Rozdział 14

Później Owen żałował, że nie zdołał jeszcze sam jakoś się pożegnać. Powiedzieć coś Laurel, poważnie z nią porozmawiać. A później - cóż - było już za późno.

Woda uderzyła go w twarz. Czuł fale napierające na jego ciało, czuł uścisk dłoni najady, ale czuł też, że nadal jest suchy. Zacisnął mocno powieki, by zbyt wiele kropli nie napłynęło mu do oczu, a gdy je otworzył, znajdował się w zupełnie innym miejscu.

Przez chwilę miał wrażenie, że przeniósł się do jakiegoś wyśnionego miejsca, może do Tajemniczego Ogrodu - tak pięknie tam było. Przez mrok kolorowe kwiaty zdawały się błyszczeć, wysokie, potężne drzewa tworzyły swoimi koronami coś w rodzaju baldachimu, a wszędzie roznosił się przyjemny zapach natury, który chciało się wdychać i wdychać. Wszystkie troski i myśli o problemach z dziewczyną momentalnie się rozpłynęły.

Najada Alfejosu puściła jego rękę i odetchnęła. A potem obdarzyła go czułym uśmiechem.

- To tutaj? - spytał chłopak.

- Nie, nie tutaj. - To miał być sarkazm, ale z jej głosu biła serdeczność. - Chodź, nie będziemy nikogo budzić, dopiero rano się wszystkim zajmiemy.

Ruszyła naprzód, więc Owen poszedł za nią. Przeszła przez gęsty, ciemnozielony krzak, odsłaniając miejsce, które kojarzyć się mogło z liściastą komnatą. Był to swego rodzaju pokój, ale ściany i sufit urządzono z miękkich kwiatów i liści, podobnie jak mnóstwo łóżek. Zajęte były tylko dwa. Na jednym z nich spał blondyn, może rok młodszy od Owena i raczej wyższy, choć też nieszczególnie wysoki - zresztą, trudno było ocenić po tym, jak się lekko skulił. Kołdrę odrzucił na bok. McRae przyjrzał się uważnie jego twarzy - mały, zgrabny nos, różowe usta, dość ładne rysy - ale nie kojarzył go.

Drugie łóżko wykonane zostało ze ślicznych, jasnoróżowych kwiatów, a śpiąca tam postać - dziewczyna - miała długie, kręcone włosy, które rozsypywały się luźno na poduszce. W pierwszej chwili mózg Owena zakodował, że są zielone i wziął dziewczynę za driadę. Ale potem przyjrzał się lepiej. To nie była czysta zieleń, tylko turkus, a poza tym, nastolatce brakowało typowo elfich rys. Miała troszkę szerszy nos, wystające kości policzkowe, no i... Tak, zdecydowanie do duchów natury nie należała. Jej Owen także nigdy nie spotkał.

Moment później chłopak zorientował się, że najada mu się przygląda, oceniając reakcję.

- No co? - szepnął, nie chcąc obudzić śpiącej dwójki. W międzyczasie uświadomił sobie, że mogą oni być herosami, o których wcześniej wspomniała.

Nimfa westchnęła.

- Obserwowałam cię. A więc naprawdę ich nie znasz. Córka Iris i syn Chione.

Strzeliła palcami. Wysunęły się zasłony, również wykonane z liści, ograniczając widok tylko do jednego łóżka.

- Dobrej nocy - oznajmiła najada, kładąc Owenowi rękę na ramieniu i natychmiast ją ściągając. - Rano wszystko omówimy.

Syn Nemezis zerknął na swoje posłanie. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo jest niegotowy. Nie miał piżamy, szczoteczki do zębów na rano, a nawet swoich komiksów, z którymi się nie rozstawał.

- Czuję się nieprzygotowany - oświadczył.

- Nie martw się - uśmiechnęła się najada. - Coś ci skombinujemy. Idź spać tak jak teraz, pa.

I oddaliła się. Owen nie miał więc wielkiego wyboru. Położył się na liściastym łóżku, po czym prawie natychmiast pogrążył się we śnie.

***

Tik, tak.

Kalipso wsłuchiwała się w dźwięk tykającego zegara. Minął już miesiąc, odkąd wprowadziła się do Obozu Herosów na dłużej, a mianowicie na całe wakacje, a jej radość z faktu, że pozwolono jej mieszkać w domku Hefajstosa była nadal świeża. Pamiętała, że początkowo musiała naprawdę mocno przekonywać do tego Chejrona. Po wielu wysiłkach centaur uległ - w końcu nie będą sami w dziewiątce, w razie... czego.

Cieszyłaby się dalej, równie beztrosko, gdyby nie bardziej przyziemne zmartwienia.

Zbliżała się misja. Kalipso na nią nie jechała, ale martwiła się o tych, którzy będą do tego zmuszeni. Harper i Owen - znała ich dokładnie dziesięć miesięcy i przez ten czas przekonała się, że są sprawiedliwymi, sympatycznymi ludźmi. Polubiła ich. Nie miała wiele więcej doświadczenia w całej "karierze" herosa niż oni, toteż czuła z nimi szczególną więź. Śmierć tej dwójki zdecydowanie nie znajdowała się na liście jej marzeń.

Dalej... Obozowicze, którzy mieszkali tutaj dłużej. Laurel, Diana, Billie, Paolo, Connor, Travis, Rachel, Nico, Will. Ich też bardzo ceniła. Gwoli prawdy, w obecnej sytuacji Chaos mógł zaatakować w każdej chwili. Każdego mogła stracić. Ta myśl była przerażająca.

Z rozmyślań wyrwał ją cichy, chłopięcy szept:

- Słoneczko.

Czarodziejka przewróciła się na drugą stronę. Leo, którego łóżko znajdowało się naprzeciwko jej własnego, nie spał. Odrzucił od siebie lekko kołdrę, pozostawiając pod nią tylko nogi. Nie miał koszulki. Kalipso patrzyła na jego pierś. Leo nie mógł może pochwalić się żelaznym kaloryferem, ale i tak go kochała.

Wyciągnęła rękę, by przeczesać jego niesforne, czarne włosy. Były przyjemne i gęste w dotyku. Brodziła w nich przez chwilę. Jeden lok okręcił się idealnie wokół jej palca.

Leo uśmiechał się szeroko.

- Nie śpisz, Kali? - spytał łagodnie.

Westchnęła.

- Nie mogę. Zaraz spróbuję znowu.

Zabrała rękę do siebie i już zamierzała usnąć. Ale jej chłopak nadal się w nią wpatrywał, swoimi pięknymi, ciemnymi oczami. Był taki kochany. Jak ona kiedykolwiek mogła go rzucić? Całe szczęście, że ostatecznie do siebie wrócili.

- Leo... - zaczęła szeptem.

Chciała mu coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Spojrzała przez okno... I zmarła.

- Co? - mruknął Leo. - Hej, Kali...

Ona zerwała się na równe nogi.

- Co to jest?! - zawołała, podbiegając do okna.

Jej krzyk znudził Nyssę i Harley'a, ale miała to w nosie. Wbiła paznokcie w parapet, obserwując. Zimny dreszcz przebiegł przez jej ciało.

Leo natychmiast wstał i podbiegł. Na granatowym, dotąd czystym niebie malował się teraz znak - pęknięte koło, czerwone i jaśniejące. Symbol Nemezis, zupełnie taki, jaki pojawił się jeszcze podczas roku szkolnego.

Przekaz był prawdopodobnie taki jak wcześniej, a więc niesamowicie jasny i oczywisty.

To ostrzeżenie.

Niedługo zacznie się prawdziwe niebezpieczeństwo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top