Rozdział 25
Nico di Angelo nie zdawał sobie sprawy, jak dużo spraw, o których on sam nie ma pojęcia, szaleje w głowie biegnącego na spotkanie Luisa Warda.
Luis biegł, a jego mózg faktycznie intensywnie pracował. Co, jeśli Lea (jak na nieszczęście) akurat tego dnia obudzi się wcześnie? Co, jeśli przyjaciel go wystawił? (Mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe). Czy dobrze zrobił, ufając Echo? I dlaczego ma wrażenie, że ktoś go śledzi?
Wreszcie dotarł na miejsce. Kawiarnia nie rzucała się jakoś szczególnie w oczy - ot, zwykły, niewielki budynek. Nad szerokimi drzwiami wisiała tablica w kolorze czekoladowego brązu z nazwą Land of coffe oraz dopiskiem Zasmakuj u nas! pod spodem. Tablicę otaczało logo z papierowym kubeczkiem kawy. Drzwi były otwarte, a ze środka dochodził przyjemny zapach ciast i czekolady.
Luis nie rozdrabniał się przy wejściu. Był spóźniony, choć nieznacznie. Musiał się tam jak najszybciej dostać i może kupić lody, bo (jak zwykle) roztapiał się na upale.
Ale - jak to zawsze bywa w sytuacjach, w których ludzie się spieszą lub na czymś im szczególnie zależy - musiał zaliczyć gafę.
Zapomniał o progu.
Mało brakowało, a doszłoby do bliskiego kontaktu z twardą podłogą. Zdał sobie sprawę, że spada (było to trwające ułamek sekundy uczucie spadania w otchłań ciemności), a potem ktoś chwycił go mocno za rękę.
Luis odetchnął z ulgą, gdy zdał sobie sprawę, że nikt nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Tylko jedna dziewczyna w głębi kawiarni raz zerknęła na niego, po czym się odwróciła.
- Cztery minuty i trzydzieści osiem sekund spóźnienia - oznajmił chłopak stojący za Luisem. - Czy mam uznać, że mnie wystawiłeś?
Tyler Clarke nie zmienił się wiele, odkąd Luis go ostatnio widział. Był wysokim, opalonym chłopakiem, którego czarne oczy przywodziły na myśl głębokie, ciemne tunele. Twarz miał całkiem ładną, choć wiecznie wykrzywioną i poirytowaną. Otulały ją czekoladowe włosy ułożone w ten modny nieład, który przypominał pobojowisko po walce. Markowy, biały podkoszulek nosił wypuszczony na czarne bojówki. Na jego przedramieniu widać było tatuaż SPQR z dwiema kreskami oznaczającymi dwa lata w Obozie Jupiter.
- Nie. - Słowa wychodziły z ust Luisa, nim zdążył się nad nimi porządnie zastanowić. - Dzięki. Cześć.
Tyler puścił jego rękę.
- Cześć. Dlaczego mam wrażenie, że ktoś nas śledzi?
- Że co? - syn Chione rozejrzał się. - Nie... Przyszedłem sam. Nic nie mówiłem Lei.
- Tu nie chodzi o Leę - warga Tylera zadrżała lekko. - Nieważne. Znalazłem dobre miejsce.
Wskazał na stolik znajdujący się w samym rogu kawiarni, tuż obok stojącej tablicy kredowej ze spisem najlepszych przysmaków dostępnych w Land of coffee.
Nie minęło dużo czasu, a ich zamówienia były gotowe. Luis miał przed sobą truskawkowy lodowy deser w pucharku z wetkniętą słomką i truskawkami. Tyler wolał czekoladowe ciasto lodowe z posypką.
Idealna ochłoda na upalny dzień - pomyślał syn Chione, przełykając kolejną porcję, gdy nagle dostrzegł, że przyjaciel się w niego wpatruje z jedną brwią wędrującą dość znaczenie w górę. Otrząsnął się.
- Ach, tak.
Już miał kontynuować, ale urwał. Ciemnowłosa dziewczyna, która wcześniej siedziała w głębi kawiarni, właśnie z niej wychodziła. Teraz mógł lepiej jej się przyjrzeć. Nie musiał tego robić, lecz nie potrafił się powstrzymać od dyskretnego wodzenia po niej wzrokiem, bo chciał upewnić się, czy faktycznie wychodzi.
Na oko mogła być w wieku Lei. Miała ładną, karmelową cerę, lekko faliste włosy i złote oczy. Dopiero później Luis zorientował się, że towarzyszy jej wysoki, ciemnoskóry chłopak o brązowych oczach i niesfornych, kręconych włosach.
Ward obserwował ich aż do momentu, gdy zamknęli za sobą drzwi kawiarni. Wtedy zwrócił się do Tylera.
- No dobra. Co chciałeś powiedzieć?
- O ile dobrze pamiętam, to ty chciałeś się spotkać.
Luis wywrócił oczami.
- No, tak. Ale nie mam nic konkretnego. Ty chciałeś o czymś pogadać.
Tyler uśmiechnął się.
- Więc jednak pamięć cię nie zawodzi? Ta, racja. Masz ekipę u nimf na oku?
Luis przez chwilę wahał się, czy opowiedzieć mu o Echo. Ostatecznie jednak zdecydował zachować tę rozmowę dla siebie.
Zamiast tego powiedział:
- No, tak. Znaczy się, myślę, że mamy problemy.
Opowiedział o tym, co usłyszał od Diany, Harper i Owena.
Tyler zmarszczył nos.
- To nic... Skoro nie zamierzają interweniować. Lea się z tym upora.
- A-ha - Luis prychnął, zjadając dołączoną do deseru truskawkę. - Lea. We mnie nie wierzysz?
Uniósł przy tym brwi nad fiołkowymi oczami, w których tańczyły psotne iskierki.
- Myślę, że nie zawalisz jakoś szczególnie - odparł Tyler, gasząc entuzjazm przyjaciela i, zanim Luis zdołał się odezwać, kontynuował: - Pierwsza sprawa jest taka, że szeregi sił Chaosu się poszerzyły. Poczekaj, mam to w notatniku.
Wyciągnął telefon. No racja - nie sposób spamiętać tych wszystkich imion, które brzmią jak szalony miks liter alfabetu, tyle, że z wystarczającą liczbą samogłosek (by jakoś to brzmiało).
- Nyks, Eris, Moros, Akwilon, Ikelos, oni już byli - odczytał Tyler. - Teraz mamy też Algosa, Oizys, Momosa, Gerasa i Apate.
Skrzywił się i podniósł wzrok na Luisa, oczekując jego reakcji. Jakoże Luis do odpowiedzi się nie palił, trwali przez chwilę w milczeniu.
- Tak? Skąd to wiesz? - zapytał w końcu.
Tyler ściągnął czoło, jakby pytania w tym rodzaju strasznie go irytowały. W końcu odpowiedział z niechęcią:
- Dowiedziałem się od Ikelosa. Niedawno z nim gadałem o... no wiesz.
Luis sobie przypomniał. Uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie.
- No... tak. Okej. A co z tym mieszkaniem, które wynajęła Nyks?
Tyler machnął lekceważąco ręką.
- Nadal tam siedzą. Mają też nowe, dla nowicjuszy. Ale nie znam adresu. Zwisa mi to.
Luis dopiero teraz się zorientował, że kończy już swój deser. Zamieszał słomką w resztkach truskawkowej masy. Już zamierzał się odezwać, ale nagle...
- Zaraz - powiedział Tyler z lekkim niepokojem w głosie.
Podniósł nagle wzrok i zobaczył w szybie twarz dziewczyny w szarej sukience. Próbował się jej przyjrzeć, ale jej obraz zaczął w niewyjaśniony sposób mu unikać. Chłopak zmarszczył brwi. Uczucie bycia śledzonym powróciło z podwójną mocą. Dziewczyna zniknęła, ale jego obawy - niekoniecznie.
Luis siedział tyłem, więc niczego nie zauważył. Zmarszczył tylko brwi.
- Co?
- Spadamy stąd - powiedział Tyler. - Natychmiast.
Luis, który zawsze miał określone priorytety, próbował w pierwszej chwili złapać swój pucharek, ale przyjaciel błyskawicznie odciągnął go od stołu. Syn Chione zdołał tylko musnąć palcami słomkę, która wypadła na stół.
- Ej, Tyler! - zaprotestował.
- Mówię, spadamy - warknął, ciągnąc go do drzwi. - Ktoś nas śledzi.
Luis wywrócił oczami, przebierając jednocześnie nogami, by nadążyć za narzuconym szybkim tempem.
- Oczywiście - mruknął. - Już wróciłeś?
Tyler otworzył drzwi wyjściowe.
- A mój deser? - zapytał Luis. - Jak nie chciałeś ciasta, mogłeś mi dać!
- Ktoś nas śledzi, kretynie! - krzyknął poirytowany Tyler, rzucając się biegiem.
- Że co? - w jednej chwili krew zagotowała się w żyłach Luisa, gdy przypomniał sobie na poważnie rozmowę z Echo. Wydanie ich zamiarów przyjaciołom w takiej chwili strasznie pokomplikowałoby sprawę.
- To, co mówię! - parsknął Tyler. - Pospiesz się!...
Nagle stanął jak wryty. W pierwszej chwili mógł pomyśleć, że zza rogu wyskoczyła cała chmara małych, raczkujących dzieci, które zgubiły się jakiejś mamie. Dopóki im się nie przyjrzał i nie zrozumiał, że jest ich zdecydowanie zbyt dużo, żeby mogły pochodzić od jednego rodzica, a poza tym mają kędzierzawe, kręcone włosy i ostre kły.
Wtedy z gardła Tylera wydobyła się tak kreatywna mieszanka przekleństw, że Luis naprawdę był pod wrażeniem.
- Karpoi! W mieście?! - zawołał Luis.
- Musiały je przywołać! - odkrzyknął Tyler. - Cholera!
- Kto?
- Nie wiem, może ta w szarej sukience?
- Słucham?
Ale karpoi nie zamierzały przysłuchiwać się ich rozmowie. Gdy tylko wredne, zielone oczka zlokalizowały dwójkę herosów, rzuciły się w ich kierunku.
W tej dobitnie beznadziejnej sytuacji Luis przypomniał sobie jedną, dość ważną rzecz - nie zabrał ze sobą żadnej broni. Po prostu wyleciało mu to z głowy. Szykował się tylko na krótki wypad z kolegą, a jakoże nigdy wcześniej nie żył jak normalni półbogowie, bo przez większość czasu miał zapewnioną ochronę przed potworami, nie pomyślał, żeby wszędzie brać ze sobą miecz.
Tyler był znacznie lepiej przygotowany. Odpiął od pasa dwa sztylety, których syn Chione wcześniej nie zauważył, po czym stanął w bojowej pozycji, szykując się do walki.
Luis odchrząknął delikatnie.
- Słuchaj, głupia sprawa...
Tyler odwrócił się od niego i zmierzył go wzrokiem. Znali się wystarczająco długo, by mógł się domyślić, o co chodzi Wardowi. Kiedy parę lat temu też zapomniał miecza, zachowywał się identycznie: lekki rozkrok, nerwowy uśmiech, palce przeczesujące jasne włosy.
- Świetnie - burknął. - Tego nam tylko brakowało, wiesz? Stój za mną, bo piętnaście karpoi na raz to nie byle co.
Luis nie wątpił, patrząc na kły złośliwych duchów.
Karpoi już miały ich dopaść, kiedy Tyler machnął ręką. Rozległ się potężny podmuch, który odrzucił przeciwników daleko w tył. Tylko jeden zdołał wymknąć się jakoś z granicy podmuchu. Tyler błyskawicznie przeszył go sztyletem, rozsypując go w proch.
Wykorzystując moment, kiedy duchy były oszołomione powiewem wywołanym przez Tylera, chłopak odwrócił się. O ile on, Luis i Lea nie musieli przejmować się atakiem potworów takich jak Erynie czy Mantikora, karpoi nadal stanowiły dla nich zagrożenie - jako wolne duchy, nieposłuszne nikomu. A jednak aktualnie, kiedy Chaos już powoli zaczynał działanie, nawet te stworzenia zapewne zmieniały nastawienie. Sęk w tym, że przeciwko nim. Te nimfy, które ich śledziły, zapewne oswoiły jakoś potwory i...
Tyler zaczął rozpaczliwie szukać wzrokiem jakiś taksówek w pobliżu. Na próżno. Jego wzrok padł na najbliższy zaparkowany samochód. Potem spojrzał na swoje sztylety. Miał plan.
Machnął ręką znowu, wywołując kolejny podmuch. Karpoi odleciały jeszcze dalej. Teraz on i Luis zyskali chwilę czasu.
- Moje gratulacje, Ward - wyciągnął noże przed siebie, a ich błyszczące, srebrne klingi zmieniły się w ostrza kluczy. - Masz szansę się na coś przydać.
I otworzył samochód.
Luis zamrugał.
- Chwila, co?
- No wsiadaj! Ja nie mam prawka! - Tyler obleciał auto dookoła i usiadł po stronie pasażera.
- Ale to nie mój samochód! - zaprotestował Luis.
Tyler spojrzał na niego wzrokiem mówiącym "No co ty nie powiesz?", po czym zamknął za sobą drzwi i odpalił samochód za pomocą sztyletów-kluczy.
- Zaczekaj jeszcze - doradził Tyler.
Karpoi podniosły się, po czym zauważyły dwójkę herosów w samochodzie. Rzuciły się do nich na wrost. Wtedy Luis wystartował, rozjeżdżając jakąś dziewiątkę z nich. Reszta próbowała podbiec, ale ostatecznie również wpadła pod koła. Luis wycofał samochód z powrotem na dawne miejsce.
- Znakomicie - skomentował Tyler, po czym jego sztyletom powróciły dawne ostrza. - Nie uśmiechało mi się załatwianie każdego bezpośrednio.
- Ale ty jesteś leniwy - wytknął mu Luis dobitnie.
- Ja przynajmniej przyniosłem sprzęt - Tyler wsunął noże do pochew.
- Ale prawo jazdy mam ja.
- Tylko oficjalnie. Nie wiem, kto był na tyle głupi, by ci je dać. Nie umiesz jeździć.
- Ach, tak? - Luis uniósł brew. - A ty to niby co?
- Ja zdam już we wrześniu.
- Chcę to zobaczyć.
- Żebyś wiedział...
Kłóciliby się dalej, gdyby nagle nie rozległ się oburzony krzyk: - Hej!
Luis i Tyler odwrócili się... i zobaczyli kogoś, kogo najmniej teraz potrzebowali zobaczyć. Ku nim biegł jakiś mężczyzna po pięćdziesiątce. Patrzył prosto na nich. Prawdopodobnie był właścicielem samochodu.
- Noż... - zaczął Tyler i zapewne powiedziałby coś mocniejszego, ale wtedy Luis spanikował. Wyjechał znów na ulicę, po czym docisnął nogę do gazu.
- Ej! - Tylerem aż szarpnęło. - Dokąd jedziesz?
- Nie wiem! - Luis nawet na niego nie spojrzał, ale włosy stanęły mu dęba, a po skroni zaczęła spływać kropelka potu. - Do Nyks i ekipy?
Tyler obejrzał się za siebie. Rozgniewany mężczyzna biegł za nimi, wykrzykując różne sprosności, aż wreszcie wyciągnął komórkę i biegł dalej, przyciskając ją do ucha. Przechodnie zaczęli zwracać na nich uwagę.
Następnie Tyler przeniósł wzrok na zestresowanego Luisa. I roześmiał się.
- Kradniesz komuś samochód - powiedział takim tonem, jakby mówił do aktora komedii, a nie sam w tej kradzieży uczestniczył.
- Tak, a ty mi pomagasz - odparł Luis, wymijając jakiegoś zawalidrogę. - Ale zobacz, umiem jeździć.
Tyler śmiałby się z niego dalej, gdyby nie zobaczył nagle wylatującą zza rogu kolejną gromadę karpoi.
- Ward, rozjedź je!
- Ale te nie są takie głupie!
Karpoi nawet nie próbowały podleźć im pod koła. Pobiegły na chodnik, wybiły się na swoich małych nożkach, po czym wskoczyły na dach i zaczęły rozdzierać go pazurami.
Tym razem to Luis wyrzucił z siebie parę mocniejszych słów. Jego zaciśnięte na kierownicy palce zaczęły się pocić. Tyler próbował zamachnąć się, ale jeden ze złośliwych duchów ugryzł go w ramię.
- Di immortales! - warknął Tyler.
Dobra wiadomość była taka, że sięgnął po sztylety i bez problemu posiekał wszystkie cztery karpoi, które ich zaatakowały, więc przynajmniej przeciwników mieli z głowy.
Zła wiadomość była taka, że pozostały z nich pył sypnął Luisowi w oczy. Chłopak naprawdę próbował się skoncentrować, ale stracił kontrolę nad kierownicą. "Ich" samochód skręcił w prawo, zarysował maskę jakiegoś innego, po czym wtoczył się do rowu.
Kolejna zła wiadomość: ludzie zaczęli zbierać się wokół nich, pstrykając zdjęcia, które prawdopodobnie zaraz miały trafić do sieci.
Tyler ocknął się jako pierwszy. Nie podobało mu się, że są w centrum uwagi. Szarpnęło nim potężnie, przez co zachłysnął się własną śliną i powietrzem, ale przynajmniej w nic się nie uderzył. Był nadal zapięty i kurczowo ściskał oparcie siedzenia przyjaciela. Jego sztylety leżały na podłodze, ale bał się schylić, by po nie sięgnąć. Zamiast tego spojrzał na Luisa.
Syn Chione wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć prosto na niego. Palce nadal trzymał zaciśnięte na kierownicy, aż mu knykcie zbielały. Jego włosy stały dęba. Oczy miał szeroko otwarte, ale czerwone i załzawione od pyłu po karpoi.
Nie zaszczycił Tylera spojrzeniem. Cały się trząsł. Mógł powiedzieć: "Musimy jakoś z tego wybrnąć!", "Uciekajmy", "Użyjmy Mgły" albo chociaż "Muszę zwymiotować". Zamiast tego wydusił:
- Przez ciebie zabiorą mi prawko.
- To nie przeze mnie! Trzeba było zatrzymać samochód na początku...
I wtedy, oczywiście, stało się. Samochód przechylił się jeszcze bardziej. Tyler uderzył się w głowę o oparcie pod głowę. Luis zwymiotował, ale przynajmniej zdążył się odwrócić i poleciało na tylne siedzenia.
- Straciłem mój deser lodowy - poskarżył się.
- Jak zwykle określone priorytety - warknął Tyler, odpinając pasy. - Wysiadaj.
Otworzył drzwiczki i już zamierzał sam wyjść, gdy spostrzegł, że Luis kręci twardo głową.
- Nie mogę. Jak mnie zobaczą, świadkowie potwierdzą, że siedziałem za kierownicą. A więc oficjalnie to ja doprowadziłem do wypadku. Jak się o tym dowiedzą, zabiorą mi...
- Nie wiedziałem, że tak ci na tym zależy! Masz się przestać źle czuć, Luis!
Dobra, pocieszanie nigdy Tylerowi za dobrze nie wychodziło. Ale może to fakt, że zwrócił się do przyjaciela po imieniu, trochę go ocucił. W każdym razie opanował drżenie rąk i jakoś zdołali wygramolić się z samochodu.
Już otwierając drzwiczki, słyszeli tysiące odgłosów pstrykania zdjęć, więc przygotowali się psychicznie (a raczej: Tyler się przygotował, Luis wstrzymywał kolejne wymioty) na oficjalną sesję.
Dlatego zdziwili się, bo gdy tylko wydostali się z rowu, wszystko ucichło. Natrętni obserwatorzy zniknęli. Niektórzy tylko przechodzili, nie zwracając uwagi na poturbowany samochód i dwójkę nastolatków wychodzących z niego. Jedynie na chodniku stała jedna dziewczyna o długich, kędzierzawych włosach, wlepiając wzrok w pojazd. Nieco za dużą, białą bluzkę miała wpuszczoną w plisowaną, niebieską spódniczkę.
- Lea... - wymamrotał Luis, nadal jak zahipnotyzowany.
Złapał Tylera za koszulkę, żeby wejść wyżej. Tyler nie był tym faktem zbytnio zachwycony.
Lea przyglądała się rozbitemu samochodowi. Przez krótki moment kącik jej ust drgnął.
- Dlaczego - powiedziała - mnie to nie dziwi?
- Proszę, nie komentuj - mruknął Tyler.
- Mgła powinna wystarczyć - oznajmiła córka Iris. - Samochód... No, zadzwoniłam już do reszty, oni się nim zajmą. W dodatku... Ej. Luis, wyglądasz, jakbyś się z własnego grobu wygrzebał.
Tyler spodziewał się, że syn Chione mimo wszystko zacznie opowiadać o wypadku samochodowym albo zdziwi się - w końcu był przekonany, że Lea nie wie o ich wypadzie. Ale nie.
- Mój deser lodowy został w kawiarni.
Wdrapał się na chodnik, stanął obok Lei i spojrzał na Tylera, wyraźnie obrażony.
- Chcę ci tylko powiedzieć - dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu - że pierwsza grupa zaraz wyrusza. Powinniśmy przy tym być.
Tyler zmarszczył brwi.
- Pierwsza grupa? Dlaczego mi nie powiedziałeś, że musisz wrócić wcześniej, Ward?
- Dlaczego naraziłeś na ryzyko moje prawko?
- Możesz przestać gadać ciągle o jednym? - warknął Tyler. - Też byłem w tym wypadku, a jakoś żyję!
Gdy Luis rzucił mu w odpowiedzi wrogie spojrzenie, Lea całkiem rozsądnie ich rozdzieliła, żeby się wzajemnie nie pozabijali.
- Jak długo możesz zostać, Tyler? - zapytała.
Czarne tęczówki nadal mierzyły się z tęczówkami Luisa, fiołkowymi, ale Clarke spojrzał kątem oka na córkę Iris.
- Cały dzień.
- Dobra. Spotkamy się później?
Tyler kiwnął głową.
Lea wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. Minę miała poważną i przygryzała nieco wargę, jakby się od czegoś powstrzymywała.
W końcu dała za wygraną. I parsknęła śmiechem, aż zaczęły lecieć jej łzy.
- O, bogowie - objęła się w pasie, chichocząc. - Naprawdę rozwaliliście auto, bo chcieliście iść do kawiarni? Jak to zrobiliście? Dlaczego mnie nie zabraliście? Chcę później wszystko usłyszeć.
Luis i Tyler wymienili spojrzenia. Byli trochę zdziwieni. Może dlatego, że Lea w sumie rzadko się śmiała. A może dlatego, że przez ten śmiech w pełni odzyskali przytomność.
Po chwili Lea uspokoiła się, ale jej twarz nadal rozjaśniał uśmiech.
- Och. W porządku. Już mi lepiej. Weźmy taksówkę. Dotrzesz do Nyks, Tyler?
Tyler spiął ramiona.
- Co ty sobie myślisz, Farewall? Potrafię przejść kawałek piechotą!
Odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim, zdecydowanym krokiem, nawet się nie żegnając. Ale Lea i Luis już się przyzwyczaili.
Gdy tylko skręcił chodnikiem, syn Chione zwrócił się do przyjaciółki.
- Słuchaj...
- Ani słowa - Lea złapała go za rękaw. Zerknęła jeszcze na zmasakrowany samochód i na chwilę znów się uśmiechnęła, ale potem wrócił jej zwyczajny wyraz twarzy. - Musimy się pospieszyć, bo oni i tak nas podejrzewają. No i niedługo przekonamy się, czy nasz plan zadziałał.
Luisowi nie bardzo się to podobało. Chciał zadać Lei tyle pytań. Ale koniec końców ruszył za nią, by jak najprędzej znaleźć się w nimfim obozie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top