Rozdział 53
Lea bardzo chciałaby powiedzieć, że pomimo wszystko nie straciła nad sobą panowania i potrafiła racjonalnie myśleć. Znalazła rozwiązanie zupełnie sama, odszukała Tylera, kontynuowali misję i wszystko się udało. Wrócili bezpiecznie do domu Luisa.
Ale nie. Oczywiście, że nie.
W pierwszej chwili wytrzeszczyła oczy. No dobra... zapomniała soczewek, ale chyba nie miała aż tak poważnej wady wzroku.
Zaczęła się rozpaczliwie rozglądać, mamrocząc pod nosem: - Nie, nie, nie - podczas gdy jej myśli podświadomie szalały.
Wątpliwości, które miała na początku, teraz powróciły - tyle, że ze zdwojoną siłą. Ikelos. Ten bóg snów, którego tak bardzo ceniła - że zdołał się tak z nimi, nawet z nią zaprzyjaźnić, pomimo że byli tylko zwykłymi śmiertelnikami. Czy pójście tu za nim nie było oznaką... no, braku zaufania? W końcu obiecał wszystkim się zająć.
No i - z bardziej aktualnych problemów - gdzie, na wszystkich bogów, był Tyler?!
Przynajmniej Mgła nie puściła - tego Lea była pewna. Nie wiedziała, co powinna zrobić. Przez umysł przemykały jej najbarwniejsze wizje i teorie, ale na żadnej z nich nie potrafiła się tak naprawdę skupić. Była na terenie wroga, a jej towarzysz zniknął.
"Znakomicie" - pomyślała. Potem dodała parę mocniejszych synonimów tego słowa.
Ale nie mogła tam stać jak słup soli. W końcu się uspokoiła. Mgła w dalszym ciągu ją chroniła. Musiała wypełnić swoją misję. Potem znajdzie Tylera, który chyba nie mógł przenieść się na drugi koniec świata, no i wtedy może brać nogi za pas.
Sięgnęła po swój nóż. W dalszym ciągu go miała. Przed wyjściem z pałacu Nyks wykorzystała trochę swoich mocy, aby go do siebie przywołać. Dodatkowo miała też łuk i strzały w kołczanie.
Zaczęła skradać się naprzód. Nawet nie zorientowała się, że nie zamknęła za sobą wrót, ale... je przecież nadal przykrywała magiczna zasłona.
Doszła już do połowy pierwszego, krótkiego korytarza - gdy nagle usłyszała za sobą głos:
- Momosie, to mogło mi się tylko wydawać, ale czy te wrota nie były sekundę temu szeroko otwarte?
Lea zmarszczyła brwi. Znała wszystkich sprzymierzeńców Chaosu, ale ten głos był nowy.
Jednak nie o tym teraz myślała. Nie mogła zamknąć wrót, bo swoje zdolności oddała Tylerowi (teraz miała wątpliwości, czy był to dobry pomysł, ale nie o to teraz chodziło). Ale złapała okazję na zdobycie informacji. Upewniła się, że Mgła nadal jest mocna, po czym wybiegła z pałacu.
O ścianę budowli, tuż koło demonów, opierały się dwie postacie. Pierwszą z nich doskonale znała - Momos, ten głupi staruszek. Sama często używała sarkazmu, ale ten koleś był jego bogiem, był jeszcze bardziej wredny i sarkazm w jego wykonaniu doprowadzał ją do szału.
Drugiego mężczyzny nigdy nie widziała na oczy. Nie potrafiła dobrze określać wieku, jednak ten facet mógł mieć coś między czterdziestką a pięćdziesiątką. Był wysoki i muskularny, nosił czarną koszulkę i zwyczajne dżinsy, a poza tym miał małe, orzechowe oczy wręcz płonące okrucieństwem. Zakola stanowiły jego jedyne włosy na głowie, ale miał dziwnie gęstą w porównaniu do nich brodę - czarną.
Tak, Lea naprawdę nigdy go nie widziała, co ją zdziwiło. Czyżby Chaos szukał sobie nowych sprzymierzeńców? Ten mężczyzna... kim on był? Śmiertelnikiem? Herosem? Bogiem? A może kimś jeszcze innym?
Momos prychnął, wymierzając w nowego gościa wskazujący palec.
- Tak, tak, na pewno! Oślepłeś, ty głupcze? Tępych tu nie przyjmujemy, gdybyś chciał wiedzieć! Chcesz dołączyć do armii naszego pana czy nie?
- Chcę - odparł szybko mężczyzna, marszcząc brwi. - Ale...
Lea schowała się szybko za murem i tam nasłuchiwała. Niby miała zapewnioną niewidzialność dla wrogów, a jednak... po zniknięciu Tylera wszystko ją niepokoiło.
- Ale co?! - ryknął Momos. - Tak, bogini Nyks dała ci szansę. Jednak nie myśl sobie, że nie wywali cię na zbity pysk, jeśli to zepsujesz, Morton, ty ofermo!
"Morton, więc tak ma na nazwisko" - pomyślała Lea. Skoro miał nazwisko, nie mógł być bogiem ani potworem. To pewnie heros albo śmiertelnik... No, chyba.
- Nie rób sobie jaj, Momosie - mężczyzna zacisnął pięść. - Pani Nyks wreszcie zdobyła dla was rozsądnego sojusznika. Sami wybraliście sobie tylko jakieś dzieciaki.
- Tak, bo dzieciaki wychowywały się z nami - warknął Momos. - Nie rozmawiaj teraz o nich, Morton.
Mężczyzna prychnął.
Lea usiłowała poukładać sobie to wszystko w głowie. Dobra. Więc znaleźli sobie nowego pomocnika. Zapewne będzie musiał się jakoś wykazać, żeby zdobyć zaufanie ich wszystkich.
Dziewczyna z miejsca go znienawidziła.
A więc czegoś już się dowiedziała. Najchętniej by się stąd wyniosła... gdyby nie fakt, że Tyler w dalszym ciągu się nie pojawił. Ale gdzieś tutaj musiał być. A ona nie mogła go przecież zostawić.
Oglądała się. Dobra. Teraz musi wejść do pałacu i odnaleźć swojego kumpla Rzymianina. Albo Ikelosa, bo w sumie było jej to obojętne. Już planowała dyskretnie się oddalić, gdy Morton znów się odezwał.
- Em, jeszcze jedna sprawa.
- Jestem zaszczycony, że mogę znów słyszeć twój uroczy głos - prychnął Momos. - No, gadaj.
- Byłoby naprawdę źle, gdyby ktoś z naszych wrogów, bo ja wiem, może ktoś, kto wcześniej nas zdradził... - umyślnie przeciągał sylaby - zakradł się do pałacu.
Oho.
"Tyler, gdzie jesteś?" - pomyślała nagląco Lea.
- Coś sugerujesz? - zapytał z powątpieniem Momos.
- Skądże. Tak tylko hipotetycznie... Co by się stało z takim szpiegiem?
- No, dalibyśmy mu piękny prezent i podziękowali za zdradzenie naszych planów. Oczywiście, że byśmy go zabili!
"To bardzo miło" - pomyślała Lea.
- Ach - westchnął Morton. - W takim razie, lepiej, żeby żadnego tu nie było.
W tym momencie stało się coś dziwnego. Tak, jak wcześniej, kiedy Lea, Luis i Will uciekali razem z pałacu, całym podziemiem wstrząsnęło. Ogromna siedziba Nyks poruszyła się. Lei serce podskoczyło do gardła.
Dopiero po chwili rozległy się głosy podsłuchiwanej przez nią dwójki.
- To sygnał! - zawołał Momos. - Widzisz, kretynie, to nie czas na twoje głupie wymysły. Nie będziemy się więcej ukrywać, bo to już czas!
"Już czas".
Czas na co? Chyba nie na...
Nagle od strony Mortona i Momosa rozległ się potężny huk. A później... wszystko zaczęło pękać.
No dobrze... nie wszystko, choć z początku Lea miała takie wrażenie. Pałac pozostał nienaruszony, ale wszystko wokół niego już niekoniecznie. Ściany zaczęły się walić. Wzgórze załamywało się od wewnątrz, a pałac bogini Nocy wznosił się do góry.
Lea odskoczyła w bok, gdy potężny kawał ziemi runął tuż obok niej. Gdyby spóźniła się choćby o setną sekundę, zamieniłaby się w płaskiego placka. Odruchowo skierowała się w drugą stronę, by wbiec do pałacu - bo tylko jego omijały ten ziemisty grad.
ŁUP!
Kolejny kawał ziemi z rosnącą u góry trawą spadł dokładnie centymetr od niej, blokując najprostszą drogę do wrót.
Lea zaklęła siarczyście pod nosem, po czym odwróciła się. Kawał ziemi był zbyt gruby, by mogła go przeskoczyć. Musiała go obiec.
ŁUP!
Kolejny odłamek upadł pomiędzy tymi dwoma, uniemożliwiając jej już jakąkolwiek drogę ucieczki.
"Już czas", powiedział wcześniej Momos. Lea w pierwszej chwili nie chciała przyjąć tego do wiadomości, jednak teraz zaczynała już rozumieć. Chaos się przebudził - ponownie.
Nie było źle, było po prostu fatalnie. Niby Owen, Harper i inni herosi mieli plan na odbicie tego ataku. Wiedzieli, jak go wygnać, by później znaleźć lepsze rozwiązanie i przygotować się do ostatecznej wojny.
Ale co, jeśli coś się nie powiedzie? Plany półbogów często się psuły. Wtedy to ta bitwa będzie tą ostateczną. Zginą wszyscy. Zostanie tylko Chaos. Obóz Herosów... Lea nigdy tam, co prawda, nie była, ale słyszała same dobre rzeczy o obozowiczach. Percy, Annabeth, Leo, Piper czy też inni herosi, których osobiście nie znała. Wiedziała jednak jedno - nie zasługiwali na śmierć.
I nie chciała dopuścić do tego, by umarli. Ale co niby miała zrobić? Ziemia, która spadła, rozłupała się nieco, ale nadal była twarda. Czy da radę się przez nią przebić, zanim spadnie kolejna część?
Martonem i Momosem już się nie przejmowała. Zapewne bóg sarkazmu znalazł jakieś rozwiązanie, może magiczną, ochronną płachtę albo coś w tym rodzaju.
Spojrzała w górę. Kolejny potężny kawał ziemi właśnie się odrywał.
Musiała myśleć szybko. Spojrzała jeszcze na ten, który spadł wcześniej. Może nie był aż tak wysoki?
Ścisnęła swój nóż, podskoczyła i wbiła go w ziemię. Następnie wyciągnęła jeszcze strzałę z kołczanu i wbiła ją wyżej, aby się podciągnąć. Weszła na ogromną grudę, wyjęła sztylet i chciała zrobić to samo ze strzałą, ale było już za późno, więc cofnęła się.
W ostatniej chwili - wtedy kolejna gruda spadła.
Lea mogła odetchnąć, ale nie na długo. Pałac Nyks był już praktycznie na powierzchni. Dziewczyna miała przed sobą wolną drogę do ucieczki.
Tyle, że został jeszcze Tyler...
No nie. Teraz ma przebiec cały pałac w poszukiwaniu tego chłopaka?
"Nie mam wyboru" - pomyślała. Nie zamierzała zostawić przyjaciela na polu walki.
Już chciała pobiec, gdy nagle usłyszała głos:
- Lea! Hej, tutaj!
To nie był głos Tylera. Odwróciła się. Na innej grudzie przycupnął Ikelos. W bladosrebrnych oczach miał niepokój.
- Fobe... to znaczy, Ikelos! - krzyknęła. - Co ty tu robisz?!
- Mógłbym o to samo spytać ciebie. Ale teraz musimy się stąd wynosić i to szybko, bo umrzemy!
"Bo umrzemy". Rzadkością było słyszeć coś takiego z ust boga.
- Ale Tyler! - zawołała Lea.
- Nie ma go tu! Chodź i się trzymaj! - wyciągnął rękę.
"Okej" - pomyślała dziewczyna. Już wielokrotnie widziała, jak Ikelos rozpływał się w pył, przenosząc się w zupełnie inne miejsce. Teraz prawdopodobnie zamierzał coś takiego powtórzyć. Uspokoiła się, słysząc jego słowa o Tylerze... no, przynajmniej na tyle, na ile mogła być spokojna w obecnych okolicznościach. Czekała ich szybka podróż, trwająca może niecałą sekundę. Musieli wrócić do Kalifornii, pomóc herosom w walce... i nie tylko herosom, o ile bogowie włączą się w tę bitwę (powinni to zrobić).
Chwyciła więc rękę boga snów, ale nie przewidziała, że zamierza on uciec się do bardziej tradycyjnego rozwiązania - i bardziej ekstremalnego.
Objął ją mocno, po czym wniósł się w powietrze niemal z prędkością światła. Lea włożyła całą swoją siłę woli w powstrzymanie krzyku.
- Nie mogłeś dać jakiegoś ostrzeżenia? - zawołała.
- Mówiłem przecież: trzymaj się!
Chciała się kłócić, ale nie miała teraz na to ochoty.
- To gdzie jest Tyler? I czy naprawdę zamierzasz przelecieć całą drogę z Brooklynu do Kalifornii?
- Pierwsze pytanie jest zbyt skomplikowane - odparł Ikelos, zerkając szybko przez ramię. - Ale jeśli chodzi o drugie, to nie.
"Ale jak się tam dostaniemy?" - chciała spytać Lea, ale nagle zaświtało jej coś w pamięci. Może to było rok, może dwa lata temu - w każdym razie Ikelos kiedyś jej opowiadał, że jeśli jeden bóg użyje swojej mocy przy drugim, czasami (choć nie zawsze) może wtedy zwrócić na siebie uwagę. Tak więc oddalenie się w pierwszej kolejności wydawało się rozsądnym rozwiązaniem.
Odetchnęła na chwilę z ulgą, jednak zaraz odważyła się zadać kolejne pytanie:
- Skąd wiedziałeś, że tam będę?
- Nie wiedziałem. Zauważyłem cię - odparł, a po chwili wahania dodał: - Chociaż... trochę się domyślałem.
Lea posmutniała. Gdzieś głęboko w niej, za strachem o Tylera, odezwało się poczucie winy.
- Słuchaj, przepraszam...
- Za co niby? Uważaj, znikamy.
Nie zdążyła dokończyć. Zamknęła oczy, szykując się do szybkiej teleportacji. Zaraz miała dołączyć do prawdziwej bitwy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top