Rozdział 21
Ten cały plan, jaki wymyśliły nimfy, był tak pomylony, że Lea cieszyła się, iż nie musi brać w nim udziału.
Niestety, sama uczestniczyła w czymś innym - jeszcze bardziej wariackim.
Zaraz po zakończeniu "zebrania", zamierzała się wymknąć. Nie informowała o tym nawet Luisa. Prędko pobiegła się spakować. Załadowała do kołczanu łuk i mnóstwo strzał, a następnie miała już sięgnąć po nóż, gdy usłyszała za sobą chrząknięcie.
Odwróciła się i momentalnie zesztywniała. Tuż za nią stała ona. Nieco wyższa od Lei dziewczyna z czarnymi włosami i opaską na oku. No tak... Harper - przypomniała sobie córka Iris. Miała takie same oczy jak jej brat.
Lea nie planowała być niemiła, jednak naburmuszyła się na sam jej widok. Że też musiała przyjechać akurat teraz!
- Cześć - powiedziała Harper. - Znamy się już, prawda? Masz chwilę?
- No cześć - mruknęła Lea. - Zależy, na co.
- Wiesz... nie chcę ci się narzucać. - Harper usiadła na drewnianym stoliku, który był akurat wolny. - Ale po ataku na obóz próbowałam wysłać iryfon do brata. Nie dochodzi. A ty, jako córka Iris...
- Potrafię wysyłać iryfony - zgodziła się Lea, unikając patrzenia jej w oczy.
Wzrok Harper, dotąd poważny i pozbawiony jakichkolwiek emocji, tak dostojny, że niemal królewski, momentalnie ścieplał.
- O rany, to cudownie - powiedziała dziewczyna. - Mogę cię prosić o małą przysługę?
Lea podniosła na nią spojrzenie zielonych oczu.
Przysługa dla Harper McRae. Niewielka. A jednak córka Iris w pierwszej chwili jakoś nie mogła się na nią zdobyć. Może dlatego, że stresowała ją cała ta sytuacja z powstaniem Chaosu. Może dlatego, że nie przygotowała się psychicznie na wcześniejszy przyjazd herosów. A może dlatego, że po prostu nie lubiła poznawać nowych ludzi.
Po momencie jednak się otrząsnęła. Jakkolwiek czuła niechęć do Harper, chodziło o Obóz Herosów. Miejsce, gdzie mogło mieszkać mnóstwo wartościowych osób. Miejsce, do którego zawsze chciała trafić - ale nie mogła. Rozumiała więc zmartwienie córki Nemezis.
Był tylko jeden drobny szczegół. Prawdopodobnie nie umiała zbytnio jej pomóc.
- Potrafię wysyłać iryfony - wyznała. - W dodatku nie potrzebuję do tego zapłaty.
Harper uśmiechnęła się i już miała powiedzieć: "Znakomicie" albo coś w tym stylu, ale Lea kontynuowała.
- Tyle, że, jeśli połączenie jest zablokowane, nie mogę nic zrobić. - Machnęła ręką, a w powietrzu Zmaterializowała się tęcza. - O Irydo, pokaż mi Obóz Herosów. Nowy Jork, Long Island (800) 009-0009.
Harper już miała zamiar otworzyć usta, zapewne po to, by spytać, skąd Lea zna dokładny adres obozu, kiedy tęcza zawirowała. Przez chwilę w powietrzu zaczął wirować obraz. Jednak gdy tylko już prawie uformował się on we Wzgórze Herosów, wszystko prysło jak bańka mydlana.
Młodsza półbogini westchnęła.
- Tu działa jakaś magia. Nie można się skontaktować. Przykro mi.
W oczach Harper rozbłysnął smutek, jednak zaraz został zastąpiony obojętnością.
- Rozumiem. Mimo wszystko, dzięki.
Lea chciała odpowiedzieć: "Spoko", "Nie ma sprawy" albo coś w podobie, ale słowa nie przechodziły jej przez gardło. Finalnie potaknęła tylko cicho.
Harper dopiero teraz spojrzała na jej kołczan i nóż.
- Wybierasz się gdzieś?
- Do sklepu - padła sucha odpowiedź. - Do zobaczenia później.
McRae nie pytała, po co brać pełne uzbrojenie na zwykłe zakupy. Wydawało się to jasne: kiedy jesteś herosem, nawet podczas spokojnego spaceru coś może cię zaatakować.
- Pa.
Lea nie odwróciła się już do niej. Wsunęła ręce do kieszeni.
Udało jej się wymknąć z nimfiego "obozu", nie przyciągając niczyjej uwagi. Gdy tylko wystarczająco się oddaliła, pobiegła na ulicę. Tam z kolei złapała pierwszą lepszą taksówkę do Nowego Jorku.
Podróż trwała nieco ponad piętnaście minut. Już po dziesięciu do Lei zadzwonił telefon. Dźwięk był wyciszony, ale ona cały czas spoglądała na ekran. Zobaczyła więc wyświetlającą się informację o połączeniu i podpis: LUIS WARD.
Westchnęła. Niby nie powinna korzystać z telefonu. Rozłączyła się i, stukając energicznie w klawiaturę, zapisała wiadomość: Wrócę wieczorem. Po czym wysłała ją.
Luis nie odpisał. Zapewne chciał ją dokładnie przepytać po powrocie.
Gdy już dotarła na miejsce, rzuciła kierowcy ponure podziękowania, pieniądze, po czym rzuciła się biegiem do parku. Kręciły się tam gromadki śmiertelników, ale większość z nich nie zwróciła zbyt dużej uwagi na Leę.
Dziewczyna odeszła na bok, po czym wezwała znowu iryfon. Tym razem skierowała połączenie w inne miejsce.
- Kalifornia, Obóz Jupiter. Pokaż mi Tylera Clarke'a.
Iryfon do rzymskiego obozu był dostępny. Lea o tym wiedziała, ale i tak trochę się stresowała. Dlatego odetchnęła z ulgą, gdy ukazał się jej obraz: opalony nastolatek w fioletowym podkoszulku, który wytrzeszczył ciemne oczy na jej widok. Czekoladowe, potargane włosy miał postawione nad czołem.
- Lea? - spytał, unosząc brew. - Coś nie tak?
- Wręcz przeciwnie - odparła. - Wszystko idzie zgodnie z planem. Jestem w Nowym Jorku, zaraz wybieram się do tego ustalonego miejsca.
Wzrok Tylera złagodniał. Sądząc po ruchach jego ramion, włożył dłonie do kieszeni.
- No, to dobra. Ale wiesz, że nie lubię rozmawiać przez iryfon.
- Wiem, ale tak jest najłatwiej. Poza tym - ściszyła głos - wiem, że jutro przyjeżdżasz.
Z satysfakcją obserwowała zdziwienie i zakłopotanie malujące się w oczach chłopaka, aż kącik jej ust drgnął lekko.
- Że co? Skąd niby? - fuknął półbóg.
- Od Eris. A poza tym, Luis zawsze zapomina zablokować telefon.
Tyler miał taką minę, jakby, idąc przez łąkę, poczuł coś lepkiego na podeszwie buta i już chciał coś powiedzieć, ale Lea szybko dodała:
- Hej, nie ma sprawy. Możecie omówić, co tam chcecie.
- Zawsze musisz się wtrącić, co? - warknął chłopak. - Dobra. Muszę kończyć, chyba ktoś idzie. Pogadamy innym razem.
- To pa - powiedziała Lea.
Już po chwili obraz się rozpłynął. Dziewczyna odwróciła się. Jakiś mały chłopiec, mniej więcej w wieku przedszkolnym, przyglądał się jej. Mrugał nerwowo, jakby Mgła się zawiesiła. Jednak parę sekund później wszystko wróciło do normy. Maluch odwrócił się i pobiegł do swoich kolegów bawiących się przy zjeżdżalni. Lea odetchnęła z ulgą i poprawiła kołczan na plecach.
- Mamy dziś piękny dzień, prawda? - rozległ się nieoczekiwanie głos gdzieś z tyłu.
Heroska spojrzała za siebie. A więc przyszedł. Może stał tam od dłuższego czasu, a ona go nie zauważyła? Jeśli tak, to specjalnie się tym nie przejmowała. Nie puściła pary z ust.
Niewątpliwie wyróżniał się z tłumu. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zwykły mężczyzna po dwudziestce w granatowych dżinsach i obcisłej, czarnej koszulce, z potarganymi, trochę za długimi czarnymi włosami. Dopóki nie przyjrzało się bliżej jego oczom i nie dostrzegło w nich snujących się, potępionych dusz, które poruszały się, błagając o pomoc. Lea miała przed sobą mniej znanego syna Nyks, boga losu i gwałtownej śmierci - Morosa, który całym sobą wspierał siły Chaosu.
Lea spojrzała na niebo. Słońce mocno grzało. Luis pewnie nie zachwycał się tym faktem, ale jej to odpowiadało. Była już mocno opalona.
- Śliczny - oznajmiła. - To co, gotowy?
- Miałem cię o to pytać - Moros uśmiechnął się, ale nie był to ciepły uśmiech. - Jak nigdy wcześniej. Niewielu półbogów może tak swobodnie podróżować do Podziemia, w dodatku bez podwózki Charona. Wiesz o tym, prawda?
- Wiem. Kogo się spodziewamy?
Moros zamyślił się.
- Czwórki dzieciaków. Jedno z nich zna się na rzeczy, więc może być ciężko. Ale spokojnie, damy sobie radę.
Zachęcił ją gestem i razem ruszyli alejką, omawiając resztę planu. Lea wysłuchała swojego rozmówcy, aż wreszcie zadała kluczowe pytanie:
- To dokąd ten nasz plan prowadzi, że tak to ujmę?
Moros uśmiechnął się, ale to nie był ciepły uśmiech. Kłęby dusz w jego oczach spowolniły.
- A co jest na dole? Na samym dole?
Lea nie dała po sobie poznać, że ściska ją w żołądku. Wiedziała już, że jeśli zawali swoją misję, źle to się skończy dla pewnych herosów.
- Rozumiem - uśmiechnęła się. - Bierzmy się do dzieła.
***
- Ale miło tak sobie tutaj być.
Najada Alfejosu westchnęła z zadowoleniem, siedząc na miękkiej, intensywnie zielonej trawie i plotąc na kolanach wianek z polnych kwiatów. Jej palce poruszały się niesamowicie szybko i sprawnie, prawidłowo przeplatając łodygi, aż wreszcie uniosła z dumą gotowe dzieło.
- Nauczyłam się tego dawno temu - wyznała. - Pomyślmy... może tysiąc dziewięćset pięć lat do tyłu? Już nie pamiętam. Potem na długo przestałam pleść wianki, więc nie sądziłam, że nadal to potrafię.
Skierowała rozpromienioną twarz na Laurel. Córka Afrodyty siedziała po turecku tuż obok, ale nie była w tak dobrym humorze. Ręce miała splecione na piersi. Spojrzenie niebieskich oczu było twarde i obojętne.
Ale nimfa się tym nie zrażała.
- Możesz go wziąć - zaproponowała, kładąc wianek na jasnych włosach Laurel. - Zrobię jeszcze więcej.
Po czym niezwłocznie zabrała się do dzieła.
Pudroworóżowe kwiaty ładnie komponowały się ze spodenkami córki Afrodyty. Wzrok dziewczyny trochę złagodniał. Nie spojrzała najadzie w oczy, ale poprawiła wianek, westchnęła i powiedziała:
- Dziękuję.
Jej słowa brzmiały szczerze, a humor się poprawił. Ale minimalnie.
- Chcecie jeszcze tego? - zagadnął Will, wskazując podbródkiem na żelki, których sam zjadł tylko dwa. - Niedługo się skończy.
Faktycznie, w opakowaniu została tylko resztka. Najada Alfejosu pochyliła się nad żelkami. Westchnęła znowu.
- Ja nie - wyznała. - Znaczy się, żelki są super. Ale zjadłabym lody albo coś w tym stylu.
Siedzący obok Paolo wyrzucił z siebie jakieś krótkie sformułowanie. Prawdopodobnie znaczyły to "Ja tak samo" lub coś w podobie. Nikt nie był pewien.
- Ale musimy ograniczyć wyprawy tylko do koniecznych - powiedziała Laurel. - Lea Farewall zrobiła wyjątek. Jutro przed południem kupimy lody. Więc ci, którzy pojadą na misję, raczej się na nie nie załapią.
- Chyba, że kupią po drodze - zasugerował Will.
Najada przekrzywiła głowę.
- Kupią lody przed śmiertelną podróżą? Kto tak robi?
- Bracia Hood, dajmy na to - Will uśmiechnął się, po czym sam zjadł jednego żelka.
- To ci z brązowymi włosami, tacy bardzo podobni? - chciała upewnić się nimfa.
- Aha.
- No właśnie! - strzeliła palcami. - Ciągle nie mogę zapamiętać, choć ich spotkałam wcześniej... No nic. Już nie mogę doczekać się lodów, najbardziej lubię miętowe.
W jej oczach pojawił się blask, gdy uniosła kolejny gotowy wianek - tym razem jasnoniebieski jak jej koszulka, który sama założyła. Zaczęła zrywać kolejne kwiatki.
- Mam nadzieję, że wszystko się ułoży - oznajmiła. - Damy radę pokonać Chaos, w końcu herosi robili już mnóstwo trudnych rzeczy!
Laurel nie chciała psuć nastroju, mówiąc, że być może Chaos jest potężniejszy od wszystkich minionych rzeczy razem wziętych. Obserwowała więc w milczeniu, jak wypełniona po uszy optymizmem najada plecie kolejne wianki, a Will i Paolo zjadają ostatnie żelki owocowe.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top