Rozdział 45

Dopiero po chwili Owen uświadomił sobie, że cała energia życiowa, jaką w sobie miał, odpływa z niego. Rzucił tarczę na ziemię. Nie wiedział, jak dokładnie ją wyłączyć, ale wyobraził sobie, jak zamienia się znów w zwyczajną, szarą piłeczkę i po chwili tak się stało. Harper odetchnęła, ukucła i zaczęła wycierać o trawę klingę sztyletu. 

A potem wszystko działo się bardzo szybko. 

Grota nadal była rozwalona, ich plecaki przepadły, ale dziura jakoś magicznie się zasklepiła. Na dawnym polu walki poza bliźniakami zostali tylko Will z Nikiem, Laurel i Diana... 

Och. No i najada Alfejosu, która natychmiast podbiegła do Owena i Harper.

- Udało wam się! - wykrzyknęła z takim wyrazem twarzy, jakby zaraz miała się rozpłakać z ulgi, po czym ukucnęła przy Owenie i zaczęła trajkotać tak szybko, że z trudem dało się coś z tego zrozumieć: - Przepraszam, naprawdę przepraszam, że wcześniej wam tego nie powiedziałam, ale około, mmm, dwa miesiące temu, kiedy jeszcze wszystko było w porządku, bogini Hemera odwiedziła mnie w moim źródle! Powiedziała, że przysyła ją jej siostra. Musiało chodzić o waszą matkę, Nemezis, to oczywiste! Dała mi też tę piłeczkę i powiedziała, żebym w odpowiednim momencie przekazała ją Owenowi McRae. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi, ale później Chaos zaczął się budzić, no i wszystko stało się jasne... 

Zapowietrzyła się aż i zaczęła  głośno dyszeć, aż Owen (pomimo powagi sytuacji) nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. 

- Poczekaj! - najada usiłowała jeszcze coś wydusić. - Za...zaraz dokończę, ty...tylko...

Laurel do niej podeszła i położyła jej rękę na ramieniu. 

- Hej, hej. Spokojnie - powiedziała łagodnie. 

Nimfa odczekała chwilę, po czym kontynuowała: 

- Dobra. Już... mogę. Więc Hemera dała mi też przestrogę. Powiedziała, że w miejscu, które początkowo będę uważała za bezpieczne, osiedlą się wrogowie. I że część moich przyjaciół będzie musiała się tam udać, używając Mgły, żeby ich nie nakryli. Teraz już wszystko rozumiem. To miejsce... - zawiesiła głos, znowu biorąc głęboki wdech. 

- To miejsce to ten nimfi obóz, prawda? - zapytał gładkim głosem Will Solace, podchodząc razem z Nikiem. - Myślicie, że tam jest pałac Nyks albo coś? I musimy tam iść?

- Tak, dokładnie! - wykrzyknęła nimfa. - Ale nie wszyscy. Wszyscy nie możemy. Hemera powiedziała, że ja nie mogę. Myślę, że część z nas może udać się do Obozu Jupiter, tam, gdzie wysłałam resztę. 

Diana zmarszczyła brwi.

- Wysłałaś?

Nimfa opowiedziała jej o tym, jak Hemera wytłumaczyła jej jeszcze jedną rzecz. Ponoć jeśli heros używa specjalnej broni, takiej jak sztylet albo tarcza, nie może mu towarzyszyć zbyt wielu przyjaciół. Cała armia duchów natury... no, zdecydowanie przekraczała tę liczbę. 

Harper wstała, chowając sztylet do pochwy i zamieniając włócznię z powrotem we wsuwkę do włosów. 

- Dobra. Wszystko rozumiem. Jeśli nie macie nic przeciwko, zgłaszam się na wyprawę do pałacu Nyks. 

- I ja - dodał Owen.

- Ja też - wtrąciła Diana.

Nico otrzepał dżinsy z ziemi.

- I ja...

- I ty nie - przerwał mu Will. - Tak, wiemy.

Syn Hadesa zmarszczył brwi.

- Niby dlaczego? Czy ja wyglądam jak twoje dziecko? Losy świata się chwieją, Solace! Muszę tam być. 

Naprawdę mu na tym zależało, sądząc po błysku w oku. Will chyba to zrozumiał. Uniósł głowę. 

- No to ja pójdę. Ty nadal nie jesteś w formie po użyciu mocy.

- I ja też! - oznajmiła Laurel, po czym zmarszczyła brwi. - To znaczy, ja też idę. Nie że nie jestem w formie. 

- Piątka! - zawołała najada Alfejosu. - Komplet.

Nico wytrzeszczył oczy na Willa. Syn Apollina odwrócił się do niego i nachylił się, by cmoknąć go szybko w policzek.

- Hej, nie chmurz się - powiedział. - Bądźmy optymistami, dobra? Damy radę.

Nico przyglądał się mu. Nic nie powiedział. Will był tak uparty, że zawsze musiał postawić na swoim, więc wygrywał w sumie większość ich sprzeczek (których było sporo). A jednak patrząc w te jasne, niebieskie oczy, syn Hadesa miał dziwne przeczucie, że już więcej ich nie zobaczy. 



***



Gdy Owen pierwszy raz przyjechał do Brooklynu, ucieszył się. Zastał tam bezpieczne schronienie, gdzie pozostawało mu jedynie czekać na resztę herosów. No i duchy natury były przemiłe.

Teraz sporo się zmieniło. Obóz zniknął, a wzgórza lśniły pustkami.

Diana zmarszczyła brwi.

- Czy to nie tutaj miał być pałac Nyks?

Harper stanęła obok niej na wzgórzu i parę razy zbadała teren nogami w białych, podniszczonych  tenisówkach.

- I jest - powiedziała. - Po prostu...

Cofnęła się gwałtownie. Tuż pod jej stopami rozległ się niewielki wybuch, po czym w ziemi ukazała się spora dziura.

Will podszedł bliżej. W otchłani znajdowały się prowadzące na dół schody.

- Po prostu nie wystawili go nam na widoku, co? I nie sądzili, że będziemy na tyle głupi, by tutaj przyjść - zwrócił się do bliźniaków. - Na pewno dacie radę z Mgłą?

Harper i Owen skinęli głowami. Will zaczął schodzić, prowadząc za sobą resztę.

Jak się okazało, zaraz po zejściu ze schodów ukazała im się brama do pałacu. Był ogromny, z niezliczonymi wieżami, wykonany z czarnego kryształy. Wejścia pilnowały dwa demony (czyżby pomniejsze bóstwa?) spowite z ciemnej mgły. Nie miały broni, ale ich czerwone oczy i ostre kły mroziły krew w żyłach.

Na szczęście, nie zwróciły uwagi na herosów. Warczały tylko i syczały, rozglądając się na boki.

- Nie widzą nas? - spytała Laurel.

- Nie - odparł Owen. - Wejdźmy do środka.

Wystrój korytarzy przypominał Willowi Podziemie - tyle, że tutaj wszystko było nieco bardziej przerażające. Ściany pomalowano na głęboką czerń, tak, że panował półmrok. Jedyne światła dawały słabe lampiony porozstawiane przy oknach.

Diana wyciągnęła miecz. Klinga rozbłysła nieco. Will zaniepokoił się, czy przypadkiem nie zakłóci to Mgły, ale Harper i Owen się nie poskarżyli, więc wszystko było w porządku.

No... Na tyle, na ile mogło być w porządku - w ich sytuacji.

- Dokąd właściwie idziemy?

- Przed siebie - odparła Harper. - W końcu trafimy na jakiś ślad. Oni są tu całkowicie przekonani, że nikt ich nie śledzi.

Szli dalej w milczeniu, aż odezwała się Laurel.

- Ale... To trochę podejrzane. Nie było żadnych zabezpieczeń ani nic w tym stylu. Podobno Moros mówił coś o tym, by nie spuścić gardy, a teraz popełnili taką gafę?

Will zmarszczył brwi.

- Może, bo ja wiem, naprawdę się tego nie spodziewali? Mało kto daje radę wyjść z siedziby Nocy żywy.

- Chyba, że pułapka jest gdzieś dalej - zasugerował Owen.

- Bądźmy optymistami, damy radę - powiedziała Laurel.

Chyba użyła trochę swojej czaromowy. Herosi poczuli, jak ogarnia ich ulga, a jednak nie przestali być czujni.

W pewnym momencie dotarli do ogromnych, mahoniowych drzwi, zza których zaczęły dochodzić głosy. Harper przystanęła pierwsza. Wzmocniła Mgłę (mimo, że nie było to konieczne - z magią jej i Owena mieli gwarancję utrzymania czarodziejskiej zasłony) i przystawiła ucho do wrót. Reszta ustawiła się za nią.

Dziewczyna próbowała coś dosłyszeć. Wyłapała parę pojedynczych, krótkich słów - głównie spójników, jednak to nie wystarczało, by złożyć zwroty w logiczną całość. Półbogini bardzo, bardzo delikatnie uchyliła drzwi i zajrzała do środka.

Była tam ogromna sala, najwyraźniej czyjaś komnata. W rogu stało łoże z szarymi zasłonami w królewskim stylu. Meble wyglądały na drogie i eleganckie. Dzięki większemu oświetleniu dojrzenie siedzących tam postaci nie stanowiło większego problemu.

Na łóżku siedziała jakaś kobieta, której wcześniej nie widzieli. Miała krótkie, postrzępione włosy w kolorze czekolady i czerwone oczy. Nosiła długą, czarną suknię i miała rysy twarzy jak jakaś mistrzyni manipulacji - szeroko otwarte, przenikliwe oczy, uniesione lekko brwi i okrutny, ale zniewalający uśmiech na ustach. 

A naprzeciwko niej, na jakiejś sofie, miejsce zajmował wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o ciemnych włosach i wyjątkowo przerażających oczach. Diana rozpoznała go ze swojego snu - Moros. 

Monolog wygłaszała aktualnie ciemnowłosa bogini (bo raczej była to bogini). Harper chciała przysłuchać się lepiej, ale w pierwszej chwili Owen cofnął się, ciągnąc za sobą resztę. Gdy tak napierali na drzwi, one omal nie otwarły się szerzej. Herosi nie mogli zdradzić swojej pozycji.

- Niech jedna osoba patrzy - szepnął Owen.

Po krótkiej wymianie zdań padło na Dianę. Już po chwili przez szparę przy drzwiach wyglądała para orzechowych oczu. Pozostali półbogowie wytężyli słuch, usiłując zrozumieć jak najwięcej.

- ...atak rozpocznie się już wkrótce! - mówił jakiś nieznajomy, podekscytowany głos. - Nasi śmiertelni sojusznicy są już gotowi, prawda?

"Śmiertelni sojusznicy". 

Diana zacisnęła pięści. Jeśli mieli jeszcze jakąś nadzieję, że Lea i Luis nie wbili im noża w plecy, to ta nadzieja właśnie prysła jak bańka mydlana. Mogło chodzić tylko i wyłącznie o nich... bo o kogo innego? 

No, chyba, że mieli jeszcze więcej sprzymierzeńców wśród śmiertelników albo herosów. To byłaby równie niezadowalająca wieść, ale Diana z niechęcią uświadomiła sobie, że całkiem prawdopodobna. Takich zwyczajnych, niemagicznych ludzi dajmy, dajmy na to - ich łatwo zmanipulować. Słyszała to kiedyś w Obozie Herosów... uch, kiedy to było? Jeszcze przed wojną z Kronosem. 

Kronos. Diana przypomniała sobie, jak powstawał Pan Czasu. Ile to było lat do tyłu? Percy miał wtedy szesnaście lat, a ona piętnaście, a więc... tak, dwa lata temu. Dziewczyna z trudem powstrzymywała się od parsknięcia gorzkim śmiechem, tu, w pałacu Nyks. Jakie wtedy przerażenie panowało wśród obozowiczów! A teraz? Już prawie wspominała tę wojnę jak stare, dobre czasy. 

Moros tymczasem wywrócił oczami.

- Tak, tak. Niedługo się tu zjawią. Ale nie będzie Tylera.

Tylera? Diana zmarszczyła brwi. 

- Tyler Clarke! - prychnęła bogini o krótszych włosach. - Wiesz co, Morosie, z tej trójki najbardziej ufam Luisowi. A jemu najmniej. On jest z Obozu Jupiter! Jakoś nie przepadam za tymi rzymskimi półbogami i legatariuszami. Są bardzo podejrzani.

Moros wywrócił oczami. 

- Czyżbyś nadal cierpiała na rozdwojenie jaźni z czasów sprzed II Gigantomachii, Apate? - zapytał. - To śmieszne. Ci herosi są ostatnimi osobami, z których strony możemy spodziewać się zdrady. Przecież już ubrudzili sobie ręce. 

Diana wciągnęła powietrze w płuca. "Ubrudzili sobie ręce"... Co to mogło oznaczać? No tak, tylko jedno. 

- A poza tym - kontynuował bóg gwałtownej śmierci - Tyler jest właśnie najmniej podejrzany. Chodzi tu o jego osobowość. Lea też ma potencjał. Najbardziej mnie niepokoi właśnie Luis...

Nagle zawiesił głos. Zamrugał. A potem spojrzał ze złością na Apate.

- Znów to robisz! - warknął. - To przez twoją aurę podejrzewam sojuszników! 

Ona roześmiała się.

- Daj spokój, tylko żartowałam. Ale ty znowu się nabrałeś, Morosie. 

- Apate - szepnął Owen. - Już pamiętam! To bogini zdrady, prawda? A Moros... gwałtowna śmierć?

Laurel potaknęła cicho.

W tym momencie herosi usłyszeli za sobą kroki. Diana odsunęła się błyskawicznie, a Laurel, Harper, Owen i Will razem z nią. Nie spojrzeli nawet w górę. Po prostu chcieli zrobić przejście dla... no, ktokolwiek to tam był. Mgła nadal ich chroniła. A więc nie powinni zostawać zauważeni.

Nie powinni... No, chyba.

Nadal słyszeli głosy Apate i Morosa, ale teraz zamarli. Tuż za nimi ten ktoś przystanął. 

A następnie usłyszeli dźwięk wydobywanej z pochwy broni - miecza lub noża. Will i Owen jako pierwsi odwrócili się, w samą porę, by dostrzec postać, której skupione, przenikliwe oczy wlepione były prosto w nich. 

Znajome oczy. I wcale nie przyjazne. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top