła im daleko jego zbroja.

Owen spoglądał na niego do końca, aż wreszcie zwrócił się do przyjaciół.

- Dobra. To gdzie jest ten klucz?

Diana zerknęła na mapę. Will i Nico stanęli za nią.

- Tutaj - dziewczyna położyła palec na jednym punkcie. - To... tuż koło Elizjum, prawda?

- Super - w głosie Owena nie było sarkazmu. - O wiele bardziej wolę patrzeć na tamte widoki.

Nico zmarszczył brwi. To wszystko wydawało mu się bardzo podejrzane. Najpierw spotkali boga Hermesa, który pomógł im właściwie odczytać mapę. Potem przenieśli się z Pól Kary na Elizjum. Trochę za dużo przywilejów losu jak na herosów. Ale nic nie powiedział.

Chwycił Willa za rękę. Jego chłopakowi najwyraźniej spodobał się ten drobny gest, bo się lekko uśmiechnął. Nico uznał, że może lepiej będą się trzymać wszyscy blisko. Szczególnie oni dwaj.

- No to co? - Diana westchnęła. - Chodźmy.

Nie trzeba było powtarzać dwa razy.

Przy Polach Elizejskich herosi czuli się o wiele lepiej. Mogli podglądać raj - dosłownie. Migały im przed oczami różne twarze, choć żadnej z nich nie mogli poznać. Była tam szczęśliwa rodzina: w miarę wysoka kobieta w wysokim kucyku, nieco wyższy od niej mężczyzna o jasnych, pofalowanych włosach spływających z czoła i towarzyszący im mały, energiczny chłopiec.

A tuż przy wejściu leżał maleńki, srebrny przedmiot, którego z trudem dało się dostrzec.

Owen ukucnął i rozejrzał się, jakby się czegoś obawiał, ale zaraz potem w jego oczach pojawiła się ulga.

- Dobra - wymamrotał. - Coś za łatwo poszło, ale...

Wyciągnął rękę.

- Zaczekaj - powiedział nagle Nico.

Syn Nemezis odwrócił się do niego i spojrzał pytająco. Nico zawahał się.

- Mogę? - zapytał. - Wydaje mi się, że... - nie wiedział, jak dobrać słowa. - Po prostu muszę sprawdzić.

Owen wymienił spojrzenia z Dianą i Willem, ale skinął głową na znak zgody i się odsunął.

Nico schylił się. Przez chwilę poczuł wokół siebie bardzo dziwną aurę... Ale nie. Nie. To było niemożliwe. Zwłaszcza, że wrażenie zaraz minęło.

- Mmm, już dobrze - mruknął.

To był błąd.

Gdy tylko Nico dotknął klucza, uczucie powróciło, a całe Podziemie zatrzęsło się.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top